Dariusz Sęk. Prywatnie bardzo sympatyczny gość i żartowniś, który lubi robić jaja swoim znajomym. Muszę przyznać szczerze, że mi również chciał wykręcić numer i dwie minuty przed spotkaniem napisał sms-a, że pomyliłem daty, a na wywiad umówiliśmy następnego dnia. Zawodowo gość, który po różnego rodzaju zakrętach i słabszym roku marzy w końcu o wielkich walkach. Ostatnio rozstał się z Andrzejem Gmitrukiem, z którym współpracował od ośmiu lat. Dużo o byłym trenerze i planach na przyszłość. O „ulicy”, która wychodzi z niego w ringu i wielkich bokserskich marzeniach. O fascynacji Krzysztofem Głowackim i kongresie WBC, podczas którego podejmowane zostają największe decyzje w zawodowym boksie. Duża rozmowa z pięściarzem, który dopiero teraz zacznie odnosić spektakularne sukcesy. Zapraszam!
Oglądałem kilka wywiadów z tobą w ostatnim czasie i mam wrażenie, że jesteś bardzo rozpromieniony. Tak jest?
Dariusz Sęk: Zdecydowanie. Powiem ci szczerze, że ciężko mi się pod sam koniec współpracowało z Andrzejem Gmitrukiem. Nie przekładał się już do treningów tak, jak wcześniej. Moim zdaniem nie ma już zdrowia do boksu. Albo spadła mu motywacja – nie wiem, to moje przypuszczenia. Teraz natomiast dostałem wiatr w żagle, znowu mi się chce. Andrzej łapał się wszystkiego. Był trenerem, koordynatorem, promotorem i organizatorem gal. Miał mnóstwo zajęć na głowie, przez co nie do wszystkiego się przykładał. Gdy ktoś chce odpowiadać za wszystko, to nie wychodzi to najlepiej.
Jak wyglądały wasze relacje i rozstanie? Spiszę słowo w słowo twoją wypowiedź, żeby było jasne stanowisko w tej sprawie. Media różnie o tym pisały.
DS: Więc tak: – Andrzej powiedział w jednym z wywiadów, że moje ostatnie walki nie wyglądały tak, jak miały wyglądać. Ale dlaczego tak nie wyglądały? Gdyby trener poświęcił mi 100% czasu, tak jak to powinno być i tak jak mam teraz z trenerami z Radomia lub Pawłem Kłakiem, to wyglądałoby to lepiej. Z resztą – wszyscy zobaczą to już w następnej walce. Andrzej na pewno miał dużo problemów rodzinnych. Ze swoim zdrowiem, do tego jego żona chorowała. Dlatego też ja do niego dużych pretensji nie mam. Jedyne, za co mam pretensję to za to, że nie powiedział mi wcześniej, że nie ma energii ani pomysłu na to, jak dalej prowadzić moją karierę. Nie straciłbym 2016 roku. Ostatnie dwie walki rzeczywiście były bardzo słabe w moim wykonaniu. Było tak jednak dlatego, że te treningi nie wyglądały tak, jak powinny wyglądać. Niech Andrzej powie ci coś o moich sparingpartnerach. Nie miałem sparingpartnerów. Ogarniał mi jakiś amatorów, nigdy nie przyjechał żaden obcokrajowiec. Gdy z Mateuszem Masternakiem ktoś mocniejszy sparował, to ja się do tych zajęć dołączałem. Osobiście sprowadzonego porządnego sparingpartnera dla mnie przed walką nie było nigdy przez wszystkie lata. Poznawałem z czasem realia w boksie, więc nie narzekałem i przygotowywałem się w takich warunkach, jakie wtedy były. Zazwyczaj wyglądało to dobrze, ale w ostatnich walkach już nie było kolorowo. Trzeba było coś zmienić. Mam 30 lat i jeszcze mogę coś w boksie zrobić. Jeżeli ta kariera zostanie poprowadzona dobrze, to ja mam motywację, żeby odnieść sportowy sukces. Jeszcze cztery, może pięć lat mogę pociągnąć przy dobrym zdrowiu.
