Nieco zapomniany w polskim boksie Krzysztof „Diablo” Włodarczyk. W rozmowie o swoich początkach, niespełnionym marzeniu o medalu olimpijskim i pierwszym mistrzostwie świata. O Trylogii z Giacobbe Fragomenim i protestach Cunninghama. O pojedynkach braterskich, konflikcie z Arturem Szpilką i przyjaźni z Krzysztofem Głowackim. O stajni Fiodora Łapina, mocnym ciosie i planach na przyszłość. Kawał historii polskiego boksu zawodowego. Diablo. Były i przyszły mistrz świata wagi junior ciężkiej. Krzysztof Włodarczyk – serdecznie zapraszam!
Krzysiu pewnie nie pamiętasz, ale mieliśmy już kiedyś okazję się spotkać. Ja pracowałem za barem, a Ty przyszedłeś na kawkę. Podwójne espresso o ile dobrze pamiętam. Nie miałem śmiałości Cię skasować.
Krzysztof Włodarczyk: Hehe, dziękuje bardzo w takim razie. Nie kojarzę, ale całkiem możliwe, że tak właśnie było.
Zacznijmy od początku Twojej przygody z boksem. Zanim pięściarz przechodzi na zawodowstwo, próbuje swoich sił w boksie amatorskim. U Ciebie ten okres trwał bardzo krótko.
KW: Tak naprawdę pierwszy raz rękawice bokserskie założyłem w wieku 10 lat. Czy byłem skazany na boks? Wydaje mi się, że nie na boks, ale już na sport na pewno. Rozmawiasz ze sportowcami i pewnie zauważyłeś, że każdy, kto zaistniał w sporcie od najmłodszych lat lubił aktywność fizyczną. U mnie nie od razu był to boks. Jak każdy chłopak grałem w piłkę, jeździłem na rowerze. Wychowywałem się przez sport – może tak.
A jak wspominasz swoją karierę amatorską?
KW: Dobrze, bardzo dobrze. Walczyłem jednak krótko jako amator. Zawsze chciałem zmierzyć się z prawdziwym boksem. Tym dorosłym, poważnym, walcząc przeciwko wielkim mistrzom o wielką kasę.
Śledząc jednak karierę wielu polskich pięściarzy zauważam, że różnie podchodzą oni to boksu amatorskiego. Andrzej Gołota chciał pojechać na igrzyska do Seulu i ostatecznie zdobył w Korei medal. Darek Michalczewski jak mantrę powtarzał, że interesuje go tylko mistrzostwo świata zawodowców.
KW: W moim przekonaniu medal olimpijski to coś absolutnie wyjątkowego. Mistrzem świata możesz być przez jakiś czas, a później pas ma kto inny i gdzieś tam odchodzisz w zapomnienie. Jak zdobywasz medal na igrzyskach, to jest on Twój do końca życia. Czterdzieści lat później wyciągniesz go z szafy i możesz się nim pochwalić wnukom. Jest Twój i tylko Twój na całe życie. Dlatego żałuję, że nigdy nie pojechałem na igrzyska.
A czym dla młodego pięściarza jest boks amatorski?
KW: Na pewno przygotowaniem do zawodowstwa. Im lepiej przygotujesz się pod dorosły, seniorski boks, tym lepiej dla Ciebie.
Tomek Adamek na amatorstwie stoczył ponad 200 pojedynków. Ty zaledwie 66. Można zatem powiedzieć, że nie zostałeś przygotowany do zawodowstwa?
KW: Nie należy każdego przypadku rozpatrywać w ten sam sposób. Ja stoczyłem ponad 60 pojedynków i uważam, że to mało. Tomek, jak sam powiedziałeś, grubo ponad 200, ale to z drugiej strony bardzo dużo. Przechodząc na zawodowstwo miałem spore braki – nie da się ukryć. Musiałem przez to skupiać się na wielu aspektach, które można było wyeliminować jeszcze na amatorstwie.
