Kilka dni temu do Polski przyleciała Joanna Jędrzejczyk, która chwilę wcześniej obroniła pas mistrzowski UFC. Asia udzieliła wielu wywiadów, na Okęciu tłumnie stawili się polscy dziennikarze, którzy chcieli zamienić kilka słów z najlepszą zawodniczką MMA na świecie. Było o zwycięskim pojedynku, treningach w American Top Team i… ewentualnej walce z Karoliną Kowalkiewicz.

Pojedynku, który już był i to całkiem niedawno, ale który po raz kolejny może dojść do skutku. Najpierw jednak KK musi wygrać swoją kolejną walkę, która odbędzie się już w niedzielę nad ranem. Przeciwniczką Polki będzie Claudia Gadelha. Zwyciężyni tego starcia stanie przed szansą zabrania pasa UFC właśnie od Jędrzejczyk.

Od razu polskim kibicom nasunęło się pytania: Czy pojedynek, w którym walczą dwie Polki, nie może odbyć się w Polsce? Czy nie lepiej byłoby, aby walka o pas mistrzowski dwóch dziewczyn znad Wisły odbyła się u nas w kraju przy naszej publiczności? Odpowiadam krótko: nie, nie byłoby lepiej. Do takiej walki na pewno nie dojdzie w Polsce.

Pytaniom wcale się nie dziwię, bo to naturalna kolej rzeczy. Są dwie zawodniczki, które rozpoczynały swoją karierę w Polsce. Kowalkiewicz dalej mieszka w Łodzi i nie zanosi się, aby to miało się to zmienić. Przed niespełna rokiem byłem w Olsztynie na wywiadzie z Asią i też między pojedynkiem a pojedynkiem ta przygotowywała się w swoim rodzinnym mieście. Napotkałem w internecie na dyskusję, w której wiele osób było oburzonych, że do konfrontacji dwóch naszych zawodniczek ma dojść gdzieś daleko od Polski. – W głowach się poprzewracało, Ameryki się zachciało – to też, może nie kalka w kalkę, ale przepisane z gównoburzy na forum.

I nam się wydaje, że skoro dziewczyny są z Polski, to tu wypłynęły na szersze wody, to przynależność, którą zawsze podkreślają w różnego rodzaju wywiadach, nakazuje im walczyć w ojczyźnie. Otóż, drodzy kibice, UFC nie ma zbyt wiele wspólnego z Polską. Od jakiegoś czasu jesteśmy na mapie UFC, pierwsza i jedyna jak do tej pory gala odbyła się w Krakowie w kwietniu 2015 roku. Jesteśmy jednak póki co bardziej uzupełnieniem, a nie wartością dodaną dla globalnego charakteru marki UFC. W skrócie: UFC wie, że coraz więcej polskich zawodników walczy dla federacji, wśród nich jest kilku, którzy pokazują się tam z dobrej strony. W ramach „rewanżu” i wciąż zwiększającej się popularności tej dyscypliny sportu w naszym kraju, decyzja, żeby raz na jakiś czas odbyło się w Polsce jest jak najbardziej zrozumiała. Macie zawodników, rośniecie w siłę, wasza rodaczka ma pas organizacji – okej, zrobimy u was galę.

Gala w Polsce to jednak jeden z wielu eventów UFC, do którego mało kto się przykłada. Nie chcę mówić, że traktowana jest po macoszemu, ale poświęcana jest jemu mniejsza uwaga, niż ma to miejsce podczas tzw. gal numerowanych. To podczas nich odbywają się największe pojedynki, to wtedy najczęściej walczy się o pasy, to wtedy w grę wchodzą największe pieniądze. Dodatkowo, to właśnie podczas gal numerowanych „wypuszczane” są największe gwiazdy federacji. Wszystko ma na celu zaprezentowanie możliwie jak największej publiczności zawodników, którzy stanowią o sile UFC.