Jak ty się czułeś przed tymi ostatnimi walkami, gdy nie byłeś dobrze przygotowany?
DS: Bardzo dużo elementów składa się na to, żeby pojedynek był dobry i wszystko poszło zgodnie z planem. U mnie na początku przygotowań do walk nie wyglądało to źle. Trenowałem, miałem sparingpartnerów, lepszych lub gorszych, ale nie miałem co narzekać. Uważam jednak, że nie byłem optymalnie przygotowany do ostatniej walki. Moja kondycja nie była na takim poziomie, na jakim powinna być. Do tego rywal był lepszy, niż to sobie wyobrażałem, więc trochę się zdziwiłem. Powiem ci szczerze, że nie do końca pamiętam tę walkę. Przyjąłem dwie czy trzy dosyć konkretne bomby i jechałem trochę na instynkcie. Dobrze, że jej nie przegrałem tak naprawdę. Choć decyzja remisowa przez wiele osób była kwestionowana. Co mi najbardziej nie wyszło w tamtej walce? Chyba wyczucie dystansu. Za mało tarcz robiłem. Z trenerem Gmitrukiem ani razu nie pracowałem na tarczy przed walką. Powinno być takich zajęć kilka po cztery/pięć rund. Te wszystkie elementy, o których teraz ci pokrótce opowiedziałem, mają wpływ na to, że zdecydowałem się na zakończenie współpracy z Andrzejem Gmitrukiem. Nie żałuję tej decyzji.
Andrzej Gmitruk powiedział w jednym z wywiadów, że to ty nie odbierałeś od niego telefonu i nie odpisywałeś na sms-y. Ty mówisz natomiast, że to trener nie podszedł do ciebie i nie powiedział, że musicie się rozstać, o co masz pretensje.
DS: Ja mam pretensje o to, że nie podszedł do mnie na początku 2016 roku i nie powiedział: – Darek, nie mam na ciebie pomysłu. Musimy się rozstać. Idź w swoją stronę. Mówię o 365 dniach, które zmarnowałem. Cały rok nie zrobiłem kroku w przód. Mało tego – cofnąłem się. Gdy się nie rozwijasz, to się cofasz. Ja natomiast nie odbierałem od niego telefonu przez ostatnie półtora miesiąca przed rozwiązaniem umowy. Ja już ewidentnie widziałem, że straciłem do niego zaufanie. Ostatnio Mateusz Borek napisał na Twitterze, że odmówiłem walki o mistrzostwo Europy. Ja nie mam zielonego pojęcia, o jaką walkę chodziło. Przyszedł do mnie sms od Andrzeja: – Proszę cię o kontakt, bo masz kolejną propozycję walki zagranicznej. Tam nie było słowa o tym, że mówimy o walce o mistrzostwo Europy. A takich sms-ów o treści: – Darek, jest kolejna walka, przyszła oferta z Niemiec, możemy spróbować dostałem dużo i zazwyczaj nic z nich nie wynikało. Żadnego wyzwania się nie boję, tego też bym się nie obawiał. Mam te wszystkie sms-y, nie usuwam ich, mogę ci pokazać (Darek wyciąga telefon z kieszeni).
Nie widziałeś się ani razu z Andrzejem Gmitrukiem przez te półtora miesiąca?
DS: Nie widzieliśmy się właściwie od walki w listopadzie do rozwiązania kontraktu. Powiedz mi sam, czy jako trener nie zastanawiałbyś się, co się dzieje, gdy nie masz kontaktu twarzą w twarz z zawodnikiem tyle czasu? Tylko że już wtedy takie przerwy były między nami normą, zdarzały się już wcześniej.
A co, gdy już gadaliście o tych sms-ach i nieodebranych połączeniach?