Pojawiło się kilka sukcesów w tamtym czasie. Brąz na ME Europy w 1997 roku, dwa mistrzostwa Polski juniorów, dwukrotne wygranie młodzieżowych mistrzostw Polski.
KW: Sukcesów było sporo, ale polski boks „wyprodukował” wielu bardziej utalentowanych ode mnie pięściarzy, którzy odnosili nieporównywalnie większe sukcesy w boksie amatorskim. Nigdy nie czułem takiej wewnętrznej potrzeby, żeby brylować w amatorstwie. Chciałem wielkiego boksu. Byłem żądny sukcesów, dobrych walk i pieniędzy. Podjąłem wraz z moim trenerem decyzję, że taka droga będzie dla mnie najwłaściwsza.
I przeszedłeś na zawodowstwo. To był spory przeskok?
KW: Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo. Andrzej Gmitruk przyniósł mi nowe rękawice. Mocne, twarde, każdy cios czułem. To zupełnie co innego. Nie ma nawet porównania. Młody chłopak został wrzucony na głęboką wodę. Bardzo chciałem tego, wiec do nikogo nie miałem pretensji.
Już w pierwszym pojedynku pokazałeś, że masz ogromny potencjał. W swoim debiucie już w 2 rundzie pokonałeś przez nokaut Bułgara Andreia Georgieva.
KW: Wyszedłem na ten pojedynek bardzo naładowany. Nie było kalkulacji. Bach, bach, bach i po zawodach. Georgiev nie był mi w stanie niczym zagrozić. Byłem pewny siebie, znałem swoją wartość. Wiedziałem na co mnie stać i chciałem jak najwięcej walczyć. Na samym początku swojej kariery miałem dylemat. Rozum podpowiadał mi jedno, a serce drugie. Potrzebowałem kolejnych pojedynków jak tlenu. Jak to mówią „młodość ma swoje prawa”. Czyż nie?
Półtorej roku później zostałeś po raz pierwszy mistrzem świata. Mówię tu o pasie interkontynentalnym federacji IBF.
KW: Tak, nokaut w 10 rundzie z Włochem Vincenzo Rossitto.
Dobrą masz pamięć.
KW: Nie do wszystkiego, ale do swoich walk, ich przebiegu, nazwisk rywali na pewno tak. Pamiętam ten pojedynek. Jechałem po tytuł i go zdobyłem. Nie dopuszczałem do głowy świadomości, że pojedynek może potoczyć się inaczej. Wiedziałem, że jestem od niego lepszy i od pierwszych rund czułem, że mam go na widelcu. Wychodzisz do ringu i już po kilku starciach czujesz rywala. Ja wiedziałem, że on nie wytrzyma mojego ciosu. Był dobry, serio walczył świetnie. Miałem jednak cios, którego on się obawiał. Chwilę się rozprężył, bach i deski. Pierwszy wielki sukces, choć dla mnie był to tylko jedynie kolejny krok w drodze ku mistrzostwu świata poważnej federacji. Nie podniecałem się tym, bo wiedziałem, że największe sukcesy dopiero przede mną.
Był to również pierwszy pojedynek poza granicami Polski.
KW: Powiem Ci szczerze, że zajebiście czułem się za granicą. Traktowałem boks jak pracę, więc tłumaczyłem sobie to tak, że jadę do pracy i potem wracam do domu. Wiem, że wielu młodych pięściarzy obawia się wyjazdu za granicę. Że ich przekręcą, będą źle traktować czy coś w tym stylu. Nas też za granicą nie doceniali. Nie mieli do nas szacunku. Ale to dobrze. Wtedy jesteś najbardziej niebezpieczny. Kiedy jesteś czarnym koniem. Możesz zaskoczyć, mimo że mało kto tak naprawdę liczy na Ciebie.
Obroniłeś dwukrotnie pas interkontynentalny i potem przeszła pierwsza porażka. 26 kwietnia 2003 roku z Pavlem Malkomianem.