kk

Gala w Gdańsku, mimo olbrzymiego boomu, jakim cieszy się w ostatnim czasie MMA w naszym kraju… emocji zbyt wielkich nie wzbudzi. Proszę nie mylić zainteresownaia KSW z zainteresowaniem MMA. To wbrew pozorom nie jest to samo. Gale mniejszych polskich federacji, jak FEN czy PLMMA mało kogo interesują, a na trybuny przyciągają garskę kibiców. Garskę rzecz jasna względem tego, czym może pochwalić się KSW. Gdyby od rekordowej, siedmiotysięcznej publiki, która podczas gali FEN zebrała się w katowickim Spodku, odjąć rodziny zawodników, znajomych i osoby, które zostały na galę zaproszone (umowy sponsorskie, VIP itp), to publiczność oscylowałaby wokół nie siedmiu, a pewnie czterech-pięciu tysięcy. Biorąc pod uwagę, że wciąż mówimy o drugiej co do wielkość federacji MMA w naszym kraju, to jest to bardzo mało.

I nie mylcie proszę, że my, jako Polacy, znamy się na MMA, bo tak nie jest. Obserwuje bardzo często podczas różnego rodzaju gal, reakcje na pojedynki i samych zawodników nie tylko kibiców, ale i dziennikarzy. Przykład z soboty – KSW 39. Walka Michał Kita – Michał Andryszak. Wygrana tego drugiego, który o gali dowiedział się na kilka dni przed jej rozpoczęciem, a wszystko za sprawą kontuzji Karola Bedorfa. Pojedynek został przesunięty i odbył się szybciej, niż planowano, bo budził mniejsze zainteresowanie, niż miał wzbudzić pierwotnie. Andryszak po efektownym zwycięstwie zszedł do strefy dla dziennikarzy i odpowiedział na kilka pytań, ale generalnie nie wzbudzał wielkiego zainteresowania. Podszedłem do niego, zbiłem piątkę, zamieniłem dwa słowa – nie było z tym żadnego problemu. Kilka godzin później na salę konferencyjną zszedł Popek w obstawie kilku ochroniarzy (jakby dziennikarze mieli go pobić) i był rozchwytywany przez praktycznie wszystkich. Gdy wchodził do oktagonu, to ludzie skandowali jego imię. Pojedynek Andryszaka wiele osób celowo odpuściło, a zamiast obejrzeć efektowną Anakondę w jego wykonaniu poszli do bufetu po piwo i kiełbaski.

Andryszak niedługo będzie mistrzem KSW w kategorii ciężkiej – to moje spostrzeżenia po obejrzeniu kilku jego pojedynków.

Kibicujemy konkretnym zawodnikom, ale nie interesujemy się MMA. Boom na mieszane sztuki walki w naszym kraju jest obecny, ale tylko wtedy, gdy walczy Mamed/ Pudzian/ Popek. Osoby rozpoznawalne, sławne, wyraziste, charakterystyczne.

I pomyślcie sobie, że podczas UFC w Gdańsku walczy zawodnik X z zawodnikiem Y. Nikogo te pojedynki nie grzeją. Jest w Polsce rzecz jasne grupa ludzi, których interesuje MMA. Wstają w nocy na gale, oglądają, komentują to na forach, mają o tym pojęcie. Tych osób jest jednak bardzo mało. Biorąc pod uwagę, że nie każdy na galę przyjedzie, to istnieje spora szansa, że Ergo Arena się nie wypełni. Czy pojedynek Jędrzejczyk z Kowalkiewicz ściągnąłby ludzi na trybuny? Pewnie tak, ale czy byłby komplet? No nie, hala świeciłaby pustkami. Biorąc pod uwagę rozmach wydarzenia i jego sportowo możliwie najwyższy poziom, taka opcja nie może się przytrafić.

Dlatego podczas UFC w Gdańsku zawalczą Polacy. Zawodnicy, którzy nie są dla amerykańskiej federacji aż tak ekskluzywnym „towarem”, jak Jędrzejczyk i Kowalkiewicz. Tacy, którzy mają swoich kibiców i ściągną ich na halę. Gdy hala będzie częściowo pusta, to łatwo będzie to wytłumaczyć – słabszy fight-card, mniejsze nazwiska – to mogło się nie udać.

Jędrzejczyk najzwyczajniej w świecie szkoda na tak małe wydarzenie.

