Waldemar Kasta. Niegdyś raper, a dziś człowiek, którego większość ludzi kojarzy z KSW. O początkach federacji, swoich kumplach, czyli Maćku Kawulskim i Martinie Lewandowskim, stereotypie klatki i uprzedzeniach z nią związanymi. O przyjaźniach z Jankiem Błachowiczem i Michałem Materlą. O wrażliwym sercu i Popku, który okazał się nie być ulicznym świrem. Zapraszam!
Pytam czasami swoich rozmówców, czy wiedzą, co o nich piszą w internecie. Ty w jednym z wywiadów powiedziałeś, że masz świadomość tego, co pisze o tobie Wikipedia.
Waldemar Kasta: Wiem to z tego powodu, że jestem wściekły na Wikipedię, ponieważ ta nie jest encyklopedią wiedzy na temat tego kim jestem. Nigdy w żaden sposób żadne z tych opracowań nie otarło się nawet o prawdę. Po pierwsze, Wikipedia pisząc o mnie posługuje się błędnym nazwiskiem. Próby zmienienia tego, jak chociażby skany dowodu osobistego, nie przyniosły żadnego efektu. Sam próbowałem to zmienić, aby informacje, które są napisane na mój temat były prawdziwe. Niestety – nieskutecznie. W związku z tym nie interesuje mnie ile osób składa się na tę bzdurę, bardziej ciekawi mnie, w jaki sposób oni planują nad tym zapanować. Ponieważ tego nie zmienili, sram na Wikipedię – to nie źródło wiedzy, a artykuły twórców często nie mają pokrycia w rzeczywistości. Nosiłem nazwisko po ojczymie, ale chciałem o tym zapomnieć. Wikipedia ma to absolutnie w dupie i dalej pisząc o mnie używa błędnego nazwiska.
Dla szarego Kowalskiego jesteś konferansjerem i człowiekiem, który robi rap. „Waldemar Kasta tak robi rap”.
WK: Przez to, że mam plany na dalszą część twórczości muzycznej, które odbiegają od rapu, z czasem pewnie zostanie wymazany okres, kiedy to zajmowałem się tym właśnie gatunkiem muzycznym. Wiesz, według Wikipedii jestem „osobowością telewizyjną”. Na pewno jestem muzykiem i to moje główne zajęcie, pasja i coś, co kocham. Pytanie, czy gdyby nie rap, to dziś nie byłbym tu, gdzie jestem? Całkiem możliwe. Nie wiem, może zdecydował o tym przypadek? Różnie to można interpretować. Gdybyś zapytał mnie, czy bardziej czuję się muzykiem, czy raperem, to musiałbym odpowiedzieć, że muzykiem. 20 lat temu grałem w zespołach Hardcorowych i Regałowych, więc teraz nie powinno nikogo dziwić, że niedługo będę występował w zespole Rockowym.
Pamiętasz co robiłeś 27 lutego 2004 roku, gdy KSW organizowało swoją pierwszą galę?
WK: Byłem wtedy emigrantem zarobkowym i mieszkałem w Wielkiej Brytanii. Oglądałem pierwszą galę i trzymałem kciuki za judoków, bo jako były judoka chciałem, by któryś z moich kolegów po fachu wygrał w mieszanych sztukach walki. Pierwszym mistrzem KSW został Juras, w następnej edycji już Antek Chmielewski, z czego ja byłem bardzo dumny.
Jesteś związany z KSW od siódmej edycji, to był 2007 rok. W kolejnej odsłonie, trzy miesiące później, federacja zorganizowała galę we Wrocławiu. Czy jako rodowity wrocławianin czułeś dumę, że to dzieje się na twojej ziemi?
WK: Tak, ale wtedy byłem bardziej odpowiedzialny za backstage, a nie robienie czegoś, co wykonuje obecnie. Wcześniej tylko pomagałem, nie było wtedy widoków na to, że moja rola będzie inna i będę gościem, który będzie zapowiadał wejście zawodników do klatki.
Oglądałem ostatnio początek KSW 9, kiedy galę rozpoczynała twoja piosenka wykonywana do spółki z TEDE. Patrzysz sobie czasami na te starsze gale i śmiejesz się pod nosem, że to nie wyglądało zbyt dobrze?