KW: Oszukali mnie. Byłem w tym pojedynku lepszy. Nie przyjąłem wtedy żadnego mocnego ciosu. Pavel rozciął łuk brwiowy i sędziowie przerwali walkę. To była chyba 5 runda. Podliczono punkty i zdecydowano, że przegrałem ten pojedynek. Było mi smutno. Tak najzwyczajniej w świecie przykro. Gdybym przegrał na punkty i serio był gorszy lub padł na deski, to nie ma o czym gadać. Ale miałem swój plan na ten pojedynek, w pełni go realizowałem, a tu nagle coś takiego. Z perspektywy czasu uważam, że ta porażka była mi potrzebna. Dała mi sporo do myślenia. Gdzieś tam pojawiła się myśl, co dalej. Co robić? Chwila zwątpienia i refleksji.
Ważnym momentem, rzekłbym nawet przełomowym, w Twoim życiu był pojedynek z Stevem Cunninghamem.
KW: Słuchaj, przełomowe momenty w swoim życiu to ja miałem co miesiąc (śmiech). Wiem o czym mówisz. Cunningham? Na pewno pierwszy wielki pojedynek. Zderzyłem się z naprawdę wielkim boksem i zawalczyłem o pas mistrza świata. Miałem wtedy 25 lat. Szok. Wygrałem niejednogłośnie na punkty, ale jestem w stu procentach przekonany o tym, że byłem w tym pojedynku zdecydowanie lepszy. Cunningham jest bardzo niewygodny. Taki kogucik. Cały czas atakuje, jest aktywny, ma dobrą kondycję, długie ręce. Ale jego ciosy nie ważą. Wiem, że przewrócił Fury’ego, ale na mnie jego uderzenia nie robiły żadnego wrażenia. Może serią ciosów potrafił naruszyć defensywę, ale pojedynczym ciosem nie potrafił zrobić krzywdy. Wygrałem, zostałem mistrzem świata. Chyba wyczerpałem wątek.
Nie bałeś się, że zwariujesz?
KW: Ja zawsze byłem zwariowany. Ale powiem Ci szczerze, że nie czułem się wtedy jakiś super. Może gdybym został mistrzem świata na koniec swojej kariery bokserskiej to smakowałoby to inaczej? Ja dopiero zaczynałem boksować i już byłem na szczycie. Do tego w Polsce mało kto doceniał tak naprawdę mój sukces. Jesteśmy takim narodem, że interesujemy się byle gównem, a nie czymś, co naprawdę ma wielką wartość. Ktoś zrobi coś głupiego i już jest znany. Ma swoich fanów, jest pokazywany w telewizji i kreuje się go na gwiazdę. Mną się nigdy nie podniecano do tego stopnia, żebym mógł zwariować, odlecieć. Może dlatego twardo stąpałem po ziemi.
USS był po tym pojedynku straszliwie oburzony decyzją sędziów. Jak zwykle go skrzywdzono.
KW: (śmiech) Czemu jak zwykle?
Bo on zawsze czuł się pokrzywdzony. Dwukrotnie po Adamku, po Fury’m, po walce z Tobą również chciał rewanżu.
KW: I go dostał. To był zły pojedynek w moim wykonaniu. Nie pamiętam w ogóle pierwszych 6 rund. Gdzieś mi uciekły. Przyjąłem cios na powiekę i miałem mgłę przed oczami. Nie widziałem ciosów, więc Steve to wykorzystał. Ocknąłem się na ostatnie cztery starcia, ale wtedy było już za późno. Przegrałem tę walkę, choć z perspektywy czasu uważam, że nie byłem słabszy. Remis byłby najsprawiedliwszym wynikiem. Sędziowie dali dwa do remisu i skończyło się tak, a nie inaczej.
