Dajmy na to, że pojedynek Connora MCGregora z Floydem Mayweatherem JR odbędzie się. Ktoś wyłoży kasę, hala wypełni się po brzegi, telewizje będą zabijały się między sobą o to, kto ten pojedynek pokaże, a kilkusekundowa reklamówka będzie droższa od najdroższej do tej pory kilkukrotnie. Cyrk zostanie rozstawiony, dwóch wielkich mistrzów przebierze się za małpy, a Kowalski w Polsce z Kowalskim w Stanach zasiądą raz od wielkiego dzwonu przed telewizorem, by zobaczyć sport na najwyższym światowym poziomie.
Jak się pewnie domyślacie – sensu w tym nie widzę najmniejszego. Zdaję sobie sprawę, że gdy człowieka ma na koncie sto tysięcy, to bardzo chce mieć ich dwieście, a gdy jego majątek oscyluje wokół dziesięciu baniek, to gdzieś w głębi duszy ambicje pozostają niespełnione, a marzenia sięgają, by tych baniek było odłożonych na kupce dwieście. Karuzela się kręci, a moment, w którym człowiek przestaje się bogacić, zaczyna frustrować. Zwłaszcza, że sportowcy co chwila bombardowani są różnego rodzaju zestawieniami najbogatszych, piłkarze podpisują coraz to głośniejsze kontrakty, na mocy których zarabiają jeszcze więcej, a golfiści w pierwszej piątce all time najbardziej zarobionych sportowców mają aż trzech swoich przedstawicieli. Ja to wszystko rozumiem, ja to wszystko wiem. Nie mogę tylko zrozumieć jednej rzeczy – dlaczego nas wszystkich aż tak to interesuje? Dlaczego nas te freak fighty kręcą?
Tak, wiem – przesadziłem. Przecież to są znakomici sportowcy! Przecież to mistrzowie! Ja się z tym wszystkim zgadzam. Z tym że w tych wszystkich „ochach” i „achach” wszyscy pomijają jeden, drobny szczegół. Ci goście uprawiają dwie różne dyscypliny sportu. Mimo że o zbliżonej do siebie charakterystyce, podobnym przesłaniu (pokonać przeciwnika) to MCGregor nie ma z Mayweatherem nic wspólnego.
- jeden walczy w ringu, drugi w oktagonie,
- jeden walczy pięć rund po pięć minut każda, drugi dwanaście rund po trzy minuty,
- jeden od półtorej roku jest już na emeryturze, a drugi dopiero wchodzi w najlepszy dla sportowca wiek,
- jeden nie przegrał ani razu, drugi trzykrotnie, w tym raz przed niespełna rokiem,
- jeden trenował boks, drugi trenuje MMA,
- w końcu (to na pewno wszystkich zainteresuje) jeden za swoje walki w szczycie formy zarabiał kilkadziesiąt milionów dolarów (niektórzy mówią o przeszło 100 milionach), drugi najwięcej jak do tej pory zarobił trzy miliony dolarów za pojedynek.
Czyli teoretycznie – nie ma prawa się to spiąć do kupy. Zbyt dużo jest rozbieżności, brakuje wspólnego mianownika. Wystarczyło jednak kilka agresywnych pyskówek w czasie wywiadów i te bardzo logicznie brzmiące argumenty przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Nagle znaleźli się ludzie, którzy będą w stanie zorganizować pojedynek i rzucić do podziały ponad sto baniek, by obaj panowie wyszli na przeciw siebie do ringu i stoczyli pojedynek. Na zasadach bokserskich. Czyli tam, gdzie Floyd nie zaznał goryczy porażki od 1996 roku. Mało kto wie, ale podczas półfinałowego starcia podczas igrzysk olimpijskich w Atlancie Floyd przegrał po raz ostatni z Bułgarem Sarafimem Todorowem.
Poza oczywistym pytaniem (po co?) interesuje mnie, co na tym pojedynku może zyskać Floyd. Jak naiwnie by to nie zabrzmiało, to w jego akurat przypadku kolejne sto milionów dolarów na koncie tak naprawdę niewiele zmienią. Majątek amerykańskiego biznesmena jest szacowany bowiem na 765 milionów dolarów. Powrót ze sportowej emerytury zatem tak naprawdę zbyt wielkiego sensu nie ma. Floyd wygrywając poprawi sobie rekord, którym jak do tej pory może pochwalić się tylko Rocky Marciano. Ambicja, by panować na wyłączność? Z tego co wielokrotnie mówił Mayweather – to nie jest jego cel. Statystyki są dla kibiców i dziennikarzy. Jego coś takiego nie interesuje.