DS: Wtedy Andrzej mówił, że była walka, ale nie odbierałem i oferty już nie ma. Gdy nawet się z nim widziałem, to nie powiedział ani słowa, że chodziło o pojedynek o mistrzostwo Europy. Niedługo przyjdzie jakaś kolejna – zawsze kończył w ten sam sposób. To są jego słowa.
Czyli obiecywane były ci złote góry.
DS: Gdyby wszystkie te rozmowy miały się ziścić, to ja już tych walk zagranicznych powinienem mieć stoczonych tysiące. Tyle się tych obietnic nasłuchałem, że głowa mała. Każdy, kto go trochę zna wie, jakim jest człowiekiem. Dużo mówi i ja zdawałem sobie sprawę, że trzeba na to wszystko brać sporą poprawkę. Dopiero gdy były już finalne rozmowy i przygotowane kontrakty to wiedziałem, że naprawdę jest coś na rzeczy.
O swoich walkach dowiadywałeś się z dużym wyprzedzeniem?
DS: Kilkutygodniowym. Przeważnie około miesiąca. Ja byłem cały czas w treningu i dowiadywałem się 30 dni przed walką, że mogę stoczyć pojedynek. Przed tymi występami nigdy nie było pełnego okresu przygotowawczego, w którym można było spokojnie szykować się do walki. Ja pod skrzydłami Gmitruka zdobyłem przez 8 lat bardzo prestiżowy i szanowany na całym świecie pas WBF i TWBA. Oczywiście, mówię to ironicznie. Zdaję sobie sprawę jak ciężki jest rynek i nie mam do niego o to żadnych pretensji. Godziłem się na to, nie mogę powiedzieć, że nie wiedziałem o czymś. Ciągnęliśmy ten wózek pod tytułem „boks zawodowy”, ile tylko się dało. Teraz jestem w takim wieku, że muszę się zdecydować, czy coś z tym boksem robię konkretniejszego, czy zadowalam się tym, co jest. Nie każdy będzie mistrzem świata – mam tego świadomość.
Czy Mateusz Masternak był inaczej traktowany w grupie Andrzeja Gmitruka?
DS: Każdy jest inaczej traktowany w grupie, ma inne możliwości, daje inne walki, ma swoje przełożenie medialne.
Ewa Piątkowska powiedziała mi kilka tygodni po zdobyciu pasa mistrzyni świata, że nie rozmawiała z Andrzejem Gmitrukiem ani razu i nie wie kiedy wraca na salę. Nie była nawet umówiona na oglądanie swojego pojedynku.
DS: Ja też może z dwa razy oglądałem swojego przeciwnika przed walką. Wszystko działo się jednak na jeden, góra dwa dni przed pojedynkiem. Nie było tak, że umawialiśmy się na kawę, jechałem do trenera do domu, siadaliśmy i patrzyliśmy, w jaki sposób walczy mój rywal. Czegoś takiego nie było. Najczęściej wyglądało to tak, że sam oglądałem walki mojego przeciwnika, przychodziłem do trenera i mówiłem mu, w jaki sposób ja bym to widział. On się z tym zgadzał albo nie. U Ewy mogło to wyglądać o tyle inaczej, że on nie był jej promotorem.
Ale to chyba trener jest od takich rzeczy, nie? To nie jest problem, żeby usiąść i przed dwie godziny pogadać o ostatnim pojedynku.
DS: Ja to rozumiem, mi tego nie musisz mówić. Szczególnie jeżeli mówimy o boksie zawodowym, w którym każdy przegrany pojedynek bardzo hamuje karierę. Andrzej Gmitruk był na tyle dobrym taktykiem, że on chyba nie potrzebował oglądania pojedynku rywala przed walką. Zawodnicy już może jednak potrzebowali obejrzeć, posłuchać sugestii i wskazówek. Moim zdaniem pięściarz potrzebuje „przespać się” z taką wiedzą, musi wizualizować sobie pojedynek w głowie przed jego rozpoczęciem. Co należy zrobić, gdy plan A zawodzi i potrzebna jest natychmiastowa zmiana taktyki.
