Żyje nam się w Polsce coraz lepiej, częściej niż kilka lat temu decydujemy się na zakup drogiego telefonu czy wyjeżdżamy za granicę. Zwiększa się nasza pewność siebie. Nie już jakieś tam Polaczki, a pełnoprawni obywatele Europy, którzy znajomych z całego kontynentu ściągają do siebie do miasta na weekend. Liczymy się w świecie, nie lubimy, gdy ktoś nas poniża. Nie przyzwalamy na obrażanie i plucie nam w twarz.
Robert Lewandowski powiedział kiedyś, że podpisując kontrakt z Borussią Dortmund zdawał sobie sprawę z tego, że aby regularnie grać w podstawowym składzie będzie musiał być dwukrotnie lepszy niż reprezentant Niemiec. Niektórzy drapali się ze zdziwieniem po głowie, a ja w pełni rozumiałem taką niepisaną zasadę. Bo jeżeli przychodzi ktoś nowy, ktoś znikąd, to nie dlatego, by jeden do jednego zastąpić kogoś, kto jest w klubie od dawna, ma swoją szafkę i kłaniają mu się sprzątaczki na korytarzu. Musi dać impuls, wyznaczyć kierunek do zmian, zmian na lepsze. W innym wypadku nie ma to żadnego sensu.
Zacząłem o nas, o Polakach, o tym, jak to wszystko wyglądało u nas jakiś czas temu. Pamiętam, że chodząc do liceum koledzy z technikum śmiali się, że zdając maturę będę miał tylko papier, a w dalszym ciągu nie będę miał tak naprawdę nic – ani zawodu, ani wiedzy, by spożytkować ją w poważnym życiu. Dziś czasy się zmieniają i wśród moich kolegów, którzy prowadzą biznesy i jeżdżą samochodami wartymi 100 tysięcy złotych, jest raptem kilku, którzy poszli na studia i słuchali wykładów z psychologii społecznej. Wszystko poszło do przodu i każdy zdaje sobie z tego sprawę. Trudno mi to nazwać, ale jesteśmy coraz cwańsi. Kombinujemy, szukamy rozwiązań, nie boimy się nowości, jesteśmy coraz bardziej świadomi, przez co podnosi się nasza wartość, jako ludzi. Nie idziemy do pracy z przekonaniem, że to bez sensu i i tak nie starczy na wakacje, a po prostu czerpiemy radość z tego, co przynosi nam kolejny dzień. Nie wydajemy ostatnich groszy na pięciodniowe wczasy w Karpaczu, a latamy do Mediolanu, Aten czy Barcelony na weekend. Nie zazdrościmy Hiszpanowi w metrze, który bawi się swoim nowym białym Iphone’m, bo sami mamy jabłuszko na swoim smartfonie i komputerze. Coraz rzadziej wyjeżdżamy do Anglii do pracy, bo wiemy, że w Polsce w przyjemniejszy sposób można zarobić na chleb.
Michał Probierz powiedział kilka lat temu, że bardziej się w naszym kraju szanuje trenera, który na konferencji prasowej zacznie mówić w obcym języku. Nie rodaka, który kilka lat temu nosił pachołki na zajęciach trampkarzy i piął się po kolejnych szczeblach hierarchii. „Good morning” załatwia robotę i powoduje, że obcokrajowiec jest na starcie tym lepszym. Wzbudza większy szacunek i postrach wśród piłkarzy i dziennikarzy.
Tabela @_Ekstraklasa_
1. miejsce – polski trener, pracuje od 13 miesięcy.
2. Legia
3. miejsce – polski trener, pracuje od 19 miesięcy
4. miejsce – polski trener, pracuje od 22 miesięcy.Ale to oczywiście nie tłumaczy wszystkiego 🙂
— Mateusz Miga (@MateuszMiga) April 12, 2019
To było kilka lat temu. Wtedy jeszcze nie było u nas pracy, nowego telefonu, wakacje kojarzyły nam się z Jastarnią i wchodzeniem na Śnieżkę. Wtedy też trener z Chorwacji robił na nas wrażenie. Dziś zmieniło się wszystko poza jednym – dalej kłaniamy się w pas przed kimś, kto zamiast Paweł ma na imię Paul. Zamiast „Dzień dobry” mówi „Good Morning”.
