Zapraszam do długiego wywiadu z dwukrotnym mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą – Tomaszem Majewskim. Wywiad ukazał się na stronie www.laczynaspasja.pl i znajduje się również TUTAJ.
Co robi na co dzień mistrz? Wstaje rano, myje zęby, je śniadanie i?
TM: Mam różne swoje zajęcia. Zmieniłem tryb dnia, swój tryb życia. Nie muszę już chodzić na treningi, nie wyjeżdżam na obozy. Skłamałbym mówiąc, że się nudzę lub przez pół dnia patrzę w okno.
Ta zmiana służy?
TM: Czuję ulgę, że nie muszę iść na trening i się męczyć. Nie tęsknie za tym co było. Wielu sportowców po zakończeniu kariery ma podobnie. Na swój sposób cieszą się, że skończyli już z uprawianiem sportu.
Małysz skończył karierę, by chwilę później ścigać się samochodami.
TM: To musi być w człowieku. Ja tego nie mam. Nie zamierzam uprawiać już w swoim życiu zawodowo sportu. Oczywiście – on zawsze będzie głęboko w moim sercu. Nie tęsknię jednak za tym i nie czuję potrzeby, by wziąć kulę i iść na trening, żeby wykonać kilka pchnięć.
Sentymentu nie ma?
TM: Pchnięcie kulą to nie jest piękny sport. To nie jest ciekawa dyscyplina. Na pewnym poziomie zawodnik bardzo angażuje się w trening i w swoje przygotowania do kolejnych startów wkłada wiele serca. Kula to nie jest jednak przedmiot, który da się lubić. Za którym się tęskni lub patrzy się na niego z sentymentem. Mi pchanie kulą sprawiało przyjemność, gdy byłem w formie i wykonywałem dobre próby. Wtedy czułem się mocny i byłem zadowolony, że trening, na który poświęciłem tyle swojego czasu przynosi sukces. W innym wypadku sprawiało mi to ból.
Miał na to wpływ fakt, że trenował Pan sam, bez kolegów?
TM: Sport, który uprawiałem jest dosyć specyficzny. U nas bardzo trudno jest się zintegrować. To znaczy integrujemy się, ale z zawodnikami wywodzącymi się z innych dyscyplin. Na przykład z innymi lekkoatletami. Wtedy tak – jedziemy razem na obóz i spędzamy ze sobą sporo czasu. Na treningu jednak bardzo często człowiek był sam. Rozgrzewał się sam i musiał nauczyć się przebywania tylko ze samym sobą.
Szło zwariować?
TM: Na całe szczęście zawsze miałem swoje życie poza sportem. Nie tylko były treningi i zawody, ale i rodzina, żona. To pomagało mi w codziennym życiu.
Wchodzi Pan na Facebooka i widzi jak koledzy wstawiają zdjęcia z obozów, to nie czuje Pan tęsknoty za tym?
TM: Nie czuję tęsknoty za tymi ludźmi, gdyż cały czas mam z wszystkimi kontakt. Ja nie odszedłem od sportu i cały czas jestem w tym towarzystwie. Trzeba pamiętać, że zawodowo uprawiałem sport przez 20 lat. Uwierz mi, że przez tak długi czas wszystko może się znudzić. Czego byś przez 20 lat nie robił, to z czasem będziesz miał tego dość. Wyjazdy w te same miejsca, spanie w tych samych hotelach i pchanie na tych samych stadionach. To rutyna, za którą nie tęsknię.
Jak to się stało, że Pan nigdy nie zwariował? Że woda sodowa nie uderzyła Panu do głowy?
TM: Na pewno wpływ na to ma sposób, w jaki zostałem wychowany. Od dzieciaka wpajane mi były do głowy pewne wartości, których później się trzymałem. Po drugie dyscyplina, którą uprawiałem na pewno potrafiła każdego bardzo brutalnie weryfikować. Gdy któryś z zawodników myślał o sobie, że jest już niewiadomo jakim kozakiem, to sztanga 200kg zawsze ważyła 200kg. Nigdy mniej. Każdy z kulomiotów wie, że dobry wynik musi być poparty ciężką pracą. Jeśli komuś wydawało się, że jest już najlepszy, to brutalnie został sprowadzony na ziemię podczas zajęć na siłowni, gdzie nigdy nie ma forów. Nawet jeśli wygrywasz mistrzostwo świata to nie możesz spocząć na laurach, bo jutro ktoś Cię pokona. To nie jest dyscyplina sportu, która wybacza. Tylko systematyczny, ciężki trening i pokora może zagwarantować sukces. Woda sodowa i efekt WOW na pewno w tym nie pomaga.
