Czwartkowe spotkania Ligi Europejskiej dla polskich klubów były niczym test. Dwa rodzime zespoły miały godnie reprezentować nasz kraj na europejskich salonach. Zarówno Lech,  jak i Legia słabo radzą sobie na krajowym podwórku. Ba, Lech jest przecież ostatni      w tabeli! Optymista z Warszawy czy Poznania do wczoraj mógł przypuszczać, że coweekendowa kompromitacja to długo szlifowana taktyka, kamuflaż. Zasłona dymna, która ma kompletnie zaskoczyć przeciwnika. W drugiej serii gier naszym eksportowym przyszło mierzyć się z europejskimi średniakami- Napoli i Basel. Sukces? Nic bardziej mylnego.

Co łączy Basel, Napoli, Lecha i Legię? Na pewno to, że wszystkie cztery zespoły są za słabe na to, aby grać w Lidze Mistrzów. Zwykło się mawiać, że przed spotkaniem szanse są zawsze 50:50, futbol potrafi być nieprzewidywalny, piłka jest okrągła, a bramki są dwie. To wszystko już znamy. Nie wiadomo czemu, ale łudziłem się jakimś cudem, że Lech może Basel czymś zaskoczyć. Coś wymyśli.  Stały fragment gry, może ktoś złamie linię spalonego, strzał z daleka, rykoszet. Basel to przecież nie ta sama, solidna drużyna, która kilka lat temu ogrywała Chelsea. Legia miała natomiast atut własnego boiska. Piłkarze nie wiedząc czemu mogli spiąć pośladki i godnie pożegnać Berga, z którym rok temu  bardzo fajnie radzili sobie w europejskich pucharach. Piłka nożna to w końcu sport, w którym nie zawsze lepszy wygrywa. To nie wyścig na 1500 metrów, gdzie sędzia strzela z pistoletu i na mecie pierwszy jest zawsze najlepszy ze stawki. Może Napoli przyjedzie rozkojarzone, nieskoncentrowane, może zamarzną w Warszawie i w obawie przed grypą totalnie Legii odpuszczą?

Zarówno Legia jak i Lech po raz kolejny dostali srogie lanie. Wczoraj, na naszych oczach został nakręcony kolejny odcinek serialu  pod tytułem „Polski eurowpierdol”. Jeszcze o 18 warszawiacy mieli prawo prężyć się przed lustrem i wygadywać kocoboły, że oni w tym roku na pewno zakwalifikowaliby się do Ligi Mistrzów. Trochę więcej szczęścia pod koniec poprzedniego sezonu i kibice przy Łazienkowskiej trzykrotnie jesienią słuchaliby hymnu Champions League. Nic bardziej mylnego. Polskie drużyny prezentują obecnie taki poziom, że aż szkoda włączać Canal plus w weekend. Znając życie Lech w niedzielę wygra, a eksperci powiedzą, że drużyna po mału wychodzi z kryzysu. Legia wlepi trójkę słabemu Górnikowi i wszyscy znów zaczną biadolić o podboju Europy.

Rezerwy Napoli od razu po pierwszym gwizdku sędziego postanowili rozstawić pachołki po całej płycie i rozpocząć treningową gierkę. Jednostajną, czasami lekko przyspieszając, ale wciąż z pięcioma rezerwowymi w wyjściowym zestawieniu. Legia to tylko mocniejszy trening pomiędzy Juventusem, a Milanem.  Basel natomiast, odzwyczaiło się od grania w Lidze Europy i trzecia w ciągu roku konfrontacja z drużyną o poziomie Lecha nikogo w Szwajcarii specjalnie nie bawiła. Mecz przez pierwszą połowę przejechany na jałowym biegu nie układał się Basel specjalnie, ale Szwajcarzy przez cały czas mieli świadomość, że dwie szybsze przebieżki i poznaniacy rzucają biały ręcznik. Prezent Bazylea dostała tuż po zmianie stron i mistrz Polski musiał radzić sobie w dziesiątkę. Wtedy głupio się Szwajcarom zrobiło i postanowili rozjechać Lecha, trzeci raz w ciągu kilku miesięcy.

Dwa polskie zespoły w Lidze Europy to spory sukces. Ba, niektórzy mówią nawet, że świadczą o coraz wyższym poziomie naszej ligi! Trzeba pamiętać, że UEFA co rok robi absolutnie wszystko, aby ogórki z Warszawy czy Poznania też mieli okazję czasami pograć w piłkę z kimś lepszym niż Korona czy Górnik. Nie potrafiąc choćby nawiązać walki                       z europejskimi średniakami, zastanawia mnie, z kim w Lidze Mistrzów mógłby wygrać polski zespół. Chociaż jeden mecz na własnym boisku. Piłkarska Europa, choć coraz szersza, wciąż jednak zdecydowanie za wąska dla naszych zespołów. Może lepiej dać sobie spokój, niż regularnie wkurwiać wszystkich piłkarskich kibiców?

KOMENTARZE