O tym, że Marcin Wrzosek wypadnie z karty walk gali KSW 44, wiedziałem kilka dni wcześniej. Prawdopodobnie nie byłem jedyną osobą, która miała takie informacje w swoim posiadaniu. Z wszystkich dziennikarzy, którzy o tym wiedzieli, nikt nie zdecydował się napisać o tym publicznie. Żaden z pracujących w branży redaktorów nie pisnął słówka, że Wrzosek trójmiejską edycję obejrzy w telewizji.
Wszyscy dziennikarze tuż po śmierci Pawła Zarzecznego wiele mówili na temat tego, jakim był dla nich autorytetem. Odważny, zdecydowany, kontrowersyjny, wypowiadający się w sposób ostry na każdy temat – nie byłoby osoby chodzącej na co dzień w mikrofonem w ręku, której nie podobało się to, jakim człowiekiem i dziennikarzem był Zarzeczny. Wielu to on nauczył pojmować tę profesję, kilka osób było mu wdzięcznych za to, że otworzył na wiele spraw oczy i poszerzył ich horyzonty. Nie zabrakło rzecz jasna głosów, że dziennikarstwo zotało przez nich wybrane głównie dlatego, że Zarzeczny to był fajny gość i kawał skurczybyka.
Z tym że Paweł nie bał się pisać prawdy. Nie bał się pisać czegoś, co udało mu się dowiedzieć przy kieliszku na bankiecie. Wiedział – pisał, nie przerażały go konsekwencje wypowiedzianych słów, które najczęściej były prawdą. Pisząc źle o piłkarzu wychodził z założenia, że to nie on mu płaci, tylko czytelnicy – to oni składają się swoimi nogami na jego pensję chodząc codziennie rano do kiosku po gazetę.
Czekałem, czy ktoś z branżówki napisze, że Wrzosek jest kontuzjowany i prawdopodobnie nie wystąpi w Gdańsku. Czekałem, aż kto postawi przy tym tytule znak zapytania lub weźmie telefon i zadzwoni do samego zawodnika. W polskim MMA wszyscy się znają. Dziennikarze za pomocą paru wykonanych połączeń w ciągu kilku minut są w stanie dowiedzieć się wszystkiego. Potrzebne do tego są dwie rzeczy – trochę chęci i odwaga, by wyjść przed szereg i napisać coś innego niż powielanie informacji prasowych.
Czemu nie napisałem o tym ja? Z prostej przyczyny – nie pracuję w branżówce, świadczę usługi dla innej federacji i wychodzę z założenia, że o najlepszej polskiej organizacji mieszanych sztuk walki nie będę pisał albo wcale, albo będę pisał dobrze. Widzę rzecz jasna sporo błędów KSW, mam swoje przemyślenia i nie będę cukierkował, gdy cukierkować wypada, ale prawdopodobnie gdyby nie KSW, to ja dziś obecnej pracy bym nie miał.
Są jednak osoby, które temat znają doskonale. Chodzą na treningi, zbijają piątki z zawodnikami, piszą ze sobą na Facebook’u, z daleka wygląda to tak, jakby naprawdę byli kumplami. Bzdura, nie są kumplami. Są nimi tylko wtedy, gdy jest dobrze i zawodnik tego chce. Gdy dzieje się coś nie po jego pomyśli, kumpelstwa już nie ma – spróbuj napisać, że nie mogę walczyć, to pożegnamy się panie redaktorze.
Jeden z branżowych dziennikarzy pisał, co myślał – na gale KSW już nie jest wpuszczany. Jeździł, pytał, dzwonił – udało mu się wyciągnąć coś więcej, niż tylko oficjalny werdykt sędziowski pojedynku, który i tak każdy oglądał. Strach przed tym, że faktycznie można się narazić, jest jednak większy niż ambicja wyjścia przed szereg. Lepiej nie pisać i na gale wchodzić, niż pisać i siadać w szesnastym rzędzie na trybunach z biletem kupionym za 50 złotych.
„Gdy jeden piłkarz się na ciebie obrazi, to miej go w nosie – jest jeszcze w naszym kraju 499 999 nieobrażonych” – to kolejna mądrość Zarzecznego. Więc Wrzosek, nawet jeżeli by się obraził, po prostu by z dziennikarzem nie gadał – ma do tego prawo. Cała reszta jednak, czyli Khalidov, Materla, Grzebyk, Błachowicz, Jotko czy Piechota mogliby normalnie umówić się z nim na wywiad i bez cenzury pogadać o tym, co wydarzyło się podczas poprzedniej gali.
Gala już zaraz, a ja cały czas zastanawiam się, kto napisze o kontuzji Mariusza Pudzianowskiego. Podobno jedną z pierwszych osób, które się o niej dowiedziały, był Karol Bedorf. Przygotowany tekst gotowy do opublikowania gotuje się pewnie w paru redakcjach od kilkunastu dni.