Dużo sportowców ma problem z efektem WOW?
TM: U sportowców, którzy doświadczają jednorazowego, dużego sukcesu efekt WOW często występuje. Potem bardzo trudno jest wrócić na właściwe tory, bo głowa za pewnymi rzeczami nie nadąża. Sportowcy, u których obserwujemy znakomite i długotrwałe sukcesy, całe bogate w triumfy i medale kariery tego problemu nie mają. Właśnie to ich wyróżnia – oni nie wariują. Mają na tyle w sobie klasy i na tyle twardo stąpają po ziemi, że jeden sukces, który zaskoczył wszystkich potrafią zamienić w kilka i dzięki temu są potem pamiętani przez wielu ludzi. Obserwując wielkich mistrzów praktycznie nie spotykałem się z nikim, kto zwariowałby. Najczęściej byli to bardzo normalni ludzie, którym nie odbijała palma. To stanowiło o ich wielkości.
Ilu mamy w Polsce znakomitych sportowców?
TM: Mamy kilku. Robert Lewandowski, Agnieszka Radwańska, Marcin Gortat. To są osoby, rozpoznawalne na całym świecie. Ich klasa jest ogromna, bo wielokrotnie udowadniali, że są znakomitymi sportowcami.
Pan miał psychikę, która sprzyjała osiąganiu wielkich sukcesów. Uważa Pan, że dużo było sportowców w naszym kraju, którzy nie zrobili kariery właśnie przez głowę?
TM: Nie każdy dobrze rokujący zawodnik będzie wielkim mistrzem. Wielu młodych sportowców miało zadatki by osiągnąć wielkie sukcesy, ale czegoś im brakowało. Na całokształt wielkości danego zawodnika ma wpływ bardzo wiele elementów. Popularność danej dyscypliny, finanse, konkurencja, sposobność uprawiania jej w danym kraju. To wszystko ma wpływ na to, jakim mistrzem jest dany zawodnik. Niestety bardzo często wygląda to w ten sposób, że zanim przyjdzie wynik sportowy, to młody człowiek już chce zarabiać, udzielać wywiadów i być rozpoznawalnym. Ja zawsze wierzyłem w to, że udowadnianie swojej pozycji w rywalizacji z najlepszymi kulomiotami świata może pchnąć mnie krok dalej i dopiero później przyjdzie popularność, pieniądze itp. Najpierw chciałem zdobyć szacunek u innych sportowców i całego środowiska, a potem docierać do kibiców i zwykłych ludzi.
Teraz młody chłopak na podwórku chodzi w koszulce Roberta Lewandowskiego, a kilkuletni chłopak w Zakopanem chce skakać na nartach jak Małysz czy Stoch. Kogo podpatrywał młody Tomek Majewski?
TM: Nie miałem jednego idola. Chciałem czerpać różne wartości od różnych ludzi – niekoniecznie z lekkoatletyki. Z pchnięcia kulą było kilku zawodników, których podglądałem pod kątem techniki. Bardzo podobało mi się to, jak jeden zawodnik czy drugi to robi. I w pewnym stopniu byli dla mnie wzorami do naśladowania. Ale tylko pod tym, bo większość z nich poza techniką nie miała w sobie nic, co można podziwiać. W skrócie – byli koksiarzami. Pchali pięknie technicznie i można było się tego od nich uczyć, ale nie byli uczciwi i brali niedozwolone substancje.
Pan był prekursorem pchnięcia kulą w Polsce. Byli utytułowani poprzednicy, ale bezpośrednio przed Pana karierą nikt szlaków nie przecierał.
TM: Zaczynałem uprawiać sport w trochę innych czasach. Choć muszę przyznać, że to był moment, w którym lekka wyraźnie się ruszyła w naszym kraju i wokół całej dyscypliny zaczęło się dziać coraz więcej pozytywnych rzeczy. Czasy były inne, trudniejsze. Dziś młody zawodnik wszystko ma w Internecie. Nie wie jak trenować – wpisuje w Google i zaraz mu wyskakuje odpowiedź. Chce zobaczyć, kiedy są kolejne zawody i kto w nich wystartuje – znowu wpisuje frazę i wszystko po chwili mu się pojawia. U nas trochę metoda prób i błędów. Dużo dłużej trwało czasami rozwikłanie jakieś problemu, dużo bardziej trzeba było się przy tym natrudzić. Każdy miał równe szanse i nie ma co na to zwalać. Świadomość jednak młodego człowieka jest teraz dużo większa. Edukacja też jest na innym poziomie.
