Podobnie jak każdy z was natrafiam aktualnie na wiele powtórek gal bokserskich z ostatnich lat, które zapisały się w historii tej dyscypliny sportu w naszym kraju. Mimo że nie lubię ciągłego wracania do przeszłości, to z przykrością muszę to powiedzieć: kiedyś to były czasy. Jeszcze niedawno było na czym zawiesić oko.
Każdy z nas na pewno niejednokrotnie irytował się, gdy wchodził w starsze od siebie towarzystwo, które wspominało stare, dobre czasy. Wiadomo, kiedyś to Legia i Widzew grały w piłkę, dziś kopią się po czołach. Deyna, to był wirtuoz! Dziś już nie ma takich piłkarzy. Lekkoatletyka? Medale goniły medale. Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej. Dziś sport już nie jest taki sam, wiele rzeczy zmieniło się nie do poznania, przez co bezpowrotnie straciło swój urok.
Ja generalnie do tych historyjek nie podchodzę poważnie, bo sam ze swojego życia potrafię odszukać w pamięci kilka momentów, które wspominam bardzo miło i o których rozmawiając aż ciepło robi mi się na sercu. Pierwszy wywiad z Pawłem Janasem tuż pod szatnią Lechii? Kurde, fajne czasy, naprawdę to było coś, czego brakuje mi w obecnej piłce – zapach szatni czuty przez dziennikarza, obecność z kamerą na treningach, wywiady z piłkarzami umorusanymi od błota – sztos! Skoki narciarskie w Zakopanem i kilkadziesiąt tysięcy ludzi pod Wielką Krokwią? Magia, zawsze będą miał w pamięci popijanie herbaty z rumem przy minus dwudziestu stopniach. Gdy jednak chodzi o aspekt sportowy, to wtedy skakali i teraz skaczą. Kto wie, być może obecnie nawet lepiej? A piłka? Wtedy Lechia była szaraczkiem, dziś również nim jest. 7 lat temu polska piłka była słaba, dziś również szkoda czasu, by zbyt wiele o niej dyskutować.
Gdy jednak wracamy do boksu, to jeszcze niedawno – nie 30 czy 50 lat temu – całkiem niedawno, było… magicznie. Duża gala bokserska naprawdę kojarzyła mi się z czymś, na co się czekało. Pamiętam starcie Tomasza Adamka z Andrzejem Gołotą. Żyłem tym kilka tygodni wcześniej. Późniejsze walki Górala, nawet ten przegrany bój w Krakowie z Erikiem Moliną, to była ogromna energetyka. Wynajęty wielki obiekt, kilka głośnych nazwisk na karcie walk i poruszona do granic możliwości wyobraźnia młodego chłopaka, który siedział nerwowo pod ringiem i nucił Funky Polaka mając nadzieję, że znowu będzie świadkiem czegoś wyjątkowego. To wszystko powodowało, że człowiek interesujący się sportami walki otrzymywał kroplówkę umożliwiającą dalsze życie. Czuł się spełniony sukcesywnie otrzymując impulsy od swoich bohaterów, których walkami mógł się delektować.
Dziś jest niestety trochę inaczej i podkreślam słowo „niestety” z pełnym żalem, bo nie chcę dawać satysfakcji tym, którzy wychowali się na tym nieco większym boksie. Bardzo szybko jednak potrafię znaleźć powody, dla których dziś z naszym boksem nie jest już tak dobrze. Długo się przy tym wszystkim upierałem, walczyłem, że MMA to wciąż młodszy brat boksu, który jest w tyle. Czas jednak dojrzeć do tego, żeby powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że ze względu na rodzaj generowanych emocji, to wszechstylowa walka wręcz prowadzi w tym korespondencyjnym wyścigu. Boks po raz pierwszy musi oglądać plecy jeszcze do niedawna wyszydzanej dyscypliny sportu.
W boksie na dzień dzisiejszy brakuje wyrazistych postaci. Nie ma ludzi, którzy – podobnie jak Adamek – elektryzują. Miałem przyjemność poznać Tomka, zjeść z nim kolację, spędzić kilka godzin – to w dalszym ciągu jest idol Polaków. Gość, który kojarzy się tylko z wielkimi bitwami, serduszem do walki wielkim jak ciężarówka i ambicją, którą można obdarować pół drużyny piłkarskiej. Zauważcie, w jaki sposób budowane były wszystkie gale Polsat Boxing Night – Adamek przeważnie występował w walkach wieczoru. Ogniskował uwagę. Ktoś zapyta: a inni pięściarze? Głowacki, Masternak, Sulęcki? Oni nie mają kibiców? Zaufajcie mi – to jest przepaść. Występowali wspólnie na jednej gali w Gdańsku, którą organizował Mateusz Borek. Nikt nie przychodził do Masternaka po wspólne zdjęcie, gdy obok był Adamek. Każdy wybierał tego największego i najbardziej legendarnego zapominając o dobrych sportowcach, ale – no właśnie – sportowcach. Góral był osobą publiczną, był gwiazdą i człowiekiem, który nie był postrzegany jako pięściarz. Był bohaterem i kimś wyjątkowym.