Czyli rozumiem, że z Andrzejem Gmitrukiem nie oglądaliście żadnego pojedynku z Mustafą Chadlioui przed jego rozpoczęciem.
DS: Z Andrzejem nie. Oglądałem go z Pawłem Kłakiem.
A po walce?
DS: Po walce tego nie oglądałem i nie chcę tego robić. Jestem bardzo zły na siebie za ten pojedynek i nie mogę sobie wybaczyć, że zremisowałem z gościem, który ma rekord 8-2-1. Gdy sobie o tym pomyślę, to mam większą motywację do treningu, by jeszcze ciężej zasuwać i zamazać tę plamę, którą dałem wtedy w Łomiankach. Przed 22 kwietnia na pewno do tego wrócę, ale póki co nie chcę tego oglądać.
Czy ty jesteś już na tyle doświadczonym zawodnikiem, żeby siadać samemu do komputera i analizować swojego przeciwnika?
DS: Analizę swoich walk robiłem zawsze z Pawłem Kłakiem. Sam się za to nie zabierałem. Oglądaliśmy i dyskutowaliśmy, co może pomóc w zwycięstwie i który cios może go zaskoczyć. Często było tak, że po takiej analizie wracałem do domu, dzwonił Paweł i mówił: – Oglądam go jeszcze raz, robi to i tamto, uważaj na lewy sierp. Przypomniało mu się coś i chciał mi o tym powiedzieć, żebym był ostrożny. Naprawdę Paweł bardzo przykłada się do swojego zawodu. On robi to bardzo sumiennie i między innymi dlatego też do kolejnej walki będę się przygotowywał wraz z nim.
Czy Paweł Kłak nie wchodził trochę Andrzejowi Gmitrukowi w kompetencje?
DS: Nie, myślę, że nie. Gdy Andrzej przestał ze mną tarczować, to ja robiłem tarcze już tylko z Pawłem. W ten sposób przygotowywałem się do pojedynków. Teraz tarczujemy praktycznie każdego dnia. Pracujemy nad różnymi elementami. Kłaczek wprowadza dużo nowych elementów, dzięki którym ja widzę, że to zmierza we właściwym kierunku.
Cały czas spotykacie się na sali z Andrzejem Gmitrukiem?
DS: Tak, on w dalszym ciągu trenuje na Legii. Ja też nie mam do niego żadnych dużych pretensji. Gdy przegrywam, to wszystko zostaje zapisane na moje konto. Andrzej Gmitruk jest uważany za bardzo dobrego trenera.
Ty uważasz Andrzeja Gmitruka za dobrego trenera?
DS: Uważam, że na pewno jest bardzo dobrym trenerem, ale nie ma już tyle zdrowia, żeby zrobić z nim cztery, pięć, sześć rund tarczy na pełnych obrotach. Operacje, które miał na serce, na pewno mają na to wpływ. Do analizy przeciwnika, spoglądania fachowym okiem na pojedynek i wskazówki – jak najbardziej tak. Do fizycznej pracy z zawodnikiem, moim zdaniem, już nie.
Ty możesz się jeszcze rozwinąć? Masz prawie 31 lat. Stać cię jeszcze na sportowy progres?
DS: Mam taką nadzieję. Robię wszystko, żeby tak się właśnie wydarzyło. Pracuję mocno na każdym treningu z nadzieją, że to, co najlepsze, wciąż przede mną. Trenuję boks już 18 lat, mam na koncie 200 walk amatorskich, 30 zawodowych, a wciąż pracuję nad lewym prostym. Codziennie się uczę, bo każdy zawodnik, dopóki nie zakończy kariery, ma nad czym pracować.
Na co ty możesz liczyć u Tomka Babilońskiego, który jest teraz twoim promotorem?
