Doprawdy sam się sobie dziwię, ale dostrzegam minimalne plusy obecnej sytuacji na świecie. Zanim zganicie – jak to plusy, oszalałeś? – chciałem podkreślić: minimalne. Patrząc na nasz krajowy sport odnoszę bowiem wrażenie, że niektórym wywrócenie świata do góry nogami może w dłuższej pespektywie zdecydowanie pomóc.
Odpowiedzmy sobie na początku na jedno, badzo ważne pytanie: jaki poziom prezentują polskie drużyny klubowe? Należy przyznać z całą pewnością, że polski piłkarz jest… słaby. Najzwyczajniej w świecie słaby. Jeżeli naszej ligi nie ma wśród 30 najlepszych w Europie, wyprzedza nas Bułgaria, Gruzja i Armenia, to – nie żartujmy – jesteśmy zwykłymi leszczami, z których śmieją się wszyscy na naszym kontynencie.
„Liga wstrzymana” – usłyszałem jednego dnia. Patrząc na logikę – bardzo dobre posunięcie, wiadomo, co dzieje się w naszym kraju. Kilkanaście godzin po oficjalnym komunikacie, że liga robi sobie pauzę, pojawiły się głosy pierwszych właścicieli: „Nie będzie na wypłaty”, „Jesteśmy blisko bankructwa”, „Jeżeli zaraz sytuacja nie wróci do normy, to koniec.” Brzmi to wszystko bardzo poważnie, prawda? Moim zdaniem brzmi to bardzo niepoważnie. Niepoważnie zarządzane są bowiem polskie kluby, które w dużej mierze same narobiły sobie problemów w sytuacji, przez którą mogłyby przejść suchą stopą.
Każdy z was ma kumpla, który żyje na pokaz. Który chodzi bardzo modnie i bogato ubrany. Który kupuje nowego i’Phone’a w dniu premiery, ma kilka zegarków – każdy na inną okazję i zawsze jest na bieżąco z nowymi gierkami na konsoli. Każdy z was w gruncie rzeczy zastanawiał się, ile on musi zarabiać, skoro mimo wielu normalnych wydatków może sobie pozwolić na takie luksusy. I właśnie jednym z tych kumpli jest prawie każdy klub naszej ekstraklasy. Żyje fajnie, na pokaz, ma lekkoduszne podejście do chomikowania kasy. W gruncie rzeczy jednak, poza tym, co widać i czym chwali się przy wszystkich, żyje skromnie, czasem nawet biednie. Gdyby jego firma nie wypłaciła mu dwóch wypłat w terminie, to prawdopodobnie zabunkrowałby się w domu i przestał imponować tym, co sprawia mu w życiu największą radość – szpanowaniem luksusem.
– Nasz przychód jest żaden, bo nie zarabiamy na dniu meczowym – mówi Dariusz Mioduski w rozmowie z @KubiakBartek https://t.co/VKxO1yb3aa
— Sport.pl (@sportpl) March 23, 2020
Dlaczego to w sumie dobrze, że dziś polskie kluby mają problemy?
Wiecie, czemu w ostatnim czasie o piłce piszę i mówię albo źle, albo nie robię tego w ogóle? Bo nie akceptuję podejścia właścicieli klubów do zarządzania żywym organizmem, jakim z pewnością jest Korona, Arka czy Legia. Rotacje na ławkach trenerskich, ściąganie drogich obcokrajoców w podeszłym wieku, którzy nigdy nie dostają swoich szans na boisku. Trwonione na potęgę pieniądze, których – jak się teraz okazuje – tak naprawdę nie ma. Płacenie horrendalnych wynagrodzeń rzędu 60, 80, 100 tysięcy złotych – tak, tyle się w naszym futbolu zarabia. Po co? Bo ktoś tyle daje. Za co? Za to, że dziś jesteśmy 32. ligą w Europie.
Piłkarze generalnie mają w dupie kluby, w których grają. Zależy kilku – tym zżytym ze swoimi zespołami, chłopak z Gdańska ma w sercu Lechię, przy której stadionie mieszka od 25 lat. Piłkarz z Łodzi kocha Widzew lub ŁKS i po przegranym meczu naprawdę ciężko mu wyjść rano do sklepu po bułki. Ale 32-letni Chorwat lub Słowak, dla którego Wisła lub Legia to dziewiąty klub w karierze? Nie żartujmy – wnikliwie pilnuje tylko terminowego przelewu. Resztę olewa, bo wie, że może sobie na wszystko pozwolić.
Dziś włodarzom klubów Ekstraklasy zagląda śmierć w oczy. Niewypłacone pieniądze z praw telewizyjnych i kasa od sponsorów miały pokryć to wszystko, co zostało dogadane i podpisane przez piłkarza. Że dostaje za dużo? Co zrobić, taki mamy rynek – zawodnicy dużo zarabiają. Gówno prawda – ktoś im taką kasę zaproponował, ktoś dał na to zielone światło. Gdyby w kontrakcie było zapisane mniej, to nie przyszedłby do klubu ten zawodnik, przyszedłby tańszy. Czy gorszy? Wątpie – dużo niżej z 32. miejsca w Europie nie można spaść. Czy będzie mu bardziej zależało, gdy dostanie telefon, że zamiast grać w akademii dostanie swoją szansę w dorosłej drużynie? Jestem święcie przekonany, że sportowo zmiana jeden do jednego może pomóc w trudnej kondycji finansowej wielu klubom.
Proszę źle nie zrozumieć – ja nie generalizuję. Całkiem możliwe, że obcokrajowiec to ostatnia deska ratunku i lek na wszystkie problemy dla swojego trenera. Jeżeli – dajmy na to – Carlitos czy Angulo robią różnicę, to oczywiście niech grają w swoich klubach i niech im płacą nawet w złocie. Gdy jednak zagraniczny szrocik bada przepustowość drzwi ewakuacyjnych na stadionie, to trzeba się go natychmiast pozbyć. W jego miejsce wstawić młodego chłopaka z żarem w oczach, który wychodząc na boisko spełni swoje wielkie marzenie. Założę się, że warunki finansowe w takich przypadkach zejdą na dalszy plan.
Kiedyś trenowałem lekkoatletykę, biegałem długie dystanse. Zasuwałem dzień w dzień przez kilka miesięcy, rypałem nawet po 30 kilometrów. Przyszły miejskie zawody i przegrałem z chłopakiem, który grał w piłkę i po prostu był wysportowany. Podszedł mój tata i zapytał bezlitośnie: – Tyle trenujesz i przegrałeś z amatorem?
Przenosząc to na naszą piłkę: tyle wydajesz na piłkarzy, a twój ligowiec przegrywa z tym z Bułgarii, Gruzji i Armeni? To dobry powód, by postawić na tańszego, przez którego za moment firma nie pójdzie z torbami.