Gołota i Adamek skończyli kariery i… kto teraz elektryzuje publikę? Ludzie znają Krzysztofa Włodarczyka, rozpoznaje go pani w warzywniaku i sąsiadka na osiedlu pierwsza mówi mu „dzień dobry”. Nikt jednak nie zabija się, żeby zobaczyć Diablo w ringu. Zdecydowaną większość kariery Krzysiek przeboksował w Polsce, trochę było walk w Rosji, zdarzyły się te w Australii, ale to nie działa tak kibicom na wyobraźnię. Fani wstawali w środku nocy na Gołotę i Adamka, a nie na Diablo. Rano przy jajecznicy mówiło się o dwóch pierwszych, podczas gdy Włodarczyk zabawiał publiczność we Wrocławiu, w Bydgoszczy czy w Sosnowcu.
Szpilka? Tak, on elektryzuje ludzi, ale tylko dlatego, że ludzie go nie lubią i życzą mu źle. Uaktywniają się w momencie, gdy powinie mu się noga. Wtedy mają swoje pięć minut.
Kiedyś nie było mediów socjalnych, przez co… również łatwiej można było budować wielkie wydarzenia bokserskie. Dlaczego? Poniżej fragment mojego tekstu z 17 czerwca 2018 roku:
„Świat się skurczył, bezsprzecznie. Kiedyś ludzie w Polsce jeździli na wakacje do Karpacza i Stegny. Dziś niewiele drożej można polecieć na Maltę czy do Rzymu. Mieszkając w Krakowie wygodniej jest wsiąść w samolot i za 200 złotych polecieć do Europy Południowej, niż jechać kilka godzin nad polskie morze wydając na paliwo tyle samo pieniędzy. Identycznie jest ze sportowcami. Kiedyś Tomasz Adamek był fenomenalnym polskim pięściarzem, na którego walki wstawało się w środku nocy. Można było oglądać go w telewizji, poczytać w internecie na jego temat. Facebook, Twitter, Instagram, grupy dyskusyjne w mediach społecznościowych – to wszystko powoduje, że dziś każdy z naszych niedawnych bohaterów jest na wyciągnięcie ręki. Gdy Adamek założył prywatne konto na fejsie, dodałem go do znajomych, mimo że wtedy jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać. Przyjął mnie, dziś mogę do niego napisać, zapytać co słychać i jaka jest pogoda w New Jersey. Kiedyś to było nie do pomyślenia.
To właśnie powoduje, że mamy pewne, do niedawna nieosiągalne dla nas rzeczy, na wyciągnięcie ręki. Wiemy, co na obiad jadł Krzysztof Głowacki i z kim na spacerze był Andrzej Gołota. Idole przestają być anonimowi, zaczynamy się coraz bardziej z nimi utożsamiać. Przez to… mamy przesyt. Wychodzimy z założenia, że wiemy już o nich tyle, że nie musimy oglądać ich sportowych poczynań. Nie musimy oczywiście będąc na miejscu, w hali, siedząc na trybunach.”
Kiedyś kibice patrzyli na sportowców pod kątem tego, czy są oni kozakami, czy też nie. I albo trafiał do nich warsztat bokserski Adamka, Masternaka, Kosteckiego czy Szpilki i decydowali się jechać w Polskę, aby zobaczyć ich w akcji, albo szukali sobie alternatywnego zajęcia. Dziś dochodzi szeroko rozumiana popularność wszystkich samozwańczych królów własnego podwórka, którzy coraz więcej krzyczą i generują zainteresowanie swoją osobą. W boksie krzykaczy jest mniej, częściej to domena MMA. Dzięki temu dziś pojawiło się kilka głośnych nazwisk, które otrzymują propozycję walk i kręcą publikę. Mnie Marcin N. nie jara, nie interesuje, dla mnie sportowo jest wart tyle, co Pies Pluto. Ktoś jednak włącza telewizor, żeby zobaczyć jego pojedynek. Ktoś kupuje bilet na galę, by go oglądać. Nietrudno się domyślić, że przeważa tutaj efekt skali, dzięki któremu takie postaci zostają windowane do góry, są na świeczniku. Bokserzy natomiast, te biedne sierotki z zapleczem amatorskim, z mocnym kręgosłupem moralnym i wpojonymi do głowy wartościami, siedzą skuleni w kącie i biorą, co daje im los. Liczą, że ktoś przyjdzie na ich walkę, mimo że poza ringiem emocji są w stanie dostarczyć tyle, co kolejny odcinek „Na dobre i na złe”.