WK: Bardziej wychodzę z założenia, że początki zawsze są trudne. My na początku mieliśmy niewdzięczne zadanie, żeby przekonać ludzi, że mieszane sztuki walki i w ogóle wielka gala sportowa, to ciekawy produkt, który odpowiednio opakowany może zaciekawić. Konfrontacja zawodników, którzy wywodzili się z różnych dyscyplin miała spowodować, że ludzie zaczną się zastanawiać, czy wygra judoka, czy może kickbokser. Te zainteresowanie i zwykła ludzka ciekawość miały decydujący wpływ na to, że KSW się przyjęło i zaczęło budzić coraz większe zainteresowanie. Uczyliśmy się stopniowo tego, w jaki sposób chcieliśmy nowych ludzi przyciągnąć do siebie, a tych, którzy już z nami byli pozostawić przy sobie jak najdłużej. Stąd pomysł epatowania humorem i w przystępny sposób docierać do swoich odbiorców. Te trendy i zwyczaje systematycznie się zmieniały, a dziś niektórych rzeczy po prostu nie wypada nam już robić.
Gdy dołączyłeś do KSW, to od razu padł pomysł, żebyś zajął się konferansjerką?
WK: Myślę, że to wszystko było dziełem przypadku. Ten plan przedstawiał mi Maciej Kawulski w okolicach 8/9 edycji i brał pod uwagę taką opcję – pojawiła się idea, żebym ja spróbował swoich sił w nowej roli. Maciej moje umiejętności sprawdzał już wielokrotnie wcześniej w różnego rodzaju eventach, które organizowała jego agencja marketingowa. Jako że się sprawdzałem, postanowił powierzyć mi nową funkcję również w KSW.
Teraz KSW jest wzorem do naśladowania dla wszystkich młodych federacji. Powiedz, kogo wy naśladowaliście kilkanaście lat temu? Bo chyba sztuką jest znaleźć odnośnik, a mimo wszystko stworzyć własny, jedyny w swoim rodzaju produkt.
WK: KSW ma to szczęście, że finalnie za całość jest odpowiedzialnych dwóch mega inteligentnych ludzi, którzy znają się na swojej robocie. Mieli ogromną wyobraźnię i nie bali się podjąć ryzyka, przez co dziś federacja jest tu, gdzie jest. Jako że Polska to nie jest Japonia ani Stany Zjednoczone, to rola włodarzy federacji mieszanych sztuk walki jest zdecydowanie trudniejsza. Należało bowiem w społeczeństwie, które generalnie nie rozumie zasad i nie bardzo wie czym są wszechstylowe walki wręcz zachęcić do tego, żeby ci ludzie wydali swoje pieniądze na bilety lub po prostu znaleźli w sobotę wieczorem czas, aby obejrzeć sport na niezłym poziomie. Nikt jednak nie wstydzi się o tym mówić, że czerpaliśmy wzorce z Japonii. Tam organizowano turnieje MMA, a przypominam, że KSW było kiedyś turniejem, czyli – moim zdaniem – jeszcze większym wyzwaniem jeśli chodzi o organizację gali. Grupa osób, która pracowała na początku w organizacji miała w głowie plan, w jaki sposób ma to wyglądać. Wynika to z tego, że każdy, ale to absolutnie każdy z nas jest pasjonatem. Nie ma w KSW przypadkowej osoby, także jeżeli ktoś wylewa swoje żale w komentarzach, że Kasta pojawił się w federacji przypadkiem, to odpowiadam krótko – w KSW nie ma przypadkowych ludzi. Nie jestem gościem z szeroko rozumianego show-biznesu, który ma tylko doniosły głos i dobrze się sprzedaje.
Dziś wszyscy postrzegają KSW jako prężnie działającą federację, ale schodów po drodze było z pewnością wiele. Nie wierzę, że od razu wszystko było łatwe i przyjemne.
