20 lat. Przed tyle czasu polski klub nie występował w Lidze Mistrzów. W ciągu tych 20 lat Sturm Graz zdążył wygrać swoją grupę w Champions League, Maribor Branik pokonał Dynamo Kijów, a FC Kosice zaliczyło wycieczki do Turynu i Manchesteru. W tym czasie Kamil Kiereś cztery razy pracował w GKS Bełchatów, Mourinho z dwoma różnymi klubami wygrał Puchar Europy, a Piotr Ćwielong zdążył 3434910 razy ponarzekać na to, że trudno jest grać w piłkę przy 20 stopniach Celcjusza. I gadanie, że polskie zespoły miały pecha trafiając na Real i Barcelonę tej sytuacji nie tłumaczą. Bo tylko dzięki patologii w polskiej piłce klubowej zawdzięczamy te ostatnie 20 lat, w których nie było nas w Europie.
Nie da się. Tego NIE DA RADY wypuścić z rąk. To znaczy w teorii można i mądrzejszy o doświadczenia z poprzednich lat wciąż obawiam się, że Legia może tego nie wygrać. Bo rywal strzeli szybko bramkę i pójdzie za ciosem, czego efektem będą kolejne gole. Bo któryś z piłkarzy szybko złapie głupią czerwoną kartkę, a Legia grając o jednego piłkarza mniej tego spotkania wygrać nie będzie w stanie. A to, bo Hasi wpuści na plac Bereszyńskiego, który w tym meczu nie będzie mógł wystąpić. Mam po prostu te wszystkie polskie klątwy poukładane w jednej przegródce mojej głowy i zbiór tych wszystkich nieszczęść każe mi po raz kolejny myśleć, że znowu coś pójdzie nie tak. Pamiętam każde odpadnięcie jeszcze w eliminacjach z Ligi Mistrzów i każde te spotkanie na swój sposób przeżywałem. Już nie ważne, czy była to Legia, Lech czy Śląsk. Za każdym razem z tą samą złością patrzyłem na Maribory i inne Żyliny i w ich miejscu oczami wyobraźni widziałem mistrza Polski. Który choć za każdym razem mocniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, sportowo gotowy na kopanie w Europie, a mentalnie przygotowany na każdego rywala, to nie dawał rady. Był słabszy od tych, którzy w grupie zebrali oklep od wszystkich i ani razu nie oddali strzału na bramkę rywala.
Sytuacja Legii bliźniaczo przypomina mi ten o to fragment:
Los tak to sprytnie ułożył, że Legia w decydującym boju o Ligę Mistrzów powalczy z Dundalk, czyli ekipą, która z europejską piłką ma tyle wspólnego, co Caster Semenya z chodzeniem w wystrzałowej kiecce na dwunasto centrymetrowych szpilkach. Ananasy z Irlandii pochodzą z 30 tysięcznego miasteczka, w swoim składzie mają elektryka, nauczyciela, strażaka i dwóch fryzjerów, a ich budżet jest trzy razy mniejszy niż pierwszoligowej Chojniczanki. Mówiąc w skrócie: tego przegrać nie można. Nie z takim rywalem! Nasz jeleń sam strzelił sobie w łeb i sam przykuł się do samochodu. Legia ma zrobić tylko to, na co on sam wyraża swoje chęci. Ma zabrać go do domu i dumnie pochwalić się żonie z upolowanej zdobyczy.
Więc może skończmy tę czarną serię i zacznijmy nowy rozdział w polskim futbolu. Nikt za kilka lat nie będzie pamiętał, że nie Barcelona i Real, a Dundalk strzegł bram do piłkarskiego raju.