And new…
KW: Dokładnie. Oddałem pas, który jeszcze wczoraj zdobyłem. Długo nie miałem okazji się nim nacieszyć. Nie mogę powiedzieć, że załamałem się. Przegrałem po zaciętej walce, taką decyzję podjęli sędziowie i nigdy tego nie kwestionowałem. Byłem pewny siebie i ciężko było mi się pogodzić z tym, że Włodarczyk przegrał. Długo to do mnie nie dochodziło, ale wiedziałem, że życie toczy się dalej.
I dostałeś propozycję walki z mistrzem świata federacji WBC Giacobbe Fragomenim. Przewróciłeś Włocha, a mimo tego sędziowie orzekli remis.
KW: Pamiętasz tą walkę, nie? Giacobbe był bardzo niewygodnym rywalem. Cały czas walczyliśmy w półdystansie, wyprowadzał te swoje krótkie ciosy, bił na korpus. Nie był wyjątkowym pięściarzem, ale nie pozwolił mi narzucić swojego stylu walki. Sędziowie orzekli remis, a wszyscy wiedzą co to oznacza w boksie zawodowym.
To, że pas zostaje u mistrza. Bo mistrza trzeba przewrócić.
KW: No właśnie ja miałem go na deskach! O to właśnie chodzi, że padł po ciosie. To jednak nie wystarczyło. Szkoda, bo miałem pas na wyciągnięcie ręki.
Dokładnie rok później, znowu przyszło Ci się mierzyć z Fragomenim. Tym razem nie pozostawiłeś wątpliwości, kto był lepszy w tym pojedynku.
KW: W końcu zawalczyłem tak, jak sobie zaplanowałem. Od A do Z. Wiedziałem, że dostanę rewanż. Przygotowywałem się specjalnie pod tą walkę. Cały czas miałem przed oczami fragmenty z pierwszego pojedynku i błędy, które wtedy popełniłem. Gdy przygotowujesz się pod konkretnego rywala, to musisz go poznać. Ja Fragomeniego znałem jak brata. Wiedziałem o nim wszystko. Znałem jego wszystkie słabe punkty oraz to, czym może mnie zaskoczyć. Zapierdalałem dzień w dzień z myślą o tym, że zdobędę pas. Udało się. Wiele serca włożyłem w przygotowania, ale było warto.
Mam wrażenie, że nie było godnych rywali dla Ciebie w tamtych czasach. Stąd pojawił się pomysł zawalczenia z Francisco Palaciosem w Bydgoszczy?
KW: Masz rację. Nie było z kim walczyć. Początkowo plany były inne, ale padło na Palaciosa. Polsat zorganizował walkę, więc broniłem pas w Bydgoszczy. Na pewno nie stoczyliśmy widowiskowego pojedynku. Dużo było w nim taktyki i takich bokserskich szachów. Kto kogo przechytrzy. Kibicom się to nie podobało, bo każdy kocha widowiskowe akcje, nokauty. Na pewno nie byłem w tym pojedynku słabszy, bo ani razu Czarodziej mnie nie naruszył. Może remis byłby najsprawiedliwszym werdyktem, ale to i tak nic nie zmienia. Pas zostaje u mnie. Pamiętam, że kibice nas wygwizdali, a eksperci krytykowali Włodarczyka.
Kolejny pięściarz chciał rewanżu z Tobą.
KW: (śmiech) Każdy chciał ze mną walczyć kilkukrotnie. Dostał rewanż, pokazaliśmy lepszy boks i pewnie wygrałem. Palacios dużo krzyczał, atakował mnie, prowokował, a jak przyszło co do czego to za wiele w ringu nie pokazał.
Potem była ta wyprawa do Australii.
KW: Kiedy to było dokładnie?
30 listopada.
KW: Widzisz, tego nie pamiętałem. To była nieco egzotyczna podróż. Odległa, walka o 12 w południe w Polsce. Drugi koniec świata. Miło to wspominam.
Czemu miło?
