Gdy Andrzej Kostyra niespełna dwa tygodnie temu bez przekonania mówił o rzekomym temacie walki Andrzeja Wawrzyka z Dyontayem Wilderem, Janusz Pindera od razu uciął rozmowę. – Nie ma na to szans, ten pojedynek na pewno nie dojdzie do skutku. Minęło kilka dni, a dziś wszystkie znaki na niebie i na ziemi jasno wskazują, że do pojedynku jednak dojdzie. Wawrzyk powalczy o tytuł mistrza świata w kategorii ciężkiej!

Napisałem wczoraj SMS-a do Andrzeja z gratulacjami, błyskawicznie odpisał – „Spokojnie, jeszcze kontrakty muszą przyjść. Wszystko jest na dobrej drodze.” Wychodzi na to, że walka jest już „klepnięta” i tylko podpisów zawodników brakuje, by oficjalnie informacja mogła ujrzeć światło dzienne. W Stanach już podobno wszyscy szykują się na powrót Wildera na ring. Pięściarza, który w drugiej kolejnej walce zmierzy się z Polakiem. Z przyjacielem swojego pogromcy sprzed 12 miesięcy, Artura Szpilki.

maxresdefault

Jakiś czas temu spotkałem się z Andrzejem, robiliśmy duży wywiad. Rozmawialiśmy ponad godzinę, a po wyłączeniu dyktafonu zapytałem go o obecną sytuację w wadze ciężkiej i możliwość stoczenia boju o mistrzowski tytuł tak naprawdę w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Andrzej przyznał, że cały czas jest przygotowany. Jest nastawiony na wielkie ringowe wojny i przebłąkiwał coś o swojej walce w Stanach w lutym przyszłego roku. Potem rozmowa zeszła na temat Andrzeja Wasilewskiego, który jest magikiem jeśli chodzi o negocjacje w boksie i organizowanie dużych pojedynków dla swoich zawodników.

Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że Andrzej może coś wiedzieć. Był tajemniczy i udzielał wymijających odpowiedzi.

Pamiętam finał biegu na 800m podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. W stawce Kipketer, Bungei, Mulaudzi, Chehibi. Przez 700 metrów na ostatniej pozycji biegł Jurij Borzakowski, na którego nikt nie liczył w końcowym rozrachunku. Gdy Bungei i Kipketer między sobą dzielili medale, nagle do walki wmieszał się Rosjanin, który okazał się najszybszy na ostatniej prostej i sprzątnął ciemnoskórym biegaczom złoto sprzed nosa. Nikt na niego nie liczył, nikt nie traktował go poważnie. Wygrał i napisał piękną historię w biegach średnich. Do dziś przypadek Borzakowskiego wielokrotnie powtarzany jest lekkoatletycznym adeptom jako dowód, że można. Że wszystko jest w sporcie możliwe.

Dlaczego o Borzakowskim? Bo na Andrzeja Wawrzyka też mało kto liczy. Mało kto wierzy w jego umiejętności i daje mu szanse w walce z Wilderem. Gdybym miał wyłączyć logiczne myślenie, przypomniał sobie dobre i złe pojedynki krakowianina i odtworzył z pamięci to, co zrobił przed rokiem Amerykanin z Arturem Szpilką, to również wobec jego szans za zwycięstwo byłbym sceptyczny. Z drugiej strony – dlaczego nie? Czemu to miałoby się nie udać? Borzakowski też miał jechać do Aten na wycieczkę. To co się stało w stolicy Grecji to jednak historia. Niesamowita historia.

Gdy zacząłem podczas wywiadu przypominać Wawrzykowi nagłówki gazet sprzed kilku lat, gdy któryś z dzienniakarzy porównywał go do Andrzeja Gołoty, ten skromnie poprosił, żebym przestał zestawiać go ze swoim idolem. Gdy próbowałem go uplasować w obecnej hierarchii wśród chłopaków z królewskiej dywizji, to również nie chciał o tym gadać. Bo jest skromnym, normalnym facetem, któremu nie zaszumiało w głowie. Chłopakiem, który po tęgim laniu od Aleksandra Powietkina jest dziś mocniejszym człowiekiem. Któremu mieli amputować nogę, a on miał dziś pracować od 8 do 16 jak normalny człowiek. Zamiast tego za dwa miesiące stanie na przeciw swoich największych w życiu marzeń. Kto wie, być może zrobi to, co nie udało się nigdy Gołocie. Facetowi, którego jeszcze przedwczoraj Wawrzyk oglądał z podziwem w telewizji.

A oglądanie sportu przez kilkanaście lat nauczyło mnie wierzyć w nie takie cuda. Z resztą, co ja gadam. Andrzej wie, co ma robić.

 

 

FOTO: www.sportowefakty.pl

KOMENTARZE