DS: Planujemy trzy walki w ciągu roku. Mogę więcej, ale trzy minimum. Wstępnie rozmawialiśmy, aby dwa pojedynki odbyły się w Polsce, a jeden za granicą. Takie są plany. Tomek jest w stanie zorganizować poważniejszą walkę niż o jakieś małoznaczące pasy. Może o tytuł Intercontiental? To są tylko rzucone przeze mnie na szybko pomysły. Z wyjazdem za granicę zawsze jest ryzyko. Wiadomo – ściany pomagają gospodarzom, a przyjezdnemu bardzo trudno jest wygrać. Wiem jednak, że wygrywając taki pojedynek, momentalnie bardzo szybko mógłbym skoczyć w rankingach. Tomek promocyjnie jest bardzo dobry. Paweł Głażewski dostał swoją szansę w walce o mistrzostwo świata. Zobaczymy, czas pokaże.
Jak idą twoje przygotowania przed kolejnym pojedynkiem, który stoczysz 22 kwietnia? Pytam na wypadek tego, gdybyś po – nie daj Boże – przegranej walce nie mówił, że było zamieszanie związane ze zmianą promotora i nie miałeś spokoju w przygotowaniach do walki.
DS: Póki co, wszystko zmierza we właściwym kierunku. Ważę 82kg, zeszczuplałem, czuję się dobrze. Pełnej weryfikacji tych przygotowań będę jednak w stanie dokonać dopiero po pojedynku. Ocenić, co było dobre, a co w przyszłości trzeba ulepszyć. Wtedy w 100% będę w stanie powiedzieć, że zmiana wyszła mi na dobre.
Co jeśli ci nie wyjdzie w Legionowie? Nie boisz się, że zostaniesz zaszufladkowany jako przeciętny pięściarz bez szans na sukces w przyszłości?
DS: W boksie zawodowym jest tak, że naprawdę małe rzeczy mogą zdecydować o tym, że walka jest przegrana. Gdy jednak te drobnostki są powielane i kolejne walki nie wychodzą tak, jak należy, to jest to znak dla promotora, że w tego zawodnika nie ma co dalej inwestować, bo nic z niego nie będzie. Gdyby kolejny pojedynek był do dupy, to będzie to oznaczało, że Sęk jest do dupy. Nie ma co w niego więcej inwestować, bo prawdopodobnie nic z niego nie będzie.
Jak ty się czujesz w tej sytuacji? Czujesz presję?
DS: Na mnie presja działa motywująco. Zawsze, gdy jechałem za granicę, to czułem się pod ścianą i te walki wychodziły dobrze. Myślę, że teraz będzie tak samo. Sportowo jestem w stanie dużo z siebie wykrzesać, a głowa na pewno mi w tym pomoże.
Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie wszyscy życzą ci teraz dobrze, nie?
DS: Tak, ale ja nie zamierzam nikomu nic udowadniać. Chcę pokazać sobie, że jestem w stanie wygrywać. Walczę dla siebie. Gdybym chciał udowadniać innym ludziom, to na pewno trochę by się ich znalazło. Wielokrotnie czytałem opinie, że mam watę w rękawicach i nic już ze mnie nie będzie.
Czytałem opinie na ringpolska.pl, że Legionowo to twoje miejsce na ziemi. Na większe gale się nie nadajesz.
DS: Ludzie tak mają, że siedzą przed komputerem i włącza im się opcja „hejter”. Pozostają anonimowi, nie ponoszą odpowiedzialności za to, co piszą, i kogoś, kto próbuje coś osiągnąć, rugają za co się da. Moim celem jest doprowadzenie do sytuacji, w której nazwisko „Sęk” będzie widniało na fightcardzie gali, która odbędzie się w Madison Square Garden. Jeżeli będę wygrywał kolejne pojedynki, to wierzę w to, że promotorzy dołożą wszelkich starań, żeby tak się właśnie stało.