KW: Bo było bardzo wesoło. Cały ten Green. Serio, bardzo sympatyczny koleś. Nawet jak był kiedyś w Polsce, to się odezwał i spędziliśmy bardzo miły wieczór. Pogadaliśmy, powspominaliśmy nasz pojedynek. A w Perth to już był teatrzyk. On nas prowokował, lekceważył. Robił show wokół własnej osoby. Pewnie to pamiętasz. Otoczka tego pojedynku była śmieszna. Trochę inna niż zawsze.
W ringu już tak śmiesznie jednak nie było.
KW: (śmiech) Na pewno nie przez pierwsze 7 rund. Ale wiesz co Ci powiem? Że od 2 rundy czułem, że go mam. Green był bardzo niewygodny. Aktywny, zadziorny. cały czas atakował. Jednak po jednym moim ciosie w 2 rundzie poczułem, że nie jest odporny. Nie ma twardej szczęki. Miałem świadomość tego, że jednym ciosem będę tą walkę w stanie skończyć. Chciałem powalczyć – tak po prostu. Przyjechałem na drugi koniec świata, żeby powalczyć 2 rundy? To byłoby bez sensu.
Jerzy Kulej przez 8 rund powtarzał, że „Krzysiu jest sztywny i nie najlepiej wygląda”
KW: Na całe szczęście pojedynki w boksie zawodowym zakontraktowane są na 12 rund. I trzeba siły równomiernie rozplanować. Co z tego, że wystrzelasz się w pierwszych 4 starciach, gdy potem oddychasz rękawami? Ja miałem swój plan i realizowałem go w ringu.
Do 8 rundy wyglądało to jednak tak, że na punkty przegrywałeś u każdego z sędziów. Ryzykowałeś.
KW: Jestem takim skurczybykiem, który lubi elektryzować swoich kibiców, trzymać ich w napięciu. Czekałem na błąd Greena, bo wiedziałem, że kwestią czasu jest to, aż się odkryje. Znałem jego słabe strony. Opuszczał ręce, zostawał po ciosie. Był coraz wolniejszy. Przyszła 11 runda, dwa ciosy i sędzia nie pozwolił już kontynuować pojedynku.
Tak zwany lucky-punch. Nieźle go poskładałeś. Wybiłeś mu dwa zęby, złamałeś szczękę, nos i rozwaliłeś łuk brwiowy.
KW: Powiem Ci szczerze, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem. Sędzia do niego podchodzi, a on pluje krwią. I naprawdę bardzo dużo tego było. Zmasakrowałem go. Boks to bardzo niebezpieczny sport. My ze sobą rywalizujemy, ale to zdrowie jest przecież najważniejsze. Miałem obawy czy z Green’em wszystko jest w porządku, bo nie wyglądało to najlepiej. Skończyło się jednak dobrze, a on chwilę później doszedł do siebie.
Jednym z najbardziej emocjonujących pojedynków w historii polskiego boksu była Twoja walka z Rachimem Czakijewem.
KW: Rumble in the jungle. Tak się mówi w Stanach na takie walki. Oj było grubo. Czakijew to bardzo dobry pięściarz. Maszyna. Dopiero po walce z nim skumałem czemu zrobił tak wielką karierę w amatorskim boksie. Jest bardzo silny, mocno bije, jest agresywny. Cały czas napiera, czeka na błąd. Ja staram się wchodzić na spokojnie w pojedynek, więc te pierwsze 3/4 rundy było ciężkie. On wspierany przez rosyjskich kibiców od początku szedł na wiwat. Ja czekałem. Wiedziałem, że takim tempem nie da się przewalczyć pełnego dystansu. Czułem, że słabnie, bo jego ciosy robiły na mnie coraz mniejsze wrażenie. Zaczynał się odkrywać, a dla punchera to zawsze szansa, by skończyć walkę przed czasem. Zaatakowałem i Rosjanin miękł. Padł na deski po raz pierwszy, drugi i wkrótce trzeci. Czwarty raz sędzia nie dał mu szans podnieść się i zakończył pojedynek.