Co może natomiast Floyd stracić?
Floyd, jako najwybitniejszy pięściarz naszych czasów, stał się w ostatnich kilkunastu latach twarzą światowej szermierki na pięści. Po erze Tysona, Holyfielda i Lewisa, amerykański boks potrzebował wielkiego bohatera. Co tu dużo ukrywać – najlepiej, żeby był to bohater walczący pod flagą amerykańską. Historia pokazuje, że największe kariery i najbardziej medialni pięściarze w historii zazwyczaj swoje kariery kontynuowali w Stanach. Więc Floyd, jako przedstawiciel światowego boksu i bezdyskusyjnie najlepszy przedstawiciel tej dyscypliny, był na świeczniku. Każdy oglądał jego walki, każdy emocjonował się kolejnymi rundami. Gdy wygrywał (a wygrywał zawsze) jego fani mogli odetchnąć z ulgą, a jego antyfani liczyli, że potknięcie przyjdzie w kolejnych pojedynkach. Gdy skończył karierę stało się jasne – potknięcia nie będzie. Mistrz odszedł jako wieczny zwycięzca.
Wraz z przechodzeniem na sportową emeryturę kolejnych pięściarzy (Lewis 2003, Tyson 2005, De La Hoya 2008, Calzaghe 2008) boks przestał być już sportem popularnym. Wielkich pojedynków było coraz mniej, fani za Oceanem nie wstawali już tak często na ringowe wojny, jak miało to miejsce przed laty. Pięściarskich wirtuozów było jak na lekarstwo, a Ci, którzy mogli promocyjnie ciągnąć boks za uszy (bracia Kliczko, Haye) w Stanach nie walczyli. W związku z tym ceny biletów na gale były coraz niższe, a Pay-per-view przestało się sprzedawać. Pod koniec 2016 roku pakiet na szlagierowe starcie Warda z Kowaliowem wykupiło w Ameryce mniej osób, niż na podrzędną galę UFC. To mieszane sztuki walki zaczęły dominować. Przeważać i swojego „starszego kolegę” wyprzedzać na każdym okrążaniu. MMA zaczęło być odbierane jako sport, który budzi emocje. Który warto oglądać i rezerwować na niego swój wolny czas. Boks poszedł w odstawkę. Zaczął być traktowany po macoszemu.
I wyobraźcie sobie, że ta twarz światowego boksu, jej najbardziej dumny reprezentant przegrywa z obecnym numerem jeden wśród zawodników MMA. Z kolesiem, który robi znakomite show, jest mistrzem świata dwóch kategorii wagowych, ale który jeszcze w marcu 2016 roku odklepywał uduszenie zza pleców. Wyobrażacie sobie, jaki to byłby policzek dla boksu? Jak notowania tej dyscypliny sportu by spadły? Jak Connor MCGregor i jego koledzy po fachu zaczęliby zarabiać po takim pojedynku z Floydem? Ile w kolejnych galach UFC zawodnicy mogliby sobie zażyczyć kasy, jako bezwzględnie najlepsi wojownicy na świecie?
A Floyd wygrywając niejako dopełniłby formalności, dopisałby jedno zwycięstwo do swojego rekordu, pokonałby faceta, z którym – na logikę – nie miał prawa przegrać i zapewniłby swojemu rywalowi gażę, o której ten walcząc w oktagonie mógłby tylko pomarzyć. I to bez względu na finał tego w pełni towarzyskiego mordobicia.
Chyba, że MMA ma rządzić i dzielić w sportach walki, a Floyd o tym wie. Ma w głębokim poważaniu dyscyplinę, której już nie uprawia, bo sam jest obrzydliwie bogatym człowiekiem nie żywiącym sympatii do swoich potencjalnych następców. A Connor zgodnie z wcześniej planowanym scenariuszem będzie tym, który po Mayweatherze przejmie pałeczkę i będzie magnesem przyciągającym fanów przed telewizory w kolejnych latach. Będzie tym, wokół którego ten cały zwariowany i coraz mniej logiczny świat zacznie się kręcić. Bo w biznesie, a takim jest przecież sport, na zaistniałe sytuacje trzeba reagować w sposób dynamiczny i zdecydowany. Dla dobra sprawy Floyd może to nawet przegrać. Czasami lepiej jest po prostu dostać od kogoś po mordzie.
Show must go on.