WK: Oczywiście, że nie. Nikt nie powiedział, że nie było po drodze problemów i trudnych momentów. Mnie judo, a konkretnie wychowanie zgodnie ze szkołą i kultem Jigoro Kano nauczyło pokory i tego jak atakować siłą, którą daje mi przeciwnik. Ponieważ na drodze KSW przeciwników sporo się pojawiło, to dawali nam oni siłę w momencie, w którym ich akurat przeskakiwaliśmy. To miało wpływ na to, że cały czas się rozwijaliśmy, ale myślę, że decydujący wpływ na to miała pasja każdej osoby pracującej w KSW. To był klucz do dalszego rozwoju i ciągłego progresu.
To samo powiedział mi kiedyś Juras.
WK: Stary, Juras wraz z Krzyśkiem Kułakiem byli znakomitymi pionierami MMA w naszym kraju. Nie kolesiem, który bije się gdzieś na poznańskich dyskotekach, tylko zawodnikiem, który reprezentuje barwy federacji i pod jej szyldem pokonuje kolejnych przeciwników. Teraz jest znakomitym przykładem kogoś, kto może zaistnieć w tym sporcie od zupełnie innej strony. Obecnie jest najlepszym komentatorem w Polsce. Niesie ze sobą merytorykę dzięki temu, że wyszedł wielokrotnie do klatki i bił się ze swoimi przeciwnikami. Takie właśnie rzeczy mają wpływ na odbiór KSW przez naszych widzów. Dostrzegają oni w tym wszystkim nie tylko jakość, ale i przede wszystkim merytorykę, którą każdy w duchu docenia i szanuje. Nie chcę sobie oczywiście dodawać, bo to nie o to chodzi, ale równie dobrze mógłbym być podczas gali sędzią. Mam pojęcie, znam się na tym, potrafię czytać przebieg walki, a mógłbym być przecież tylko gościem w garniturze, którzy wyprowadza zawodników do walki.
Nie chciano, żebyś walczył w KSW?
WK: Nie było takiego pomysłu. Nigdy nie miałem psychiki do tego, żeby zostać profesjonalnym zawodnikiem. Nie miałem po prostu duszy wojownika i zdecydowanie lepiej czułem się robiąc muzykę. Dzięki naukom Jigoro Kano czułem się lepiej, jeśli racja była po mojej stronie, słuszność była po mojej stronie i gdybym był wtedy wierzącym człowiekiem, to z pewnością powiedziałbym, że to Bóg dopomagał mi w różnych życiowych sytuacjach, abym wychodził z nich zwycięsko. Na macie nie miałem nigdy w sobie takiej naturalnej agresji. Nie miałem w sobie tego DNA, które odpowiada za to, że wychodząc do walki człowiek zapomina o całym świecie i chce swojemu rywalowi urwać głowę. Kiedyś rozmawiałem z Darkiem Michalczewskim, którego zapytałem o to, czemu zawsze przez pierwsze pięć rund dostawał od swoich przeciwników, by potem ich nokautować i posyłać na deski. Odpowiedział, że przez te pięć rund dostając po głowie znienawidził swojego przeciwnika. Wcześniej nic do niego nie miał i nie widział powodu, dla którego miał dać mu w ryj. Z drugiej strony masz na przykład Andrzeja Gołotę, który moim zdaniem dwukrotnie był mistrzem świata, mimo że ani razu tytułu nie zdobył. Nie był nigdy posiadaczem pasa, bo był głodny zwycięstw w swoim prywatnym życiu, ale nigdy nie był w ringu do tego stopnia głodny zwycięstw, by urwać komuś głowę.
Też tego nie miałeś?
WK: Zdecydowanie. Nigdy nie byłbym dobrym fighterem, bo obijanie głowy nie było dla mnie czymś naturalnym. Wybrałem muzykę i teraz jestem cwaniakiem, który próbuje ci wmówić, że się na tym wszystkim zna.
„Uliczny świr” – tak nazwałeś Popka przed pojedynkiem z Pudzianem.
WK: Nie chciałbym teraz drażnić rynku, ale patrząc na ostatnią walkę Popka odniosłem wrażenie, że tego ulicznego świra było we mnie kiedyś zdecydowanie więcej niż w nim. Rozumiem jednak, że dla Pawła było to spore wyzwanie, by wyjść do walki podczas największej organizacji w tej części świata i zmierzyć się z facetem, który pięciokrotnie był najsilniejszym człowiekiem na ziemi. To nie są rzeczy w kij pierdział i każdy może sobie krytykować i hejtować, ale w domyśle powinien zadać sobie pytanie, czy w jego miejsce byłby lepszym zawodnikiem.