Kto waszym zdaniem jest łącznikiem pomiędzy sportowcami a kibicami? Moim zdaniem dużą rolę odgrywają dziennikarze i ogólnie media. Tutaj chyba zgodzimy się wszyscy – ci z MMA sumienniej pracują na chleb i częściej zarywają nocki, żeby dostarczyć swoim odbiorcom wartościowe treści. Piotr Buczak, mój dobry kumpel i gość ogarniający wszystko, co dzieje się na portalu To Jest Boks, wychodzi przed szereg. Nagrywa materiały ukazujące kulisy gal bokserskich, potrafi wyciąć pięć krótkich materiałów wideo z jednej walki – zachowanie kibiców, obgryzanie paznokci przez dziewczynę pięściarza i głośno krzyczących kibiców Roberta Parzęczewskiego, którzy wypełniają trzy sektory. Szuka materiałów dookoła boksu, które nie dotyczą tylko lewego sierpowego i serca do walki. Reszta? Wywiady są okej, jasne, ale ile można słuchać tego samego gadania? Ile można ogrywać te same twarze, które prawie nigdy nie mówią niczego, co już wcześniej byśmy nie słyszeli? W MMA natomiast – podcasty, vlogi, pytania od kibiców, krótkie i długie formaty, nagrywki w studiu i na macie. Zapowiedzi walk i szerokie podsumowania, które dotykają wydarzeń z wszystkich miejsc na Ziemi. Widać gołym okiem, kto robi więcej, kto stara się bardziej. Wchodząc na Facebooku częściej przypadkiem traficie na udostepniony post kumpla, który kibicuje przygotowującemu się do walki uśmiechniętemu skurczybykowi Marcinowi Wrzoskowi niż grzecznemu i małomównemu, skupionemu na swoim celu Marku Matyji.
Kibic boksu jest dziś znakomicie wyedukowany, przez co… również traci. Kiedyś nikogo nie interesowało, ile kosztuje organizacja gali bokserskiej. Nikt nie wiedział, jak dużo trzeba mieć pieniędzy na koncie, żeby do polskiego pięściarza przyjechał klasowy rywal zza granicy. Kibice żyją beztrosko – interesował ich tylko sport i emocje. Nie przejmowali się niczym, wszystkie informacje dookoła walk to nie był ich problem. Dziś coraz częściej słyszy się o podziałach telewizyjnych – ten nie zawalczy z tym, bo jeden Polsat, drugi TVP. Pojedynek tych pięściarzy nie jest możliwy – wyklucza to konflikt promotorów. Klasowa walka Wacha? Nie ma opcji – kto za to zapłaci?
Kibice widzą tyle wykluczających się aspektów, zaczynają dostrzegać tyle zależności i polityki, że… mają boksu dość. Nie chcą uczestniczyć w czymś, co jest sterowane i co trąci niechęcią do drugiego człowieka z kilometra.
Kibic boksu coraz częściej jest świadkiem ustawek. Tak, ustawek, w których z góry wiadomo, kto powinien wygrać, a kto powinien przegrać. Wojny polsko-polskie – tylko na niższym poziomie. Konfrontacja głośnych nazwisk? Bez sensu, aby panowie wzajemnie się eliminowali. Pojedynki na podtrzymanie? Tak, jak najbardziej – jeszcze dwa zwycięstwa i będzie duża walka za granicą. Wtedy każdy zarobi i wszyscy będą szczęśliwi.
Fragment mojego tekstu z 9 stycznia 2019 roku:
„Gdzieś ma zestawianie pięściarzy w ten sposób, by jeden wygrał, a drugi dostał spektakularne manto. Kompletnie nie interesuje go gala bokserska, gdy po minucie walki wiadomo, że jeden zawodnik jest dobry, drugi słaby. Przełącza na inny kanał, gdy widzi, jak promotor zaciera ręce, że wszystko rozgrywa się według wcześniej ustalonego planu.
Trochę się promotorom nie dziwię, bo to oni dbają o umiejętne prowadzenie swojego zawodnika, z drugiej jednak strony wcale nie jest mi ich żal, gdy – tu cytat pana Andrzeja Kostyry – do Polski sprowadzane są puszki soku pomidorowego, a potem słucham narzekań, że z boksem nie jest w naszym kraju dobrze. Sam byłem przed rokiem na gali w Nysie, gdy Krzysztof Włodarczyk wygrał w drugiej rundzie, po tym jak jego rywal poddał się i nie chciał dalej boksować. Kilka miesięcy później Krzysztof Głowacki rozprawił się w Wałczu ze swoim przeciwnikiem, który padł po ciosie-widmo i organizator musiał wzywać lekarza. Kibice wydający sporo pieniędzy na bilety raz machną ręką, drugi raz również przechodzą obok tego obojętnie. Na trzecią galę jednak nie przyjadą, bo taka rozrywka zupełnie ich nie kręci.”
