Do napisania tego tekstu zbierałem się kilkukrotnie, ale za każdym razem albo brakowało czasu, albo znalazło się coś, co zajmowało mi dłuższą chwilę i artykuł musiał poczekać. W końcu jednak jest sekunda, by odnieść się do tego, co wkurza mnie niesamowicie od kilku lat. Chodzi bowiem o hodowanie rekordów przez zawodników sportów walki.

Temat znany dla wszystkich, którzy interesują się boksem i MMA, każda osoba oglądająca gale sportów walki lub jeżdżąca na tego typu wydarzenia ma nadzieje, że będą emocje. Że wsiadając do samochodu zaparkowanego tuż pod halą uruchomi silnik i powie: „Ale to kurwa była fajna gala.”

W ostatnim czasie po galach jeżdżę sporo, oglądam jeszcze więcej, potrafię rozgraniczyć dwa rodzaje wydarzeń – fajne zestawienia sportowe i paskudne bumobicie, które ma na celu wypromować rekord danego zawodnika do nieprawdopodobnych rozmiarów. Ostatnio poszedłem do fryzjera, chłopak strzyżący zagadał mnie o boks. Podpytał, jaki jest Mateusz Masternak i czy Andrzej Wawrzyk to sympatyczny gość, bo na takiego wygląda. Podkreślał, że nie bardzo zna się na pięściarstwie, ale kojarzy, kto z kim wygrał i kto kiedy przegrał. Mimo kilku błędnych wniosków i spostrzeżeń, chłopak podzielił się jedną szalenie ważną opinią – w nosie ma oglądanie walk, które nie dostarczają żadnych emocji.

Gdzieś ma zestawianie pięściarzy w ten sposób, by jeden wygrał, a drugi dostał spektakularne manto. Kompletnie nie interesuje go gala bokserska, gdy po minucie walki wiadomo, że jeden zawodnik jest dobry, drugi słaby. Przełącza na inny kanał, gdy widzi, jak promotor zaciera ręce, że wszystko rozgrywa się według wcześniej ustalonego planu.

Trochę się promotorom nie dziwię, bo to oni dbają o umiejętne prowadzenie swojego zawodnika, z drugiej jednak strony wcale nie jest mi ich żal, gdy – tu cytat pana Andrzeja Kostyry – do Polski sprowadzane są puszki soku pomidorowego, a potem słucham narzekań, że z boksem nie jest w naszym kraju dobrze. Sam byłem przed rokiem na gali w Nysie, gdy Krzysztof Włodarczyk wygrał w drugiej rundzie, po tym jak jego rywal poddał się i nie chciał dalej boksować. Kilka miesięcy później Krzysztof Głowacki rozprawił się w Wałczu ze swoim przeciwnikiem, który padł po ciosie-widmo i organizator musiał wzywać lekarza. Kibice wydający sporo pieniędzy na bilety raz machną ręką, drugi raz również przechodzą obok tego obojętnie. Na trzecią galę jednak nie przyjadą, bo taka rozrywka zupełnie ich nie kręci.

Stanę na moment w roli obrońcy promotorów. Nie zawsze jest tak, że pomysł na rywala-amatora to wizja właśnie organizatora. Coraz częściej bowiem… zawodnicy wybierają sobie rywali. Przez mnogość federacji, zatwarzającą liczbę pojedynków, którą potencjalnie mogą stoczyć, każdy z tyłu głowy ma zakodowane, że może, ale nie musi. Kiedyś była jedna organizacja MMA w Polsce, w której każdy chciał walczyć. Dziś jest ich na naszym rynku kilka plus coraz więcej zagranicznych, które są na wyciągnięcie ręki. ACA za miesiąc organizuje galę w Warszawie, UFC z Polakami ma karcie walk tydzień później zawita do Pragi. Nasi południowi sąsiedzi mocno się rozwijają w mieszanych sportach walki, a chcąc rozruszać swój rynek sięgają po Polaków. Stastystyczny Kowalski opcji na swoją karierę ma wiele i może wybierać – jak nie tu będę walczył, to tam. Jak nie pasuje mi pojedynek ze stójkowiczem, to wybiorę zapaśnika, bo w zapasach na pewno sobie z nim poradzę. Z dobrym parterowcem mi nie po drodze, wycofuję się, mam już nagrany pojedynek 300 kilometrów na południe, tam na pewno uda się wygrać.

Dzieje się tak dlatego, że rynek w sportach walki bardzo się spłaszczył. Dziś nazwisko zawodnika wygrywającego trzy, cztery pojedynki z rzędu ląduje w notesach poważnych menadżerów. Z federacji KSW czy FEN można dostać się do UFC pokazując się z dobrej strony, bo nawet nie największe tuzy na polskiej scenie MMA, jak na przykład Dawid Zawada czy Michał Oleksiejczuk, bardzo szybko zmienili pracodawcę. Wielu zawodników wychodząc do klatki ma z tyłu głowy, że porażka drogę do UFC może wydłużyć. Nie zawsze wiedza na temat naszego rynku przez ludzi z amerykańskiej federacji jest na tyle fachowa, że weryfikowane są wnikliwie umiejętności pokonanego. Bardzo często zielone okienko na Sherdogu robi robotę i daje odpowiedź, czy dany zawodnik może być potencjalnym narybkiem giganta za oceanu.

Gdy się jednak zapytamy któregoś z zawodników, jakie cele przed sobą stawia, to każdy chce pasa mistrzowskiego UFC i walki wieczoru w wypełnionej po brzegi Madison Square Garden.

To wszystko ma wpływ na to, że czasami kibice jadą na gale, oglądają osiem walk, z których w siedmiu nie miało prawa się nic wydarzyć. Potem zwycięzcy dumnie prężą muskuły, że kolejny plan został wykonany – info o zwycięstwie idzie w świat i okłamujemy się wszyscy, że za każdym razem naszym ulubieńcom wiedzie się bardzo dobrze. Wspomniany na początku artykułu Wawrzyk zdaniem mojego fryzjera również był napompowany do granic możliwości, a pierwszy światowej klasy rywal, Aleksander Powietkin, poskładał go w kilka minut. O tym, że wcześniej rozstawiał po kątach kelnerów, do niedawna wiedzieli tylko nieliczni. Dziś takiej ściemy ukryć przed zwykłym zjadaczem chleba już się nie da.

KOMENTARZE