Pieniądze. Nie bójmy się tego mówić wprost, choć kasa jest tematem, na który statystyczny Kowalski reaguje gęsią skórką. Walcząc podczas gal numerowanych, zarabia się zdecydowanie więcej. Fight week, czyli tydzień poprzedzający galę, jest prawdziwym wydarzeniem dla każdego zawodnika UFC. Rozmawiałem z Jankiem Błachowiczem, Damianem Omielańczukiem czy Marcinem Tyburą – ich ten rozmach zaszokował. Pełno kibiców pod hotelem, wywiady, upominki, autografy – cały splendor i podniosła atmosfera wokół wydarzenia, na które czekają tysiące fanów. Każdy zawodnik, nawet ten debiutujący lub częściej przegrywający, niż wygrywający, ma swoich kibiców, którzy przyjechali na miejsce walki specjalnie dla niego. Cały ten rozmach i zainteresowanie generują – uwaga, tu gęsia skórka – pieniądze. Jeżeli ktoś jest znany, popularny, medialny, atrakcyjny dla chłopaka z mikrofonem i pani czekającej na autograf, to zarabia. Jak u nas z Popkiem i Andryszakiem – mam nadzieję, że wiecie, który zarobił więcej za KSW 39.

I teraz jest Gdańsk, 21 października. Za oknem wieczorem nieco powyżej 0 stopni, wtorek, szare blokowisko koło Ergo Areny. Widzicie tam te tłumy kibiców, które wzięły cztery dni wolnego z pracy, żeby strzelić sobie fotkę z jednym z zawodników? Ja jakoś nie bardzo. Podejrzewam, że gdyby Karolina Kowalkiewicz założyła ciemne okulary, to nikt na sopockim Monciaku nie wiedziałby, że ona to ona. To jest właśnie ta różnica – u nas zaścianek, prowincja, sportowy trzeci świat, w Stanach wielki rozmach, splendor i celebracja. U nas kilka tysięcy ludzi na trybunach i dwie grupki kibiców pod halą, tam fight week z fanami, którzy umieliby rozrysować taktykę na walkę i skuteczne dopięcie trójkątnego duszenia. U nich kasa i bogactwo, u nas Popek jako idol nastolatek i gwizdy na Mameda, który przez ostatnie lata był koniem pociągowym polskiego MMA.

Nie, nic z tego nie będzie.

Skoro kibicujemy naszym rodakom, jesteśmy dumni z Joanny Jędrzejczyk, która jest naszym oknem wystawowym na świat i trzymamy kciuki za Karolinę Kowalkiewicz, aby pokonała w niedzielę Gadelhę, to życzmy im jak najlepiej. Niech one walczą, wygrywają, zarabiają i czerpią jak najwięcej z życia sportowca, który ma swoje pięć minut. Nie przekładajmy własnego interesu nad interesem samych zawodniczek, które bardziej niż o Janku z Wejherowa i Marku spod Konina myślą o tym, by jak najwięcej osiągnąć jeszcze za sportowego życia. Taka Jędrzejczyk po prostu wie, że na wypadek jednej czy dwóch porażek z bohaterki tłumu, stanie się osobą, którą bokserzy z Neostrady będą potrafili masakrować na forach i którą wygwiżdżą, gdy tylko nie daj Boże poślizgnie się noga.

A tak się akurat składa, że my, kibice MMA z krwi i kości, którzy miłość do mieszanych sztuk walki wyssaliśmy z mlekiem matki, pierwsze starcie pomiędzy JJ i KK obejrzeliśmy w bardzo wąskim gronie. Mało kto wstał o 5 nad ranem, by zobaczyć polską wojnę o światowy tron. Zdecydowanie więcej osób postanowiło poświęcić swój czas na ten pojedynek po niedzielnej kawie korzystając ze skrótów na Youtube.

Więc nie miejmy pretensji, że Ameryka, Nowy Jork, PPV i wielki świat zamiast krajowego podwórka gdzieś nad morzem. Nas to w gruncie rzeczy nie interesuje, a im na pewno pomoże. Trzymajmy kciuki zdalnie, sprzed telewizora. Lub zza klawiatury w niedzielę po Familiadzie.

 

KOMENTARZE