Czy mentalność ulicznika, skąd się wywodzisz i wielokrotnie o tym wspominałeś, pomaga ci w ringu? Krzysiu Głowacki powiedział mi kiedyś, że gdyby nie chuligańska przeszłość to nie wygrałby z Marco Huckiem.
DS: Myślę, że tak. Mało kiedy do boksu trafia grzeczny chłopak. Przeważnie są to łobuzy, które od najmłodszych lat lubią się bić. Gdy nie masz już siły, przyjąłeś kilka mocnych ciosów i walka nie idzie po twojej myśli, to właśnie instynkt mordercy pomaga ci uwierzyć w siebie i walkę wygrać. Krzysiu dobrze powiedział. W szóstej rundzie niewiele wskazywało, że on może się podnieść i dalej walczyć. Nie tylko wstał, ale i przełamał Hucka i walkę wygrał. Znokautował Niemca i został mistrzem świata. Myślę, że ja też to mam. Prywatnie bardzo szybko się denerwuję, ale nie mogę się z nikim bić. To byłby atak z bronią w ręku. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji, które groziłyby mi, gdybym pobił kogoś na ulicy. Zbyt dużo jest do stracenia, żeby w takich przepychankach uczestniczyć.
Czyli na ulicy się nie bijesz.
DS: Z zasady nie, ale pamiętam, że była taka sytuacja, jeszcze w Action Clubie, że szliśmy z Andrzejem Gmitrukiem, Jarkiem Soroko i Mateuszem Masternakiem i zaczepił nas jakiś gość. Wyzywał nas, ubliżał, nie mogliśmy go spławić. Był agresywny. Mateusz się odsunął, bo nie chciał w tym uczestniczyć. Nawet byśmy na niego nie zwrócili uwagi, gdyby nie to, że z łapami do nas wyskoczył. Musiałem go pacnąć, padł na glebę, eskortowaliśmy go na bok, otrzepał się i poszedł dalej. Z otwartej ręki go zdzieliłem, nie jakoś mocno, ale to już wystarczyło, by się go pozbyć. Nie lubię takich sytuacji, bo wtedy trzeba być bardzo ostrożnym. Zbyt długo trenuję i za daleko jestem, żeby przez jakiegoś gamonia mieć problemy.
Wróćmy do tej psychiki. Myślisz, że twoja głowa byłaby gotowa na naprawdę duże pojedynki? Wliczając te o mistrzowskie tytułu itp.
DS: Wydaje mi się, że tak. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji, jakie niesie za sobą boks zawodowy. Każdy z nas, wchodząc do ringu, ryzykuje swoim zdrowiem. Mimo tego nie pękam przed wyzwaniami. Nigdy nie stanąłem przed szansą zdobycia pasa mistrzowskiego, ale wychodzę z założenia, że mamy ze swoim rywalem równe szanse na zwycięstwo. Ja mam dwie ręce, on ma dwie ręce, czyli startujemy z tego samego pułapu. Gdy będzie ode mnie lepszy, to wygra – taka jest kolej rzeczy. Ewentualną porażkę tłumaczyłbym gorszymi umiejętnościami, a nie problemami z moją psychiką, bo ona jest okej.
Umiejętności umiejętnościami, ale w boksie coraz częściej górę bierze polityka i znajomości.
DS: Dokładnie. Boks zawodowy ma obecnie coraz mniej wspólnego z samym sportem. To coraz częściej biznes. Jeśli jesteś dobry, wygrywasz, masz obrotnego menadżera, to on doprowadzi cię do walki o wysoką stawkę. Tomek Babiloński ma ogromne możliwości, jeździ na konwenty WBC, więc zna to środowisko i wie jak ten boks funkcjonuje od środka. Wydaje mi się, że teraz będzie mi zdecydowanie łatwiej zawalczyć o naprawdę sporą stawkę.
Andrzej Wasilewski poleciał ostatnio na kongres WBC, a wrócił z walką o mistrzostwo świata dla Andrzeja Wawrzyka i eliminatorze dla Krzysztofa Włodarczyka.
