Był to pojedynek szczególny. Młodszy kumpel, który dopiero co wskoczył do pierwszego zespołu posadził na ławce rezerwowych gościa, który w zespole gra od wielu lat – tak można by to było podsumować szukając piłkarskiej analogii. Islandia dokonuje niemożliwego i odprawia z kwitkiem Anglików, którzy we Francji mieli w końcu udowodnić swoją sportową jakość. Skończyło się jednak tym, że zabraknie ich w najlepszej ósemce turnieju.
Wydawało się, że Anglicy mają wszystko, żeby w końcu dobrze wypaść na wielkiej imprezie piłkarskiej. Mają zespół, o którego sile stanowią zarówno zawodnicy doświadczeni, jak i Ci młodzi, głodni sukcesów. Mają lidera w osobie Rooneya, który w pojedynkę może decydować o losach szatni, nie musząc liczyć się ze zdaniem Lamparda czy Gerrarda. Mają środkowych obrońców, którzy od kilku lat grają ze sobą i bez słów potrafią na boisku wybrnąć z nawet z największych opresji. Mają bramkarza, którego brakowało im przez dwie ostatnie dekady i napastników, którzy zaciekle walczyli o pole-position na środku napadu. Mają trenera, który w końcu wydawał się być odpowiednim człowiekiem mającym ogarnąć cały ten angielski burdel i szczęście w turniejowej drabince, która skrzyżowała ich – pozornie – z chłopcem do bicia. Mimo tego wszystkiego znowu czegoś zabrakło. Po raz kolejny Anglików zabraknie w decydujących bataliach.
Bo choć angielski futbol klubowy od kilku lat prezentuje poziom zdecydowanie niższy, niż zazwyczaj, to wielu sympatyków właśnie w tym upatrywało szansę Synów Albionu na sukces we Francji. Bo żaden klub z Premier League nie musiał grać nie grał do końca maja w europejskich pucharach i nie zaczynał sezonu wyjazdem do Gruzji na Super Puchar Europy. Nie musiał w grudniu bukować biletów do Japonii na Klubowe Mistrzostwa Świata, ani martwić się tym, że kilkunastu godzinne podróże pomiędzy kontynentami i zmiany stref czasowych niekorzystnie wpłyną na gwiazdy zespołu. W skrócie: Anglicy mieli wszystko, żeby w końcu pozamiatać. Zagrać kilka dobrych spotkań i powalczyć o medale. Skończyło się jednak jak zwykle. Zimnym prysznicem i wyjazdem na przedwczesne wakacje.
Oglądając to spotkanie w towarzystwie Irlandczyków, Szkotów, Islandczyków, Polaków i Anglików miałem wrażenie, że tym ostatnim kibicują tylko… oni sami. Cała reszta przejadła się już tym piłkarsko przepłaconym dream-teamem, którego sportowa jakość od zawsze pozostawia wiele do życzenia. Piłkarski kibic poza fajerwerkami na boisku coraz bardziej docenia zaangażowanie i serce do walki. A Islandczycy pokazali, że serducha mają jak dzwony. Dla nich ten turniej może już się kończyć. Z tygodniowym opóźnieniem dołączą do swoich bardziej znanych kolegów na zasłużony wypoczynek.
A Anglicy po raz drugi w ciągu kilku kilku dni opuszczają Europę. Internet lubi takie historie.
JAKUB BOROWICZ