Co było największym problemem KSW na początku?
WK: Mimo że my zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w Polsce organizowane są już gale mieszanych sztuk walki, to wielu osobom nie kojarzyły się one zbyt dobrze. Dopiero KSW nałożyło temu wszystkiemu konkretne ramy i ucywilizowało ten sport, przez co zerwał on ze swoim dawnym wizerunkiem. Maciek skupiał się na tym, żeby przekonać decydentów, że atrybuty, które wiążą się z klatką nie oznaczają, że w środku gryzą się psy. Pojawiły się opinie, że zawodnicy na KSW walczą w ringu zamiast w klatce, co jest mało profesjonalne. Nikt nie rozumiał, że duet Kawulski-Lewandowski lobbowali, by miejscem walki był oktagon. Przez to, że z czasem pokazywaniem gal zainteresowała się telewizja, zaczęła ona mieć też swoje wymagania odnośnie przekazu gal. Ścierały się ze sobą wizje nasza i telewizji, która brała w tym udział. Uczyliśmy się kompromisu i musieliśmy się dogadać chcąc wypłynąć na szersze wody. Z niektórych swoich pomysłów musieliśmy zrezygnować, czasami nasze idee udało się skutecznie przeforsować.
Znowu – to samo powiedział Juras. Klatka źle się kojarzyła i nikt nie chciał się niejako pod tym podpisywać.
WK: KSW nie tylko musiało budować stopniowo ten wizerunek, ale też odkręcić pewnego rodzaju naleciałość, która się wcześniej kształtowała. Twierdzono, że walka w klatce, to nie jest w ogóle zawodowy sport i fighterom może stać się krzywda, jak podczas bijatyki na osiedlu. Douczanie społeczeństwa i przekazywanie im tej wiedzy zajęło trochę czasu. Chcieliśmy przeforsować ten pomysł, bo dla nas oczywiste było, że wypadnięcie z ringu przez liny jest zdecydowanie bardziej niebezpieczne, niż przyjęcie ciosów w klatce. Trzeba było tę wiedzę stopniowo wprowadzać nawet dla ludzi, którzy decydują o transmisji sygnału telewizyjnego.
Pamiętasz moment, w którym wróciłeś do domu i stwierdziłeś, że gala, która przed chwilą się zakończyła była dobra?
WK: Nie chciałbym, żeby to wyszło za ambitnie, ale pare razy w życiu mieliśmy już przekonanie, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Ani razu nie osiągnęliśmy jednak tego, co chcemy finalnie osiągnąć.
Ty w ogóle chyba jesteś skromnym gościem, nie? W kilku wypowiedziach samego siebie nazywałeś „zwykłym siurkiem”, podczas gdy robisz kapitalną robotę.
WK: Wielokrotnie ludzie posądzają mnie o fałszywą skromność. Nie czuję się nie wiadomo kim. Ja w KSW jestem na doczepkę. Honory należą się tym, którzy to wymyślili. Oczywiście jestem częścią KSW, ale jestem tylko narzędziem w ich rękach. Co najważniejsze – jestem ich przyjacielem i na pewno ich nie zawiodę. Będę robił wszystko, by dopomóc KSW, aby federacja rozrastała się i prezentowała coraz wyższy poziom. Prawda jest taka, że zapowiadając zawodników podczas gali, którą w jednym momencie ogląda 10 milionów ludzi, choć to tylko dodatek – patrzy na mnie każdy. Gdybym miał zrobić koncerty dla tych dziesięciu baniek, to zajęłoby mi to 15 lat. Nie będę ukrywał, że wiele zawdzięczam federacji.
Miałeś kiedyś problem z tym, że ludzie kojarzyli cię z KSW, a nie z muzyką?