Coś więcej? Chyba wątek został wyczerpany. Nie ma sensu dłużej mówić o czymś, co zostało w poprzedniej publikacji wystarczająco wyjaśnione.
Przed galami organizowanymi przez polskie organizacje MMA mam wysyp informacji na ten temat na Facebooku, Twitterze i Instagramie. A to zawodnicy coś wrzucą, a to organizator targetuje na mnie reklamę na Facebooku lub zachęca do sprzedaży wejściówek. Zaufajcie mi, jestem w temacie i znam ludzi w tym środowisku. Czasami o gali bokserskiej, która odbywa się w naszym kraju, dowiaduję się w dniu imprezy. Nie było reklamy, nie było trailerów, nie widziałem nigdzie odnośnika do biletów – nic, pusto. Jestem zajętym człowiekiem, kiedyś bym w to nie uwierzył, ale czasami sport ucieka mi przez palce.
Karta walk zapełnia się bardzo często kilka dni przed galą, więc siłą rzeczy nie mam jak o tym pisać, żeby podjąć wątek. Dzwonię do chłopaków, którzy są wtajemniczeni w szczegóły i mają wiedzę zzakulisową. Pytam: z kim zawalczy ten, z kim tamten? Cisza, nikt nic nie wie.
– Szukamy rywala, nie jest lekko.
Wszystko spoko, szkoda, że walki mają się odbyć za kilkadziesiąt godzin.
W MMA jest wszystko przejrzyste, oczywiste. Nie trzeba szukać linku do wydarzenia, informacji o transmisjach, biletach, zawodnikach. Dziś społeczeństwo jest na tyle rozleniwione, że wszystko musi dostać na tacy. I oczywiście ja znajdę, zadzwonię i poszukam. Ale mój tata lub kumpel, który boks ogląda tylko w moim towarzystwie? Jak ma to zrobić, kiedy ma włączyć telewizor? Czy przypadkiem miernikiem sukcesu danej dyscypliny nie jest to, jak często potrafi dotrzeć do ludzi, którzy na co dzień się nią interesują?
Organizatorzy gal bokserskich w Polsce przypominają dziś człowieka, którzy mają w portfelu 300 złotych i chcą zrobić urodzinową imprezę dla paczki znajomych. Starczyło na alkohol, chipsy i orzeszki. Zabrakło na tort, ale przecież bez tego impreza się odbędzie, prawda?
Poważny sport od zawsze kojarzył mi się z wielkimi aglomeracjami, które bawią się w organizowanie wydarzeń sportowych. Patrzmy na piłkę – najlepsze kluby w Anglii to te z Londynu, Manchesteru czy Liverpoolu. W Hiszpanii – z Barcelony z Madrytu. W Niemczech od lat rządzi Bayern. We Włoszech Turyn, wysoko jest Rzym i Mediolan. Zdarzają się wyjątki, jak Villarreal czy Hoffenheim, ale to raczej tylko epizod, a nie żadna reguła. Zernijmy na krajowe podwórko – Warszawa, Poznań, Gdańsk, Gliwice, rzadziej Nieciecza, w ogóle Kwidzyn, Ostrołęka czy Police. Duży sport najczęściej występuje w dużych miastach i nie ma co na ten temat dyskutować. Niby to nie zależność, niby jedno nie ma z drugim nic wspólnego, a mimo wszystko trzeba do tego przywyknąć.
I mamy polski boks. Dzierżoniów, Łomża, Nysa, Wałcz, Legionowo. Mieścinki, pipidówki. Czasami zdarzy się Radom czy Częstochowa, ale już bardzo długo nie działo się nic w dużym mieście, które działa na wyobraźnię. Nie każdy może to zrozumieć, ale czasami ruszam w świat. Pytają mnie znajomi:
– Kuba, gdzie ta gala?
– w Łomży.
Jak się pewnie domyślacie – nikt nie zazdrości. Raczej przeciętna osoba puka się w czoło i zastanawia się, czy poważne wydarzenie sportowe może odbywać się w Łomży.
Boks w Polsce długo i zaciekle walczył o twarz w pojedynku, w którym teraz wygląda jak zbity przez dryblasa z ósmej klasy gówniarz, który dopiero zaczyna edukację. Byłoby mi szkoda, gdybym widział starania i walkę w każdym z wyżej wymienionych aspektów. Z racji tego jednak, że to wszystko działo się długo i bez żadnych refleksji, trzeba przyznać, że to naturalna kolej rzeczy. Grupa bardziej ambitnych ludzi wyprzedziła tych, którzy osiedli już na laurach i nie zrobili nic, aby widmo nadchodzącego kryzysu zażegnać.