Robienie wywiadów z wielkimi sportowcami cieszy tylko mnie – na nich nie robi to większego wrażenia. Robienie wywiadów z przeciętniakami przesadnie nie cieszy nikogo – ja mam ich już sporo na swoim koncie, więc do tego przywykłem. Przeciętniacy czasem lubią gadać bardziej, czasem mniej, ale generalnie większość można wrzucić do grupy tych, którym jest to po prostu obojętne.
Gwiazd w polskim sporcie zbyt wielu nie ma, więc każda możliwość pogadać z kimś wyjątkowym to zawsze wielkie przeżycie. Do tych emocji, które takim rozmowom towarzyszą, można się jednak przyzwyczaić. Najpierw bardzo się denerwujesz, potem zaczynasz powątpiewać w swoje przygotowanie merytoryczne, na końcu wiesz, że nie możesz wyłożyć się z żadnym głupim pytaniem, które obali twój budowany do tej pory autorytet u rozmówcy. W wywiadach z mistrzami nigdy nie masz pewności, że to, co powiedziane, to nie są zwykłe komunały powtarzane na każdym kroku. Że twój wywiad nie jest codziennością dla sportowca, który po zdobyciu kilku medali jest regularnym gościem u najróżniejszych dziennikarzy, którzy chcą z nim pogadać.
Od pewnego czasu lubią iść pod prąd, mam potrzebę pogadać z ludźmi, z którym nikt wcześniej nie rozmawiał. Z kim nie przeczytałem kilku wywiadów i jest pewną zagadką. Poznać młode osoby, które często nie mając pojęcia o poważnym życiu wchodzą do świata sportu, który jest trudny i często brutalny. Mają marzenia i chcą je spełniać. Są naiwnie pewni tego, że na pewno im się uda.
Pawła Biernata, nowego zawodnika federacji FEN, poznałem kilka dni temu, przed galą w Ostródzie. To 21-letni chłopak, zawodnik kategorii ciężkiej, duży facet, który natualnie zawsze był większy od swoich kolegów ze szkoły. To zdaniem wielu sympatyków mieszanych sportów walki utalentowany gość, przed którym wielka kariera stoi otworem. W sobotę wieczorem był rozemocjonowany, wszyscy klepali go po plecach, miał prawo odlecieć, bo to był wielki dla niego dzień. Podczas rozmowy już całkiem na serio powiedział mi jedną rzecz, zupełnie na poważnie: Kuba, ja codziennie rano marzę o tym, by być kiedyś najlepszym zawodnikiem na świecie. Brzmi to śmiesznie, wiem, ale serio – tak już mam.
Czy Biernat będzie kiedyś najlepszym zawodnikiem na świecie? Pewnie nie. Czy będzie najlepszy w Polsce w swojej kategorii? Oczywiście, że są na to szanse, ale to też na pewno dosyć życzeniowe myślenie biorąc pod uwagę, że ten gość – to jego słowa – cały czas niewiele potrafi. Gdy jednak wykonałem kilka telefonów i popytałem o Biernata, to wszyscy jego bardziej utytułowani koledzy z maty mówili jednym głosem, że w ciągu kilku miesięcy rozwinął się tak bardzo, że idąc tym tempem zaraz może zaliczać się do krajowej czołówki. Mając 25 lat starszych od siebie kolegów może rozstawiać po kątach.
Biernat miał szczęście, bo miał… Miklasza. Faworyta, bardziej znanego zawodnika, z którym przyszło mu się zmierzyć. Który ogniskował uwagę, trochę zaczepiał i był bardzo pewny swego. Zachowajcie proszę wszelkie proporcje – Adam Kownacki też najwięcej zyskał na tym, że pokonał Artura Szpilkę. Jego pojedynki interesowały kibiców, ale bez przesady. Walkę ze Szpilą obejrzał każdy i mało kto zrobił to tylko po to, by zobaczyć pięściarza z Łomży w akcji.
Gdy chodziłem do podstawówki i gimnazjum na zawody przełajowe, to najbardziej trenerzy kazali nam uważać na zawodników… ze wsi. Tak, tych wszystkich chłopaków, którzy muszą dojeżdżać kilkanaście kilometrów do szkoły, mają mnóstwo obowiązków i pomagają rodzicom przy gospodarstwie. Są bardziej dojrzali, uporządkowali, cechuje ich ambicja i na pewno doceniają wszystko, co mają. Biernat mówi sam na siebie, że jest Bieszczadzkim Rosomakiem, który wychował się w lesie. Mając łzy w oczach opowiadał w niedzielę rano, że spełniło się jego największe marzenie, bo wystąpił na zawodowej gali i koledzy ze szkoły mogli oglądać jego pojedynek w telewizji. Że on, zwykły chłopak, jeszcze niedawno pisał maturę, a teraz wygrywa swój pojedynek i ktoś przychodzi mu pogratulować.
Bardziej szczerego, naturalnego, szczęśliwego i odjechanego tego weekendu człowieka nie widziałem. To nie było zwycięstwo, które on zapisał w swoim rekordzie, wydrukował dwie fotki z klatki, które postawił w ramce koło telewizora. On będzie do tego wracał całe życie ze ściśniętym gardłem. Twardo stąpając po ziemi już dziś zdaje sobie sprawę z tego, że chcąc takie momenty powtarzać, musi ciężko trenować. By kiedyś zostać najlepszym zawodnikiem.
Będę śledził karierę tego chłopaka, który za moment może przegrać trzy walki, potem dwie wygrać i za pięć lat będzie przeciętniakiem, z którym dziennikarze nie będą chcieli rozmawiać. Póki jednak rokuje i ma papiery na wielkie rzeczy, należy na niego wnikliwie patrzeć, bo kto wie? No właśnie, czy ktoś to wie?