WK: Nie, nigdy mi to nie dokuczało. Zdarzały się sytuacje, że ktoś przychodził do mnie po autograf i pytał, czy Mariusz Pudzianowski wygra swoją kolejną walkę. Nie bolało mnie to, że ludzie rozpoznawali mnie na ulicy i identyfikowali z KSW, a nie z muzyką. Łączenie tych dwóch funkcji na pewno się ze sobą nie gryzło. Ani nie przeszkodziło, ani nie pomogło. Dlaczego nie pomogło? Bo jeżeli nie masz wystarczającej motywacji i serca do tego, by tworzyć muzykę, to nic nie jest ci w stanie pomóc. To zależało od zawsze tylko ode mnie samego. Czy wiem co chcę przekazać swoim słuchaczom i mam pomysł, w jaki sposób się do tego zabrać. Jeżeli stawałem się coraz bardziej popularny, to nie miało to żadnego wpływu na to, czy robiona przeze mnie muzyka trafiała do moich fanów. Nigdy nie odczułem sytuacji, w której KSW pomogło mi w tym, że ludzie zaczęli lepiej rozumieć moją twórczość lub poznawać mnie, jako człowieka.
Popularność nie była ci zatem potrzebna.
WK: Stałem się dzięki KSW bardziej popularnym człowiekiem, ale jeżeli chodzi o mnie, to poziom popularności, który osiągnąłem mając 19 lat w zupełności mi wystarczył i nie czułem potrzeby, by był on wyższy.
Czytałem opinie, że jesteś znakiem towarowym, który można opatentować. Myślałeś kiedyś o tym?
WK: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie wiem co ci powiedzieć, choć słyszałem kiedyś, że w show-biznesie nie ważne jak o tobie mówią, ważne, żeby cokolwiek mówili.
A swojego żadnego okrzyku nie planujesz opatentować?
WK: Z tego co wiem, to tylko Michael Buffer opatentował swoją słynną sekwencję anonserską „Let’s get ready to rumble”. Jego brat, Bruce Buffer, który zapowiada gale UFC nie mógł swojego słynnego tekstu opatentować, ponieważ to było tylko „It’s time!” czyli „nadszedł czas” po angielsku, więc zarejestrowanie tego w żaden sposób nie było możliwe. Ja natomiast pozwoliłem sobie na drobną introdukcję, która dziś jest elementarną częścią otwierającą KSW, czyli „In the beginning there was darkness” i robiąc to chciałem w jakiś sposób się zaznaczyć. Choć wydaje mi się, że najważniejsze w tym jest to, w jaki sposób to robię, że opieram to na muzyce i robię to nieco inaczej niż wszyscy. Co najważniejsze – nigdy nie próbowałem Buffera naśladować. Wypowiadane nazwiska sylabuję i odpowiednio intonuję. Nigdy nie interesowało mnie „Pu-dzianowski”, ale już „Pu-dzia-no-wski” tak. Nikt nigdy w ten sposób nie wypowiadał żadnych nazwisk. Uważam, że patentowanie tego nie ma absolutnie najmniejszego sensu, ale wiele osób właśnie taki styl identyfikuje ze mną.
Nie chciałeś nikogo naśladować?
WK: Nie. To jest w ogóle domena wszystkich ludzi związanych z KSW. Wychodzimy z założenia, że małpowanie nie ma najmniejszego sensu. Jesteśmy ludźmi świadomymi i posiadamy wyobraźnię, która pozwala nam logicznie myśleć i stworzyć coś własnego nie patrząc na innych. Gdy z Maćkiem doszliśmy do wniosku, że to ja mam się tym zająć, to usiedliśmy i zaczęliśmy podrzucać swoje pomysły, jak miałoby to wyglądać. Co zrobić, by być oryginalnym i jedynym w swoim rodzaju. Rozmów na temat tego, jak podrobić Buffera jednak nie było. Ani przez chwilę nie było takiego pomysłu.
Buffer jest najlepszy na świecie. Trudno byłoby go udawać.
WK: Jest najlepszy na świecie i jego brat również robi znakomitą robotę. Oni są bardzo, bardzo dobrzy i robią to możliwie najlepiej, a ja robię to po swojemu. Jestem hostem, który po swojemu po walce powie: „A waszym zwycięzcą jest…”. Jestem częścią znakomicie stworzonego produktu, a nie produktem samym w sobie. Nie muszę robić czegoś wedle z góry ustalonego scenariusza, a robię to po swojemu – trochę jak gospodarz. Mam swój styl, który mi odpowiada i wielu osobom się on podoba.
