29 października. To zdecydowanie najważniejsza data tego roku dla wszystkich bokserskich kibiców na świecie. Kto wie, być może to jeden z najważniejszych momentów w historii boksu zawodowego? Na tą chwilę wiadome jest jedno – termin rewanżowej walki pomiędzy Tysonem Furym a Władimirem Kliczką został potwierdzony. W ostatnią sobotę października ziemia zatrzęsie się po raz kolejny.
Ileż inny będzie to pojedynek. Porównuję go oczywiscie ze starciem, które odbyło się przed niespełna rokiem. Optyka całego wydarzenia zmieniła się o 180 stopni. Mistrz, który nic nie musiał, nagle mistrzem nie jest i nalega na ten pojedynek. Pretendent, który o konfrontację z Ukraińcem zabiegał, dziś siedzi wygodnie na tronie i dyktuje warunki gry. Choć kontrakt zeszłorocznego pojedynku jasno mówił, że do ewentualnego rewanżu dojść będzie musiało, o tyle karty tym razem rozdaje Brytyjczyk. I choć faworyt przed drugą odsłoną ringowej wojny jest ten sam, o tyle podział kasy, zachowanie obu pięściarzy i prawo decydowania o choćby najmniejszym detalu walki zgoła odmienne, niż miało to miejsce podczas listopadowej konfrontacji w niemieckim Duesseldorfie.
Właśnie, Duesseldorf. Kliczko od kiedy został mistrzem świata tylko pięciokrotnie walczył poza granicami Niemiec. Warto podkreślić, że w tym czasie stoczył aż 19 pojedynków. Trzy raz odwiedzał Stany Zjednoczone, raz Szwajcarię i raz Rosję, by rozprawić się w Aleksandrem Powietkinem. Gdy bardziej szczegółowo przyjrzymy się bilansowi wszystkich walk Ukraińca, to dojdziemy do wniosku, że na Wyspach Brytyjskich młodszy z braci Kliczko walczył tylko raz, z Monte Barrettem. I fakt, że był to lipiec 2000 roku, a posiadaczami pasów mistrzowskich byli Lennox Lewis, Chris Byrd i Evander Holyfield pokazuje, jak niechętnie Kliczko w swojej karierze zahaczał o Wyspy Brytyjskie.
Nie ma się czemu dziwić – mistrz mógł dyktować swoje warunki kolejnym oponentom. Stracenie mistrzowskich pasów to nie tylko przerwanie wspaniałej, ponad 9 letniej serii panowania na tronie, ale i utrata tego przywileju „wciągania” rywali w zasady dobrze sprawdzonej gry. Gdzie podział kasy oraz miejsce kolejnej walki nie będą ustalane pod dyktando Ukraińca. Gdzie sędzia niewiedząc, który z rywali był bardziej aktywny podczas nudnej jak jak partia szachów rundy, „dziesiątkę” przyzna mistrzowi, a oczko mniej jego rywalowi.
Tego Kliczko już nie ma, o to znowu musi zabiegać. Zastanawiam się, jak wielki mistrz, którego rozkwit bokserskiej kariery przypadł na okres pięściarskiej posuchy, odnajdzie się w nowej roli. Jak będzie podchodził do mistrza w ringu, gdy przyjdzie mu walczyć o swoje. Gdzie cały bokserski świat będzie patrzył na niego nie jak na gladiatora, które odjechał reszcie stawki o dwie długości, a jak na chłopaka, który znowu musi coś udowadniać. Jak będzie działała na jego głowę świadomość tego, że przy obecnej hierarchi zero-jedynkowa klasyfikacja skazuje go na porażkę. Jak podziała na niego fakt, że coś, co trwało tak długo i na oczach wszystkich ludzi pisało kolejne strony rozdziału bokserskiej biblii pod tytuł „Najwięksi mistrzowie zawodowego boksu” może skończyć się spektakularną porażką.
I tak analizując wszystkie za i przeciw, plusy i minusy obu Panów, doświadczenie, umiejętności i motywację przed tym pojedynkiem, zbyt wiele przesłanek przemawiających na korzyść Fury’ego nie dostrzegam. Nie daję wiary, że to może się drugi raz wydarzyć. Że Kliczko może to drugi raz przegrać. Paradoksalnie, to dzięki Brytyjczykowi jesteśmy w takiej samej sytuacji, w jakiej waga ciężka była kilkanaście lat temu. Gdy pretendent nierzadko był faworytem w walce o pas. Mało kto pamięta, ale gdy Władimir w 2006 roku okrutnie obijał Chrisa Byrda i spychał go z piedestału to również był faworytem. Historia zatacza koło – tak to chyba trzeba najzasadniej podsumować.
I mimo, że we wrześniu czekają nas mistrzowskie pojedynki Głowackiego z Usykiem, Gołowkina z Brookiem i Canelo ze Smithem, to cały bokserski świat z niecierpliwością czeka na wielkie grzmoty w Manchesterze. Dzięki, Tyson. Zafundowałeś nam emocje w momencie, gdy nikt się ich nie spodziewał.