To był moim zdaniem jeden z najbardziej emocjonujących pojedynków w historii polskiego boksu. Obok pojedynków Gołoty z Ridickiem Bowe i Adamka z Briggsem.
KW: Na pewno stworzyliśmy świetne widowisko. On walczył u siebie, więc miejscowi kibice bardzo liczyli na jego sukces. Ja byłem mistrzem świata, więc siłą rzeczy byłem faworytem w tej konfrontacji. On mocno zaczął, bo nie miał nic do stracenia. Zapłacił za to wysoką cenę, bo wiedział, że ja zawsze cierpliwie czekam na swoją szansę.
Po tych fantastycznych ringowych wojnach po raz trzeci przyszło Ci się zmierzyć z Giacobbe Fragomenim. Miało to w ogóle jakiś sens?
KW: (śmiech) Moim zdaniem nie. Wszystko między nami zostało rozstrzygnięte w dwóch walkach. O pewnych rzeczach jednak to nie pięściarz decyduje. Zaproponowano mi trzecią walkę z Włochem. Znalazł się termin, telewizja, pieniądze, wiec wyszedłem do ringu, by zwyciężyć. Do 7 rundy Fragomeni jednak nie wyszedł. To mówi wszystko.
Grigorij Drozd to Twój pogromca. Bardzo obnażył wszystkie braki Diablo. Posłał Cię nawet na deski. To nie był dobry pojedynek.
KW: Znasz pewnie kulisy mojego życia prywatnego z tamtego okresu. Uwierz mi, że dla mnie naprawdę wielkim sukcesem było samo wyjście do ringu. Nie zrozum mnie źle. Ja nie chce się tłumaczyć ani nic z tych rzeczy. Przygotowując się jednak do pojedynku z Drozdem myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Miałem wiele problemów osobistych, a pięściarz, który nie koncentruje się w 100% na boksie nie ma szans niczego wygrać. Ale ja jeszcze z Drozdem zawalczę. Pokonam go. Obiecuję, że to zrobię. Nie wiem czy będzie to walka o mistrzostwo świata. Ja pojadę do Moskwy i go pokonam. Zrobię to, chociaż miałbym walczyć za darmo. Tak dla siebie. Mamy do wyrównania rachunki i traktuję to bardzo ambicjonalnie.
Odniosłem wrażenie, że pojedynek z Drozdem był bliźniaczo podobny do tych z Czakijewem i Green’em tylko zabrakło tego jednego ciosu, który odwróciłby losy rywalizacji.
KW: Siedzący koło mojej żony David Haye przez cały pojedynek uspokajał Gosię, że na pewno wygram tą walkę. Był spokojny, bo wiedział jaką moc mają moje ciosy. Sam jest Puncherem i wie, że druga część walki to najlepszy moment, by kogoś znokautować. Wtedy rywal jest już osłabiony i siłą rzeczy traci koncentrację. Ja naprawdę liczyłem na to, że znowu mi się uda. Drozd był jednak bardzo mądry, wyrachowany i czuł pismo nosem. Znał Włodarczyka i wiedział na co uważać. Dotrwał do końca, świetnie boksował i nie dał się zaskoczyć.
Kiedyś Krzysiek Głowacki powiedział, że siła Twojego ciosu jest niesamowita. Zbyt duża jak na wagę junior ciężką. Nie chciałeś przejść do królewskiej kategorii?
KW: Ja między walkami ważę 98 kg. Kiedyś zdarzało mi się nawet przekraczać 100 kg. Temat wagi ciężkiej jest ciągle obecny. Póki co walczę w Cruiser, ale nie zamykam się przed zmianami. Jeżeli razem z trenerem stwierdzimy, że tak będzie najlepiej, to nie mam ku temu żadnych oporów.
A jak wyglądają Twoje kontakty z Krzyśkiem?
KW: Bardzo dobrze.
Pytam, bo „Główką” to dobry kolega Szpilki.