Ostatnio Janek Błachowicz powiedział, że jesteś absolutnie wyjątkowy, w Europie na pewno nie masz sobie równych.
WK: Taki komplement od Janka, to naprawdę coś wyjątkowego. Jeszcze milsze słowa padły z ust mojego serdecznego kumpla, który w wielu aspektach jest niezwykle podobny do mnie. W ten sam sposób operujemy prawdą, czyli co tu dużo mówić – od razu walimy na pysk. Mówię tu o Marcinie Różalskim. Różal powiedział mi kiedyś, że popłakał się wychodząc do walki, ponieważ wzruszył się i nie mógł uwierzyć, że jego emocje wzięły górę nad nim, dzięki sposobowi, w jaki wywołałem go do walki. Ja nie zrobiłem tego wyjątkowo dla pani czy pana siedzącego na trybunach. Zrobiłem to indywidualnie i specjalnie dla niego, trafiło to jego wnętrza i on nie mógł tego udźwignąć. To był jak do tej pory najlepszy moment całej mojej przygody z anonsowaniem.
Nie pomyślałbym, że Różal może się wzruszyć czymś takim.
WK: Mogę ci zacytować, co mi wtedy dokładnie powiedział: „Obesrałem się, wzruszyłem, popłakałem i musiałem zbierać się sam w sobie, bo wiedziałem, że za kilka sekund wychodzę i będę pokazywany w telewizji, a nie mogłem powstrzymać łez”.
Mówiłeś na początku o Antku Chmielewskim, chwilę wcześniej była wzmianka o Janku Błachowiczu, teraz poruszyłeś temat Różala. Ty ogólnie jesteś ziomem tych wszystkich zawodników, nie?
WK: Chwalę sobie ten porządek rzeczy, a to chyba najważniejsza kwestia. Nie jestem zatrudnionym przez Maćka Kawulskiego pionkiem, tylko żywym organizmem, który pracuje całym sobą, by KSW jako całość była odbierana jak najlepiej. Znam tych wszystkich zawodników, część z nich to moi przyjaciele, część to po prostu koledzy, a niektórzy to zwykli znajomi. Nie zmienia to jednak faktu, że z każdym łączą mnie jakieś relacje.
Z kim najlepsze? Miałeś swojego faworyta w walce Mameda Khalidova z Michałem Materlą?
WK: W tej walce miałem akurat spory problem. Cipek to pierwszy zawodnik MMA, którego w ogóle poznałem. To było jeszcze przed 2004 rokiem. To było bardzo dawno temu i wtedy ja jeszcze byłem szczupłym siurkiem, w związku z czym znamy się najdłużej i sentyment pozostaje. Mamed zawsze był super gościem i koniem pociągowym KSW, w związku czym zajmował zupełnie zasłużone miejsce w moim sercu. Jeśli chodzi o Janka Błachowicza, to nie chciałbym, żeby to zabrzmiało zbyt górnolotnie, ale popierałem jego kandydaturę od samego początku. Z każdym z tych chłopaków łączy mnie oddzielna historia, ale zdecydowanie najbliżej mi do Marcina Różalskiego. Tak samo jak on nie lubię zakłamania, niepotrzebnego pierdolenia, lansowania się i użalania nad samym sobą. Szanuję to, że Marcin już dawno temu był tak rozbity, że mógł skończyć się w to bawić i zostać legendarnym polskim kickbokserem, a potrafił dźwignąć szansę, którą otrzymał i bił się niezależnie od tego, czy jeszcze miał siłę to robić. To jest gość, któremu nie trzeba niczego tłumaczyć, a jego lojalność nie podlega absolutnie żadnej skazie. Walczy o zwycięstwo i glorię, a nie o kasę, popularność i resztę dyrdymałów, które są tak obecne na tym rynku.
Miałem przyjemność rozmawiać kiedyś z Różalem – zdecydowanie zyskuje przy bliższym poznaniu.