I promocja zawodników. Asia Jóźwik ma na przykład 80 tysięcy lajków na Facebooku.
TM: I bardzo dobrze. To kreuje popularność, pomaga zdobyć sponsorów, ułatwia młodemu człowiekowi godne życie. Tak jak już powiedziałem – w przypadku Asi ta popularność i wizerunek medialny jest poparty klasą sportową. Asia to znakomita zawodniczka, która odnosi spore sukcesy. Bez tego nie byłoby tych lajków. Nikt nie odwiedzałby kilka razy w tygodniu jej strony tylko dlatego, że dobrze wypada przed kamerą i ładnie wygląda.
Wielu jest jednak sportowców, którzy nie mają osiągnięć, a mimo wszystko są popularni.
TM: To taka „nadmuchana” popularność.
Ale ludzie śledzą, klikają, lajkują…
TM: Sportowcy, tacy prawdziwi, którzy mogą pochwalić się kilkoma sukcesami na swoim koncie cenią zawodników, w których jest klasa. Którzy mimo osiągnięć dalej są normalnymi ludźmi. Ktoś, kto coś tam osiągnął, a wyobrażenie na temat samego siebie ma mocno przesadzone nigdy szacunku miał nie będzie. Tylko ktoś, kto legitymuje się znakomitymi wynikami, a mimo wszystko pozostaje normalnym człowiekiem ma szanse na akceptacje przez te środowisko.
Nie mówi Pan tak przypadkiem dlatego, że Pan zawsze od siebie dużo wymagał i rzadko kiedy był z siebie zadowolony?
TM: Na pewno. Z drugiej strony – gdyby nie takie moje podejście do wielu spraw, to pewnie takich sukcesów bym nie odniósł. Zawsze coś mogło być lepiej i nigdy nie było idealnie – to wiem nawet teraz, po zakończeniu kariery. Było sporo momentów, w których czegoś zabrakło i mimo gratulacji od wielu ludzi ja czułem niedosyt. Ale minimalizm nigdy mnie nie interesował. Ambicja kazała stawiać sobie bardziej ambitne cele. Mało ludzi mnie rozumiało wtedy i większość zdziwiona słuchała mojego marudzenia, ale serio nie wszystko wychodziło po mojej myśli.
Taki człowiek nigdy nie będzie szczęśliwy.
TM: Wiem! Najgorsze jest to, że ja to wiem, a Ty masz rację! Zawsze byłem wkurzony, że zamiast 21,50m było 21,10m albo, że zamiast drugi byłem trzeci.
Przyleciał Pan z Pekinu ze złotym medalem i narzekał Pan żonie, że coś poszło nie tak?
TM: (śmiech) Może nie aż tak, ale też mogło być lepiej! To już jest oznaka, że zawodnik jest na bardzo wysokim poziomie. Gdy wspiera się na szczyt możliwości, osiąga znakomity sukces, a mimo wszystko szuka dziury w całym.
Ktoś rozumiał te pańskie narzekanie?
TM: Oczywiście! Każdy wielki mistrz ma podobnie. Piotrek Małachowski dokładnie rozumiał o co mi chodziło. Kibic tego nie rozumie, bo nigdy nie był w takiej sytuacji. Sportowiec na pewnym poziomie wie o czym mówię.
Michael Phelps też tak miał?
TM: Phelps to zupełnie inna skala talentu. Ja na takim poziomie nigdy nie byłem i nie będę nawet próbował się wypowiedzieć na jego temat. Człowiek stworzony do tej konkurencji i jego należy rozpatrywać w innych kategoriach.
Ile Pan miał talentu? Conor McGregor powiedział ostatnio w jednym z wywiadów, że każdy ma tyle samo talentu. Ja się jednak z tym nie zgadzam.