Piszę o tym, bo po raz kolejny ostatnio natrafiłem na wywiad w języku niemieckim z Gino Lettierim, trenerem Korony Kielce. Rozumiem, gdyby Włoch pracował u nas od dwóch miesięcy i posługiwał się angielską mową. Sam pojechałem kiedyś do Budapesztu i spotkałem się z językiem węgierskim, który jest w skali trudności podobny do polskiego. Nie wiedziałem nic, nawet ciężko było sobie coś skojarzyć. Z tym że ja tam byłem kilka dni, angielski załatawiał sprawę, mimo że nie wszyscy go rozumieli. Lettieri jednak pracę w Polsce rozpoczął w czerwcu 2017 roku. Zaraz stukną mu dwa lata od momentu, gdy prowadzi Koronę.
Tak samo sytuacja wyglądała w wielu innych przypadkach w naszej ekstraklasie w ostatnich latach. Sa Pinto – w swoim języku. Jozak – swoim. Każdy przychodził do klubu ze swoim sztabem, ściągał go zespołu swoich piłkarzy i nakazywał całej reszcie mówić w języku, który mu odpowiada. Nie podejmował nawet próby nauki języka polskiego. Ewentualne wstawki były najczęściej przekleństwem lub oderwanym od kontekstu zakodowanym w głowie zlepkiem kilku liter.

Sa Pinto nie potrafił przystosować się do polskich realiów, dlatego – na całe szczęście – opuścił Legię
Dlaczego my tego nie wymagamy od zagranicznych trenerów? Dlaczego my nie chcemy, aby pracujący w Polsce szkoleniowiec nie umiał porozumiewać się w polskim języku? Rafał Kurzawa, który był rewelacją polskiej ekstraklasy, od zeszłych wakacji występował we francuskim Amiens. Wiecie czemu po rozegraniu 14 meczów musiał wynosić się z klubu i przenosić do ligi duńskej? Był introwertykiem. Nie nauczył się języka francukiego. Nie dążył do tego, by się go nauczyć. Nie zależało mu. Początkowo chciano mu pomóc, ale widząc obojętnego na te próby piłkarza stwierdzono, że nie ma co go niańczyć. Nie, to nie – wynocha.
Spójrzcie na mentalność i różnicę. My bierzemy kogoś, kto przychodzi do Polski nabrać doświadczenia trenerskiego, którego w wielu przypadkach nie chcą mu dać zza granicą. Taki trener nie wybiera Polski, bo jest najbogatszą ligą na świecie. Nie prezentujemy najlepszego poziomu. Wybiera Polskę, bo widzi tam swoją szansę na rozwój, a przy okazji przyzwoite pieniądze, które mu się oferuje. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że nie zostanie nad Wisłą do końca życia, więc nie chce mu się uczyć trudnego języka polskiego. My natomiast płacąc kilkadziesiąt (niejednokrotnie ponad 100 tysięcy) złotych miesięcznie zgadzamy się na wszystkie warunki takiego trenera, wymianę sztabu trenerskiego, sprowadzenie swoich pupili i absurdalne wydatki, na które trener ma kaprys. Nie potrafimy wyegzekwować jednak, by wchodząc do szatni był w stanie zwrócić się do piłkarzy w języku polskim.
Ktoś powie – czepiam się. Możliwe. Paweł Zarzeczny powiedział jednak kiedyś, że osoby zarabiające dużo pieniędzy okupują swoją pracę tym, że jest bardziej stresująca i więcej się od nich wymaga. U nas nie wymaga się niczego, wszystkich traktuje się z otwartymi ramionami. Pozwalamy na dyktowanie warunków przez kogoś, komu powinno zależeć bardziej niż nam na pracy. Potem dziwimy się, że idzie źle, a nasza liga jest sklasyfikowana na 25. miejscu w Europie.