WK: To zupełnie tak jak ja (śmiech).
Cyklicznie przed KSW prognozujesz, kto wygra dany pojedynek. Nie masz z tym problemu? Często walczą ze sobą twoi koledzy.
WK: Jeśli któryś z moich kolegów obraziłby się na to, że uznałem w ujęciu merytoryki sportowej, że przegra walkę, to nie był widocznie wystarczająco dobrym moim znajomym i na pewno nie zasługuje na to miano. Gdy ktoś moim zdaniem przegra daną walkę, to nie oznacza, że on jest słaby lub mniej go lubię. Po prostu zestawiając go z przeciwnikiem, który w moich oczach jest jeszcze lepszy, nie ma zbyt dużych szans. Albo słabo widzę go w sytuacji, w której walka będzie rozgrywana w parterze. Nie wiem, wymyślam teraz. Chodzi o to, że udzielam odpowiedzi na zadane mi pytanie. Czasami nie wiem kto wygra, więc mówię, że szanse są wyrównane. Zauważ, że bardzo rzadko się mylę. Najczęściej moje typy mają wiele wspólnego z późniejszymi rozstrzygnięciami.
W zdecydowanej większości masz rację. Z tym Popkiem ostatnio trochę ci tylko nie wyszło.
WK: Obstawiałem, że Popek ma szansę wygrać pierwszą rundę z Pudzianem. Spodziewałem się, że ta dziarskość ulicy pomoże Pawłowi wygrać pierwszą rundę i doprowadzić do bijatyki. Myślałem, że to będzie krwawica. Tego samego oczekiwał pewnie Różal, który chciał wojny. Być może przez to ich drogi się rozeszły. Różal powiedział, że nie będzie współpracował z kimś, kto nie wywodzi się z plemienia wojowników. Jako że sam jest wojownikiem, to nie potrafi zrozumieć, jak ktoś może położyć się bokiem przed ciosem i nie podejmuje wyzwania. Wojownik wchodzi w parter i odpycha nogami. U Popka tego nie było.
Obserwujesz pracę innych anonserów w naszym kraju?
WK: Nie, w ogóle mnie to nie interesuje. Nie czuję ich oddechu na plecach ani tego, że ktoś depcze po piętach. Życzę im wszystkim jak najlepiej.
Nie czujesz zagrożenia z ich strony?
WK: Tego nie powiedziałem. Uważam, że w naszym kraju jest miejsce dla każdego z nas. Życie zweryfikuje, kto będzie to robił i w jaki sposób będzie mu to wychodziło. Cieszę się, że mogę być jednym z prekursorów wzrostu takiej profesji, ale główna to zasługa duetu Kawulski-Lewandowski, dzięki którym ja mogłem zostać anonserem.
Czujesz ekscytacje przed KSW, które odbędzie się na Stadionie Narodowym, czy jesteś już na takim poziomie, że nie stresujesz się tym?
WK: Zdaję sobie sprawę, że będę musiał wykonać swoją pracę w zdecydowanie większym miejscu w rzeczywistości, która nie do końca jest mi znana. To nie będzie mój debiut na Stadionie Narodowym, bo pracowałem podczas otwarcia mistrzostw świata w siatkówce w 2014 roku, ale nie zmienia to faktu, że jest to dla KSW nowe doświadczenie. Zaznajomienie się z nowymi warunkami będzie dla nas wyzwaniem i odczuwam stres związany z tym, aby wszystko wyszło jak najlepiej. Pełne rozluźnienie będzie dopiero w momencie, gdy wrócę do domu mając świadomość, że wszystko wyszło tak jak należy.
Wyobrażasz sobie stytuację, w której rezygnujesz z bycia anonserem? W której poświęcasz się tylko muzyce?
WK: Powiem krótko – jestem żołnierzem. Jak będzie miejsce dla mnie i będę czuł, że jestem potrzebnym narzędziem w rękach moich dowódców, to będę to robił. Czuję się integralną częścią KSW, ale nie jestem niezastąpiony. Nie czuję niczego poza takimi normalnymi, zdrowymi emocjami i nie chciałbym z tego pociągu wysiadać. Chciałbym jechać nim do samego końca.