TM: Ja też nie. Miałem talent – nie będę ściemniał, że nie miałem. Ile go było? Pewnie około 20% u sportowca stanowi talent. Reszta to ciężka praca, psychika, zdrowie i z 1% szczęścia. Bardzo długo musiałem trenować, żeby ten mój talent dał o sobie znać. To nie było tak, że Majewski wziął kulę do ręki i wygrał zawody – nic z tych rzeczy. Nasza konkurencja jest dosyć specyficzna, bo my musimy bardzo dużo i bardzo mocno trenować. W niektórych dyscyplinach trochę inaczej wygląda. Dzięki talentowi wskakujesz na pewny poziom, ale dopiero dzięki harówce na treningach możesz przejść na ten najwyższy level. Do tego musisz mieć psychikę, zdrowie i wszystko o czym już wspomniałem.
Reese Hoffa i Christian Cantwell mieli tego talentu więcej od Pana?
TM: Hoffa to olbrzymi talent i znakomitą psychikę. Potrafił wejść do koła w ostatniej próbie i wygrać konkurs. Mimo tego ma w swoim dorobku tylko jeden medal olimpijski. Moim zdaniem Reese zbyt mało trenował. Ja zasuwałem dużo więcej od niego, inni zawodnicy jeszcze więcej i mocniej ode mnie, a on relatywnie mało trenował. Najwidoczniej nie potrzebował pracować więcej, ale łatwiej mu to wszystko przychodziło. Christian natomiast był ogromnym talentem siłowym. On potrafił na ławeczce wycisnąć 300kg. Mało jest takich ludzi, którzy bez pasów potrafią z marszu chwycić taki ciężar i go podnieść. Cantwell to przeciwieństwo Hoffy. Trenował dużo i mocno, ale nie potrafił zbudować szczytu formy. Ja na igrzyska dwukrotnie jechałem i dwukrotnie imponował możliwie najwyższą formą właśnie podczas konkursów olimpijskich. On cały czas był mocny, potrafił wejść w sezon wynikiem, o którym reszta mogła tylko pomarzyć, ale to nie było zwiastunem tego, że w następnych startach będzie jeszcze lepiej. Wielokrotnie był przygotowany by pobić rekord świata i szkoda, że nigdy mu się to nie udało. Na końcu miał już sporo problemów zdrowotnych i bardzo tego szkoda.
Ile Pan wycisnął na ławeczce? Bo ten wynik Cantwella mi zaimponował.
TM: Mój rekord to 205kg i uważam to za swój naprawdę dosyć spory sukces. W przysiadzie doszedłem do 265kg i to również jest dobry wynik.
Ania Rogowska powiedziała kiedyś, że zdarzało się jej na treningach skakać w okolicach 5 metrów. Panu zdarzało się dalej pchać podczas przygotowań?
TM: W technice obrotowej kulomioci czasami szli va banque i potrafili jednym, szalonym pchnięciem rzucić bardzo daleko. Nie kalkulowali tylko dawali z siebie maksa. W doślizgu jest o to trudniej, bo nie ma elementu zaskoczenia. To co pchniesz na treningu, potem powtórzysz podczas zawodów.
Pan mówił o tym szczycie formy podczas igrzysk olimpijskich i najważniejszych imprez w ciągu sezonu. Czy nie martwił się Pan słabszą formą w czasie przygotowań? Nie wątpił Pan wtedy w siebie?
TM: Nie martwiłem się o to, bo miałem pełne zaufanie do swojego trenera. Prowadziłem wnikliwą analizę swojej formy w danym momencie przygotowań rok w rok i wiedziałem, jak mój organizm zachowywał się 12 miesięcy wcześniej w kwietniu, a jak w czerwcu. To wszystko było bardzo przewidywalne. Nie było mowy o przypadku, że nagle jest dużo lepiej niż miało być albo dużo gorzej. We wszystkim widziałem logikę i konsekwentnie realizowałem to, co z trenerem sobie zaplanowaliśmy.
Kiedy był Pan w najlepszej formie?
TM: W Berlinie w 2009 roku. Miałem wielką moc i byłem poukładany technicznie. W 2006 roku podczas przygotowań miałem najlepszy tydzień w całej swojej karierze. Pchałem wtedy na siatkę, więc nie mierzyliśmy odległości, ale każda próba była niezwykle udana. Gdybym miał wskazać swój szczyt to właśnie Berlin i właśnie ten 2006 rok.
Kiedy poczuł Pan, że to już nie to?
