Nie będę nawet próbował wmówić komukolwiek, że zawsze trzymam kciuki za wszystkich polskich sportowców. Czasami włączam telewizor, żeby… poczuć satysfakcję. Zobaczyć, jak samozwańczemu królowi ktoś utarł nosa.
Na starcie każdy ma u mnie takie same szanse na sympatię i szacunek. Respekt rośnie w momencie, gdy danego sportowca jestem bliżej i wiem, co na co dzień przechodzi, żeby wygrać swój kolejny pojedynek. Wielu zawodników MMA ścina sporo kilogramów, żeby móc wypełnić limit kategorii wagowej, w której występują podczas pojedynków. 10, 15 kilogramów? Naprawdę niektórzy w ciągu kilku tygodni o tyle są w stanie zmienić wygląd swojego ciała, żeby dzień przed walką stanąć na wadze i otrzymać od sędziego pozwolenie na pojedynek. Czy mi to imponuje? Tak, na pewno, bo przecież mogliby startować w wyższej i nikt nie robiłby o to żadnej afery. Oni mają jednak swoje marzenia, cele i chcą zrobić wszystko, aby osiągać sukcesy. Ja po trzech dziesięciominutowych wejściach do sauny i wcześniejszym przebiegnięciu 10 kilomentów mam dość, potrzebuję wypić litr wody i zjeść dużo, aby wrócić do normalności. A zawodnicy? Następnego dnia idą na trening i znowu do sauny, chwilę później znowu to powtarzają. Ostatnie kilkadziesiąt godzin przed walką nie jedzą i nie piją w ogóle. Czy można nie szanować ludzi, którzy robią tak wiele, by często za nieduże pieniądze stoczyć pojedynek?
Gdy jednak z kimś nie chodzą na kawki i nie piszę z nudów na messengerze, to patrzę na niego zero-jedynkowo: lubię bądź nie lubię. Widzę pewnego siebie aroganta Artura Szpilkę, który mierzy się z pociesznym grubaskiem, przesympatycznym Adamem Kownackim. I oczywiście do Szpilki nic nigdy nie miałem, kilkukrotnie rozmawialiśmy czy wymienialiśmy się sms-ami, ale w konfrontacji ze spoko ziomkiem, jakim niewątpliwie jest Baby Face, zawsze trzymam kciuki za mniejszego cwaniaka i gościa, z którym chciałbym pójść na piwo. Nie za kozaczka, który po wypiciu dwóch drinków chce siłować się z każdym na rękę, pokazuje zdjęcia kolekcji swoich zegarków i pręży muskuły przy najładniejszych dziewczynach stojących przy barze.
Jan Błachowicz, bo o nim mowa, to taki typ faceta, którego chciałbym mieć w swojej rodzinie. Wyobrażam sobie sytuację, gdy mam dorosłą córkę, która zaczyna spotykać się z chłopakami. Wiadomo – dla każdego ojca nie jest to łatwa sytuacja, ale gdyby przyszła z takim Jankiem, to byłbym spokojny. Oczywiście wolałbym, żeby wybranek serca był dyrektorem banku lub prowadził własny start-up, ale na pewno po kilku minutach rozmowy już wiedziałbym, że to równy gość. Normalny facet, którego trudno wyprowadzić z równowagi. Który poza rozmowach o trójkącie nogami i mataleo będzie w stanie kupić mojej córce kwiaty na dzień kobiet i naprawić kran, gdy tylko woda zaleje łazienkę.
Janek bardzo mi imponuje, bo to człowiek niezwykle ambitny. Pamiętam naszą trzygodzinną rozmowę w warszawskim Tapasie. Widziałem przed sobą faceta, który miał trzy porażki w pięciu walkach dla UFC i jego obecność w szeregach amerykańskiego giganta zaczęła być coraz bardziej kwestionowana. Zapytałem, czy trochę nie żałuje, że nie jest częścią KSW, które za kilka chwil zorganizuje galę na Stadionie Narodowym i czy nie brakuje mu trochę tego, że dla szarego Nowaka jest tylko zwykłą osobą, które nie cieszy się zbyt dużą popularnością, co z kolei jest domeną jego słabszych kolegów po fachu, którzy są mistrzami własnego podwórka. Janek na żadne pytanie nie odpowiedział tak zdecydowanie, jak właśnie na to. Bez zawahania wygłosił przemówienie, że chciał być w Lidze Mistrzów MMA na świecie, a nie tylko „piłkarzem ekstraklasy” i nigdy nie interesowały go lokalne laury. Pas mistrzowski, status gwiazdy i wielkie pieniądze oraz rozpoznawalność? Nic z tych rzeczy. W prawdziwym sporcie liczą się tylko poważne odznaczenia. Żeby być kozakiem, trzeba wygrywać z kozakami w elicie, czyli UFC. Janek przyznał, że nigdy nie marzył o niczym innym i robi wszystko każdego dnia, aby spełniać swoje marzenia.