KW: Mam do Krzysia bardzo dużo szacunku. Lubimy się. Cieszę się, że zdobył tytuł mistrza świata. Kibicowałem mu, choć wiele osób myślało, że będę mu czegoś zazdrościł. Boks to sport indywidualny i każdy pracuje sam na siebie. Nigdy nie zawalczę przeciwko Krzysiowi – to na pewno.
Mamed z Materlą też tak mówili, a niedawno stanęli na przeciwko siebie w oktagonie.
KW: Widocznie nie są aż tak dobrymi kumplami. Ja z Andrzejem Wawrzykiem, Pawłem Kołodziejem i Krzysiem Głowackim nigdy nie zawalczę. Nigdy. Zapisz to wyraźnie.
A Szpila?
KW: Na temat tego Pana nie chcę się wypowiadać. Zachował się nieelegancko w pewnej sytuacji, więc nie mamy o czym mówić.
Masz na myśli tę bójkę?
KW: To nie była bójka. Podszedł do mnie, miałem ręce opuszczone, a ten nagle wali mnie w twarz. Wiesz o co chodzi? Nie byłem na to przygotowany. Tak się nie robi. Ja się z nikim nie biłem od 18 lat. Wtedy ostatnio trafiłem jednym ciosem jakiegoś fikającego na ulicy chłopaczka i połamałem mu szczękę. Przyjechała karetka, policja i robiono dochodzenie ile osób go pobiło. Nie, po prostu nie. Jestem pięściarzem, a nie ulicznikiem. Mogę się z kimś zgadzać bądź nie, ale nie będę się z nikim bił. Tam też nie było bójki. Dostałem raz, nie oddałem, więc bijatyki nie było.
A kibicowałeś mu w walce o mistrzostwo świata?
KW: Nikomu nie kibicowałem. Byłem bezstronny. Obojętne było dla mnie to, jak zakończy się ten pojedynek. Obejrzałem go, bo jestem kibicem boksu. Oglądam wielki boks, a walka o pas to z pewnością olbrzymie wydarzenie.
A jakbyś ocenił ten pojedynek? Nie jako „kolega” Szpilki, tylko jako ekspert.
KW: Artur zaczął odważnie, agresywnie, a Wilder go zlekceważył. Dał mu się wyszumieć. Szpila niepotrzebnie tracił siły na ciągłe chwianie się, zmianę pozycji. Nie zawalczył źle. Nadział się jednak na jedną kontrę i było po walce. Kurde, Artur ma miękką szczękę. Fakt, dostał bardzo mocny cios, ale on już kilkukrotnie padał na deski. Ja w całej swojej karierze, licząc nawet amatorstwo, nie leżałem w ringu tyle razy co on. Trzeba z tego wyciągać jakieś wnioski i poprawić ten element bokserskiego rzemiosła. Artur trzykrotnie leżał z Mollo, z Jenings’em i teraz z Wilder’em. Nie ma twardej szczęki, a to w boksie podstawa.
Jak odnajdujesz się w grupie trenera Łapina? Ty zawsze jesteś stonowany, opanowany, a tam grupka wariatów. „Gajsy” – tak to Szpila kiedyś ujął.
KW: To jest grupa Łapina, ale tak naprawdę to ja jestem pierwszym dzieckiem tej drużyny. To moje sukcesy zapoczątkowały rozwój stajni Łapina. Ja byłem pierwszy, więc jestem niejako u siebie. Przychodzili kolejni zawodnicy, a ja byłem zawsze. Czemu więc ma mi być źle? Przychodzą nowi i to oni muszą się dostosować do pewnych reguł. Ja nie mam z niczym problemu.
Jak zareagowałbyś na propozycję pojedynku ze Szpilką?
KW: Czuję, że prędzej czy później dojdzie do tego pojedynku. Życie jest bardzo długie i kiedyś staniemy na przeciwko siebie. Nie wiem kiedy, w jakiej wadze i o co będziemy walczyli. Wiem natomiast, że pojedynek Diablo ze Szpilą na pewno się kiedyś odbędzie. Tak czuję.
