Wygrał Deontay Wilder, wygrał też Anthony Joshua, więc kwestią czasu jest, gdy obu panów zobaczymy jednocześnie w ringu. Przed rokiem każdy kibic boksu stawiałby wszystkie pieniądze, że to Brytyjczyk wygra. Dziś perspektywa się zmienia. Albo takie mam tylko wrażenie.

Pamiętam, jak Artur Szpilka mówił wielokrotnie po przegranym przez ciężki nokaut starciu z Wilderem, że ten nie jest aż tak dobrym pięściarzem, jak się wszystkim wydaje. Bazuje na swojej dynamice, sile, nieprzeciętnych warunkach fizycznych. Technicznie jest gorszy od Marcina Najmana, a poważnych wyzwań boi się jak ognia. Kolejnych rywali dobiera sobie w ten sposób, żeby przypadkiem nie narazić się na zbędny wysiłek. Sam Szpilka mówił, że w pojedynkach z najlepszymi na świecie nie miałby żadnych szans. Jego kariera prowadzona jest na tyle ostrożnie, że nie ma prawa spotkać go nic złego.

Od początku 2017 roku Wilder stoczył trzy pojedynki. Wygrał z Geraldem Washingtonem, Bermane’m Stivernem i Luisem Ortizem. Jego wartość zaczęła wzrastać po znokautowaniu Stiverne’a, który wtedy przegrałby prawdopodobnie z wspomnianym przed sekundą Najmanem. Do Alabamy przyjechał za gruby, za ciężki, nieprzygotowany, od samego początku walki myślący tylko o wynagrodzeniu, które z pewnością przytulił godziwe.

W arcyciekawym starciu na początku marca tego roku Wilder pokonał Ortiza, choć przez większość pojedynku miał problemy. Działo się tak po pierwsze dlatego, że Ortiz dysponuje podobnym do niego uderzeniem, po drugie jest o wiele cięższy. Do tego uchodzi za jednego z najlepszych pięściarzy na świecie w kategorii ciężkiej. Do konfrontacji z Wilderem nigdy nie zaznał goryczy porażki, 24 z 27 pojedynków wygrywał przed czasem. Bronze Bomber w 7. rundzie był wyraźnie „podłączony”, ale ostatecznie kryzys przetrwał i zdołał znokautować Kubańczyka.

Ścieżka Joshuy w ostatnich kilkunastu miesiącach była zdecydowanie bardziej skomplikowana. Po odprawieniu z kwitkiem Erika Moliny, AJ zmierzył się z Władimirem Kliczko. O ich potyczce nie ma nawet co mówić, bo każdy oglądał ją kilkukrotnie, ale Brytyjczyk zdołał pokonać przed czasem ukraińskiego czempiona. Później skrzyżował rękawice z niewygodnym i niedocenianym przez wielu Francuzem Carlosem Takamem, który kilka miesięcy wcześniej zmiótł z powierzchni ziemi Marcina Rekowskiego. W sobotę przespacerował się 12 rund z Josephem Parkerem i „zrobił go do jednej bramki”. Mimo że emocji w tym starciu było tyle, co podczas gotowania makaronu, Joshua dopisał kolejne, 21. już zwycięstwo do swojego rekordu. Na co zwrócili uwagę internetowi hejterzy? Że nie udało się Nowozelandczyka skończyć przed czasem.

Podobnie wyglądały ostatnie miesiące w wykonaniu obu pięściarzy? Teoretycznie tak, bo i jeden, i drugi stoczyli po trzy walki. Dużo trudniej miał jednak Joshua, który po zakończeniu kariery Kliczki zmierzył się z innym mistrzem świata, tym posiadającym pas WBO. I mimo tego, że każdy z testów 28-letni Brytyjczyk zdał śpiewająco, coraz więcej osób zaczyna w nim widzieć pięściarza, który z Wilderem nie ma większych szans.

Wilder, ten dwa lata temu wyśmiewany przez wszystkich i chowający głowę w piasek przed co drugim pięściarzem, wygrał z Ortizem, który jest dobry, ale… bez przesady. Joshua zwyciężył byłego i obecnego czempiona. Z dwóch tytułów ma w swoim posiadaniu już trzy, a i tak nie potrafi rozwinąć się tak, jak jeszcze kilkanaście miesięcy temu nam się wydawało.

Komentarze osób ze świata boksu powodują, że łapię się za głowę. Wiadomo, że w ringu wszystko się może wydarzyć i Wilder faktycznie będzie mógł Joshuę pokonać. Biadolenie jednak, że jeden zrobił postęp, a drugi stoi w miejscu, jest jak świąteczna rozmowa przy stole na temat polityki. Można pogadać, ale po co, skoro każdy i tak wie swoje?

 

KOMENTARZE