Kurde, to trochę jak w dziennikarstwie. Ilu ja miałem kolegów w 2012 roku gdy łapałem się na staż do Pomorskiej TV w Gdańsku, którzy pracowali dla lokalnych mediów w Trójmieście i robili rzeczy, które wtedy wydawały mi się bardzo skomplikowane, a dziś wykonuję je podświadomie w ogóle się na nich nie skupiając. Wiecie co? Minęło 8 lat, ponad jedna trzecia mojego życia, a ci goście dalej tam pracują. Są klepani po plecach przez swoich szefów, imponują młodszym kolegom, którzy dopiero zaczynają pracę w dziennikarstwie i pewnie niektórzy ludzie przyjdą sobie z nimi zrobić zdjęcie, bo to przecież osoby z telewizji. Jak jest naprawdę? To średniacy, którzy przespali swój moment. Osiedli w wygodnym dla siebie miejscu i już nigdy się nie rozwiną. Zawsze będą patrzyli na siebie z przymrużonym okiem z lekkim niedosytem, że nie zrobili kroku do przodu w odpowiednim momencie.
Błachowicz zrobił krok do przodu, potem kolejny i kilka następnych. Pytałem trzy lata temu kurtuazyjnie o plany, bo widziałem żar w oczach niezwykle podrażnionego ostatnimi wydarzeniami człowieka, który ślepo wierzy tylko w to, że będzie kiedyś na szczycie. Tak, dobrze myślicie – było o tytule UFC i zdetronizowaniu największych legend w tym sporcie. Janek nie mówił o pokonaniu numeru 13. w rankingu czy gościa, z którym przegrał pięć lat wcześniej. Zawodnik z Cieszyna chciał wejść na tron i był ślepo przekonany o tym, że tak prędzej czy później się stanie. Użył w tej rozmowie kilkukrotnie bardzo malowniczej przenośni z drabiną, po której wspina się każdego dnia. Janek wiedział, że pokonanie kolejnych szczeli w końcu zaprowadzi go na dach, czyli pas mistrzowski UFC.
Jankowi kibicuję ponadto, bo to… normalny, niepopsuty facet. Słuchałem kiedyś Borysa Mańkowskiego, który najpierw mówił mi w wywiadzie, że UFC jest super, KSW to średni poziom i bycie najlepszym w polskiej federacji tak naprawdę niewiele znaczy. Chwilę później wygrał jedną walkę w KSW i odwaliła mu palma – wielu osobom popsuły się relacje z Borysem, który odfrunął w przestworzach przeświadczony o tym, że jest debeściakiem. Ja takich ludzi nie kupuję i mając do wyboru dwóch równie obojętnych mi gości, zawsze będę trzymał kciuki za tego, który jest mniej nadęty i rozsądniej patrzy na otaczającą go rzeczywistość. Nie udaje, nie gra kogoś, kim w rzeczywistości nie jest, tak samo odnosi się do ludzi będąc na fali i nie zakłada maski, która w danej sytuacji jest mu potrzebna. A Janek? Zawsze miał swoją ścieżkę, która podążał. Miał trochę wywalone na ludzi, którzy źle mu życzą i nie przejmował się opiniami tych, którzy są mu obojętni. Miał w głowie cel, który sukcesywnie realizował i dzięki temu dziś jest w tym miejscu, na które w pełni zasłużył.
Takim sportowcom, choć nie, wróćmy – takim ludziom jak Jan Błachowicz – zawsze będę kibicował. Zawsze będę trzymał kciuki, by spełniali swoje marzenia, które tak naprawdę nie były marzeniami. Były celami, do których osiągnięcia dzielił ich tylko upływający czas.