Od pewnego czasu coraz głośniej mówi się w Gdańsku o miejscu na podium, które piłkarze Lechii powinni zająć na koniec bieżącego sezonu Ekstraklasy. Powinni, bo tegoroczny poziom sportowy jest nadzwyczaj niski, a walka o najwyższe lokaty mozolna, nudna i powolna. Brakuje kogoś, kto namiesza w czołówce. Dołączy się w połowie partii do gry i zacznie rozdawać karty. Bez kompleksów, wyrzutów sumienia i nadmiernego szacunku względem oponentów pokaże swoją piłkarską wartość. Taką drużyną miałaby być Lechia, która raz wygrywa, by potem przegrać. Gdy znowu wygra i wszystkim wydaje się, że w końcu wskakuje na właściwe tory, chwilę później znowu przewraca się o własne nogi. Czy w tym szaleństwie jest metoda? I czy tą wielką Lechię stać na europejskie puchary?

Klasycznie już, na farcie, Lechia awansowała do najlepszej ósemki Ekstraklasy. Czy zasłużenie? Oczywiście, że tak. Skoro po 30 rozegranych ligowych kolejkach ekipa Piotra Nowaka miała na swoim koncie więcej punktów niż Jagiellonia, Ruch i Podbeskidzie, to znaczy, że była lepszą drużyną po „rundzie zasadniczej”. Gdyby była słabsza, to miałaby na swoim koncie jeden punkt mniej i to właśnie ten punkt zadecydowałby o tym, kto gra w elicie, a kto kopie się po czole z frajerami. Lechia, mimo że miała w ostatnich kolejkach trudny terminarz oraz skuteczność w meczach wyjazdowych przysparzającą o ból głowy, dała radę. Oczywiście nie dałaby gdyby nie Jagiellonia, która w ostatnich latach jest najlepszym kumplem gdańszczan i doskonale wie, kiedy dać dupy, by Lechia w najważniejszych momentach sezonu mogła triumfować. Cieszyć się chwilą, na którą po części zapracowała, a po części dostała w prezencie. Czy to jest istotne? Zupełnie nie. Czas w futbolu szybko leci i już niedługo nikt nie będzie pamiętał, że Lechia to ta, która ma szczęście, a Jagiellonia to ta, na którą od zawsze można w Gdańsku liczyć.

Gdy Lechia weszła do najlepszej ósemki ligi, cel był jasny, choć dla mnie mocno naciągany: musimy skończyć sezon na podium. Z jednej strony jeszcze niedawno walczyliśmy o życie. Każdy mecz był spotkaniem o wszystko i tak naprawdę tylko nieprawdopodobny splot niewyjaśnionych okoliczności mógł spowodować, że biało-zieloni zagrają w elicie. Z drugiej strony, gdy już się w niej znaleźli, to co im szkodzi? Czy to dobrze? Nikt nie może Lechii zabronić marzyć o wielkich rzeczach, bo liga jest w tym roku wyjątkowo słaba. Dlaczego? Bo 3 drużyna w ligowej tabeli zremisowała w tym sezonie aż 17(!!!) spotkań. Wice lider tabeli przyjeżdżając do Gdańska kilka tygodni temu dostał baty 1:3, tylko raz zagrażając gdańskiej bramce. Nieco wyżej w klasyfikacji plasuje się Legia mająca na swoim koncie 3 punkty przewagi nad Piastem, który – zdaniem wielu – od dawna jedzie już na oparach. Czyli liga jest wyrównana. Słaba, ale wyrównana. Łatwiej jest doskoczyć do tej zwartej grupki teraz, gdy człapie.

Lechia grupę mistrzowską zaczęła od mocnego uderzenia. Nie bez problemów ograła Zagłębie w Lubinie (z którym tak frajersko przegrała wiosną) i pokazała fajerwerki w spotkaniu z Pogonią. Tą samą Pogonią, która na tą chwilę jest trzecią siłą polskiej piłki, a która tydzień temu miała problem z przekroczeniem linii środkowej boiska na gdańskim bursztynie. Gdy gołym okiem widać było, że ktoś wyraźnie zbliżył się do czołówki i jest w stanie siłą rozpędu połknąć kolejnych rywali na swojej drodze, Lechia musiała pojechać do Gliwic. I tam – po raz kolejny – chłopcy Nowaka zostali skarceni. W ostatniej kolejce zostały uwypuklone wszystkie bolączki, z którymi drużyna musi się zmagać od początku sezonu. Brak skuteczności, dziury w obronie, niestrzelony karny i niepewny bramkarz. To wszystko złożyło się na to, że zamiast pewnych trzech oczek i miejsca w czubie tabeli, Lechia znowu musi gonić. Udowadniać, że bliżej jej obecnie do tych pięknych spotkań przed własnymi kibicami, niż męczarni na obczyźnie, które powodują szczypanie oczu nawet najbardziej fanatycznych fanów biało-zielonych.

Jaki jest terminarz Lechii do końca sezonu? Już w czwartek mecz z Lechem w Poznaniu, a potem dwa domowe spotkania z Ruchem i Legią. Na koniec sezonu gdańszczan czeka wyjazd do Krakowa i trudny mecz z Cracovią. Ile z tego będzie punktów? Ja osobiście 6 brałbym w ciemno. Liczę, że uda się pokonać Lecha w czwartek i zdystansować Ruch u siebie. Jak jednak wiadomo Lechia lubiła rozdawać karty w końcówkach poprzednich partii i kilkukrotnie decydować o mistrzostwie. Może znowu pokonamy Legię u siebie? Może zrewanżujemy się Cracovii za kompromitację z jesieni? A może będziemy tą samą Lechią, która w niedzielę bez celu biegała za futbolówką i która straciła trzy bramki? Jose Mourinho powiedział kiedyś, że wolałby 2 razy wygrać i dwa razy przegrać, niż 4 razy zremisować. Trudno jest się z tym nie zgodzić.

Serio chcemy w Gdańsku europejskich pucharów? Jesteśmy na to gotowi? Nie mówię o kibicach, bo ich zdanie znam. Chodzi mi o piłkarzy, trenera, działaczy. Chcemy grać na Litwie, Łotwie czy w innym Azerbejdżanie? Po co? Że niby Lechia, to ta od europejskich pucharów? Dajmy sobie siana. Nie od razu Kraków zbudowano.

KOMENTARZE