A Tomek Adamek? Góral powiedział kiedyś, że nie będzie z Tobą walczył, bo jesteście kolegami.
KW: Jeżeli ktoś zaproponuje dobre pieniądze to zawalczymy. Jesteśmy kolegami, ale nie przyjaciółmi. Już Ci powiedziałem z kim nie będę nigdy walczył. Z Góralem mogę walczyć. Pojawi się dobra oferta to Tomek pewnie zmieni zdanie.
Już 4 marca w Sosnowcu walka z którymś z dwójki Kurzawa-Rusiewicz. A co dalej?
KW: Wszystko ode mnie wyciągniesz. Raczej Kurzawa. To byłby dobry rywal. Rusiewicza znam, bo przyjeżdżał do nas na sparingi. Dobry pięściarz, ale nie chciałbym z nim walczyć. Nie chodzi o to, że to nie ten poziom. On walczył dwa razy z Drozdem i oba pojedynki rozegrały się na pełnym dystansie. Kurcze, nie wiem jak to powiedzieć. Walczy bardzo brzydko, mógłby spowodować jakąś przypadkową kontuzję. Nie jest niewygodny, tylko walczy narażając na szwank zdrowie przeciwnika.
Dobra Krzysiu. Zdobędziesz mistrzostwo świata. Co dalej?
KW: Obronię pas z 2, 3 razy i Rosja. Drozd i Lebiediew. Zdobędę mistrzostwo – jestem o tym przekonany. Po to wracam na ring. Kocham ten sport, nie potrafię bez niego żyć. Teraz mówię sobie, że powalczę do czterdziestki. Wielu tak mówiło, a spójrz chociażby na Hopkinsa, Holyfielda czy Foremana. Pasjonaci. Kochają boks i nie potrailki się od niego uwolnić. Ja mam tak samo. Odpocząłem trochę od boksu. Moja głowa się przewietrzyła i potrzebuje kolejnych wyzwań. Gdy już posmakujesz tej adrenaliny, to nie jest łatwo skończyć. Ja jestem gotowy na kolejne wyzwania i wierzę, że tak właśnie się stanie. Zdobędę pas, obiecuję. Obronię go kilka razy i Rosja. Tam mam sporo do udowodnienia samemu sobie.
Przygotowałem dla Ciebie kilka pytań prawda/fałsz. Odpowiesz i kończymy, ok?
KW: Zaczynajmy.
Będę mistrzem świata. Prawda
Zawalczę kiedyś w wadze ciężkiej. Prawda
Chciałbym pojedynku z Arturem Szpilką. Prawda
Tomek Adamek to mój dobry kumpel. Prawda
Ludzie mogą mnie krytykować, ale razem z Michalczewskim i Adamkiem to ja jestem najbardziej utytułowanym polskim pięściarzem. Prawda
Zgodzę się z opinią, że powinienem częściej walczyć. Prawda
Pojedynek z Drozdem to najgorsza walka w moim życiu. Prawda
Żałuję, że kilka lat temu nie wyjechałem do Stanów. Prawda
Mistrz świata powinien walczyć w Las Vegas, a nie w Bydgoszczy. Fałsz
Zdobędę pas, obronię go i skończę karierę. Fałsz
W pewnym momencie mojej kariery nie miałem w swojej wadze godnych siebie rywali. Prawda
Mam dobry kontakt z Andrzejem Wasilewskim. Prawda
Kibicowałem Szpilce, gdy ten walczył o tytuł mistrza świata. (brak odpowiedzi)
Fiodor Łapin to bardzo dobry trener. Prawda
Mam siłę ciosu, która mogłaby powalić na deski każdego pięściarza na świecie. Prawda
W ringu zarobiłem miliony Prawda
W ciągu najbliższych 5 lat Polska będzie miała mistrza świata wagi ciężkiej. Prawda