TM: Kiedy straciłem szybkość. Czułem, że nie potrafię wykonać kolejnych powtórzeń tak szybko, jak robiłem to jeszcze kilka miesięcy temu. Paradoksalnie, utwierdziła mnie w tym myśleniu koszykówka. Zawsze byłem skocznym zawodnikiem, ale pamiętam moment, w którym moje odbicie z bardzo dynamicznego stało się statyczne. Nie było już takiego zrywu i odskoku z jednej nogi, a głowa podświadomie tak układała rozbieg, by odbić się z dwóch nóg. Straciłem na dynamice. Wiedziałem, że robię coś źle, że powinno to wyglądać inaczej, a nie potrafiłem tego ulepszyć.
I co wtedy? Dokładaliście obciążenia czy trenowaliście lżej?
TM: Trenowaliśmy inaczej. Zawsze miałem tendencje do dokładania, ale tu trzeba było zmodyfikować trening. Ta logika i powtarzalność, o której mówiłem Ci przed chwilą, przestała działać. Nie było żadnych prawideł, które byłyby gwarantem tego, co pokaże w kolejnych zawodach. A to jest właśnie w sporcie najgorsze – kiedy nie wiesz, czemu wychodzi i czemu nie wychodzi.
Maja Włoszczowska wspomina wielokrotnie o tym, co wydarzyło się przed igrzyskami w Londynie. O wypadku, który był zakrętem w jej dotychczasowej karierze. Pan miał w życiu zakręt?
TM: Nie, na szczęście nie. Miałem problemy zdrowotne i operacje, ale zazwyczaj wypadały one w momencie, gdy można było je przechodzić i nie traciłem sezonu. Końcówka kariery była niezwykle trudna, bo coraz mniej mi wychodziło, przychodziła frustracja połączona ze zmęczeniem i tylko ambicja kazała mi dalej walczyć. Wtedy stawiałem przed sobą małe cele, które pomagały mi wychodzić z tych kryzysów. Na przykład dojście do pełni zdrowia lub zaliczenie konkretnej odległości podczas kolejnych zawodów.
Konrad Bukowiecki – z tej mąki będzie chleb?
TM: Zobaczymy. On wraz Michałem Haratykiem mogą pchać bardzo daleko, z resztą – już to robią. 21 metrów w tak młodym wieku to jest coś nieprawdopodobnego. Przed Konradem i Michałem długa kariera i bardzo wiele zależy od nich samych jak będzie ona wyglądała. Pewne pokolenie zawodników niedawno zeszło ze sceny, pojawiała się młodzi i wszystko wskazuje, że oni między sobą będą przez długie laty bić się o najwyższe laury. Na pewno i jeden i drugi mają papiery na to, by pobić mój rekord Polski – to wielce prawdopodobne. Ja będę śledził ich karierę i im kibicował. Sam jestem ciekaw jak to wszystko się ułoży. Życie pisze swoje scenariusze, stąd moje słowa są dosyć ostrożne i wyważone.
Jak Bukowiecki na Pana patrzy? Jak na starszego brata czy Pana Tomka?
TM: Jak na kolegę. Pamiętam go jako młodego szkraba, który w niczym nie przypominał tego Konrada, którego my znamy z aren lekkoatletycznych. Od zawsze był naturalnie silny i dużo nad sobą pracował. Jest bardzo zdolny, ambitny i zdeterminowany. W teorii? Ma wszystko, by być wielkim mistrzem. Zobaczymy jak to będzie wyglądało w praktyce.
Wielokrotnie mówił Pan, że po skończeniu kariery dalej będzie Pan się ruszał, by nie zostać kaleką. Jak to wygląda teraz?
TM: Myślałem, że będę trenował więcej, ale niestety nie zawsze mi się chcę. Chodzę na siłownię, wychodzę z domu, choć muszę przyznać, że myślałem, iż tej aktywności będzie więcej. Nie mogę sportu wyeliminować ze swojego życia. Nie mogę go odstawić, bo wtedy będę cierpiał.
A ile Pan waży?
TM: Schudłem – 138kg. Zdarzało się, że już tyle miałem na wadze, ale zazwyczaj było kilka kilo więcej. W szczycie – około 145. Obiecywałem sobie, że będę częściej chodził na siłownię, ale rzeczywistość jest niestety nieco inna.
Pchał Pan kulą od Zagrzebia?
TM: Żartujesz? (śmiech)