DS: Tak to działa. Siadają wszyscy promotorzy bokserscy przy jednym stole i dyskutują. Gdyby udało mi się wygrać dwie kolejne walki, przede wszystkim pokazałbym się z dobrej strony, to mam już na tyle dobry rekord, że mógłbym dostać naprawdę duży pojedynek z wymagającym pięściarzem. Prawdę mówiąc na to liczę. Na to, że będzie mi dane sprawdzenie się na tle mocnego rywala. Nie mam na co czekać, zaraz kończę 31 lat.
Musisz wygrywać. Pewnie, szybko, najlepiej widowiskowo.
DS: Jasna sprawa, nic nie ma za darmo. Muszę pokazać się w dobrze w ringu. W mojej kategorii wagowej każdy patrzy na Kowaliowa i Warda. Nic dziwnego – są najlepsi na świecie. Nie wiem, czy z takimi pięściarzami w przyszłości ja mógłbym się zmierzyć. Są już w Stanach na tyle znani, że może będą chcieli znaleźć im rywala o bardziej znanym nazwisku i bardziej medialnego w USA. Mnie tam nie znają, nie wiedzą kim jestem. Wypromowany zawodnik pomoże sprzedać PPV, zapełni hale, a w boksie zawodowym o to też chodzi.
Głowackiego też nie znał przed walką z Marco Huckiem.
DS: Dokładnie. Widzisz, musiał pojechać do paszczy lwa i wygrać przez nokaut. Po takim zwycięstwie, którego wtedy nikt się nie spodziewał, od razu buduje się w Stanach cały wizerunek pięściarza i to do niego ustawia się kolejka chętnych.
Ty masz za sobą ringową wojnę, którą wygrałeś?
DS: Nie, chyba nie mam.
A czy taki pięściarz jak ty, czyli już niemłody, ale doświadczony, nie potrzebuje takiej wielkiej walki, którą uda mu się wygrać? Tak jak ten wspomniany przez nas Główka.
DS: Myślę, że tak. Z automatu stajesz się wtedy bardziej atrakcyjnym zawodnikiem. Wygrana walka, kiedy zdołasz odwrócić losy rywalizacji, pomaga też samemu pięściarzowi. Wtedy nastawienie jest zdecydowanie inne, bo udało ci się przełamać kogoś, kto był już blisko zwycięstwa. Myślę, że na pewnym momencie wygranie ringowej wojny pozwala bokserowi zostać zauważonym. Gdy tak się dzieje, to łatwiej jest potem doprowadzić do takiego pojedynku z Wardem czy Kowaliowem.
Wolałbyś walczyć w Polsce czy jeździć po świecie?
DS: Wolałbym jeździć z prostego powodu – lepiej się motywuję, gdy czuję, że cała sala jest przeciwko mnie i nie mam nic do stracenia. Wiem jednak, że w pojedynkach, w których wynik jest na styk, bardzo trudno by mi było wygrać ze swoim rywalem. W grę wchodzi tylko rozstrzygnięcie pojedynku przed czasem.
Póki co masz 27% walk skończonych przed czasem – trochę mało.
DS: Muszę nad tym pracować, żeby cios był mocniejszy. Nokautów powinno być więcej, ale ja nie jestem typem zawodnika, który jednym ciosem potrafi skończyć pojedynek. Z jednej strony to źle, bo czasami nie ma z czego uderzyć, ale też dużo ciosów unikam, chodzę na nogach, biję seriami. Mój boks nie jest tak destrukcyjny dla zdrowia, nie odczuwam aż tak bardzo skutków walczenia i przyjmowania ciosów. Gdy kiedyś tę karierę skończę, to nie będę miał aż takich problemów ze zdrowiem, a – jak wiadomo – życie nie kończy się na boksie. Trzymaj za mnie kciuki, przede mną jeszcze maks pięć lat walczenia. To będzie dobry czas. Mam nadzieję, że tak będzie.