Zastanawiałem się ostatnio, z jakim wydarzeniem sportowym będzie kojarzył mi się 2016 rok. Co zostanie przeze mnie zapamiętane w sposób szczególny. Z czym powiąże ostatnie dwanaście miesięcy, gdy za 20 lat ktoś rzuci hasło „2016”.
W poprzednich latach bywało różnie. 1998? Dwie bramki Zidane’a w finale z Brazylią i tajemnicza choroba Ronaldo. 2001? Małysz wygrywa Turniej Czterech Skoczni i zapisuję fantastyczną kartę w historii polskiego sportu. 2004? Półfinał Euro, gdy znakomici Czesi wygrywają z Holandia 3:2. W końcu 2012 rok i dramaturgia na Stadionie Narodowym w meczu otwarcia Euro, gdy trzymając w garści słabych Greków tylko remisujemy. Każdy rok – inne skojarzenie. Chronologicznie ułożone w głowie wydarzenia, które pomagają odnaleźć się na życiowej osi czasu.
W 2016 sporo działo się w sporcie. Euro szczypiornistów, Euro piłkarzy, igrzyska olimpijskie. Dużo boksu, mnóstwo MMA. Pływali żeglarze, grali rugbiści, polscy lekkoatleci zaliczyli najlepsze mistrzostwa Europy w historii, skoczkowie po raz pierwszy wygrali turniej drużynowy. Ta sztuka nie udała się nawet za czasów Adama Małysza.
Mój wybór dosyć nieoczekiwanie pada jednak na boks. Próba podbicia Ameryki przez Artura Szpilkę? Nie. Obrona pasa czempiona przez Krzysztofa Głowackiego? Z wielkim bólem, ale znowu nie. Padło na Tomasza Adamka i jego ostatni pojedynek w karierze. Może inaczej – jego jak do tej pory ostatni pojedynek.
Początek kwietnia, Kraków. Wypełniona po brzegi Tauron Arena, ciekawa karta walk, kilka głośnych nazwisk. Znakomita pogoda, chyba pierwszy tak naprawdę ciepły i słoneczny dzień w roku. Humory dopisywały kibicom, bo Góral zapewniał, że jest w życiowej formie. Trudno było w to nie wierzyć, gdyż skrupulatnie wykonywane relacje dziennikarzy z jego obozu w Łomnicy kazały z optymizmem patrzeć w kierunku Erica Moliny. – Za mną najlepsze przygotowania w karierze – podkręcał atmosferę Adamek, który wciąż marzył o drodze na szczyt. Zdawał sobie sprawę z tego, że ten jest zdecydowanie bliżej niż jeszcze kilka lat wcześniej, gdy w decydującej batalii o pas wychodził do ringu naprzeciw gladiatora z Ukrainy.
Eric Molina był zdaniem bokserskich ekspertów rywalem mocnym, silnym, o renomowanym nazwisku. Żaden wirtuoz i ringowy artysta, ale facet, który pojedynczym ciosem może przewrócić każdego. Adamek miał być jednak szybszy, unikać ciosów, tańczyć w ringu jak w pojedynkach z Banksem i Arreolą. Miał doprowadzić Molinę do szewskiej pasji, gdy ten cepami będzie przecinał powietrze. Jak znikający punkt miał natchnąć wiarę wśród swoich fanów, że po czterdziestce może robić w boksie jeszcze wielkie rzeczy. Molina miał tylko w tym pomóc, posłużyć za przykład.
Przed Adamkiem do ringu wchodził Cieślak, Masternak i Wawrzyk. Solidni, dobrzy pięściarze. Jak na polskie warunki – niezła kapela, która wzbudza wśród sympatyków szermierki na pięści sporo emocji. Niezwykła aktywność na Facebooku, coraz większa liczba fanów, rozpoznawalność – organizatorzy byli pewni, że goście z sektoru „VIP” nie przyjdą do Tauron Areny tylko na ostatnie rozdanie. Że będą emocjonować się całą galą od początku jej trwania, a realizatorom jako przebitki posłużą obrazki z trybun, a nie ujęcia malowniczego Krakowa widzianego z lotu ptaka.
Co mnie zdziwiło już od samego początku? Na pewno to, że większość ludzi z opaskami, tych, którzy w cenie biletu bądź zaproszenia mogą w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu raczyć się krewetkami popijając whisky, nie interesuje boks. Nic a nic. Pojedynki wcześniej już wspominanych pięściarzy, którzy do ringu wchodzili tuż przed Adamkiem nie robiły na nich specjalnego wrażenia. Perspektywa oglądania boksu kątem oka przy zielonym stoliku załatwiając swoje interesy większości Vipów wystarczała.
Jak wielka jest renoma Adamka zobaczyłem dopiero wtedy, gdy ten wychodził do ringu. Hala zapełniła się w kilka chwil, krewetki i gorzała poszły w odstawkę, a Janusz z Grażyną, którzy przed chwilą załatwiali interesy nagle spod pazuchy wyciągnęli biało-czerwone szaliki i zaczęli nucić Funky Polaka. „Nie zapomnij gdzie się urodziłeś” słowo w słowo zaśpiewała cała hala. Mazurka Dąbrowskiego było słychać na Starym Rynku, a atmosfera z sennej stała się gorąca jak piasek na jamajskiej plaży. Wszyscy czekali na coś wielkiego, coś wyjątkowego. – Walczy Adamek, trzeba mu pomóc – chórem krzyknęli prawdziwi kibice boksu.
I Góral walkę z Moliną zaczął dobrze, pewnie. Realizował założenia taktyczne, szybko schodził z linii ciosu, sam pojedynczymi uderzeniami obijał Amerykanina. Nie robił krzywdy facetowi, który wyglądał jak jego starszy brat, ale na kartach punktowych zaznaczał swoją dominację. Z małymi wyjątkami sędziowie to właśnie przy jego nazwisku stawiali „dychę”.
Aż przyszła felerna, dziesiąta runda. Bliźniaczko podobna do poprzednich dziewięciu. Aż do momentu, w którym Molina wypalił prawym ciosem, po którym Tomek padł na deski. To była ostatnia sekunda rundy, cios padł na ułamek przed gongiem. Bardzo szybko trwało liczenie Polaka, choć ten przy komendzie „osiem” stał już na wyprostowanych nogach. Sędzia przerwał walkę. Nie pozwolił dojść do narożnika Adamkowi, który chciał kontynuować pojedynek. Który wierzył w to, że minuta przerwy wystarczy, by dojść do siebie po tym ciosie. Minuty nie było, drugiej szansy również. Niespodzianka. Góral przegrywa w Krakowie.
Potem była szalona radość Moliny, smutek na trybunach, gromkie „dziękujemy” od fanów i sentymentalny stand-up Mateusza Borka sprzed Tauron Areny, po którym niejednej osobie przed telewizorem łza zakręciła się w oku. Dziennikarze namiętnie odświeżali Twittera, by upewnić się, że Góral zakończył karierę. Czekali na oficjalny komunikat w sprawie jego przyszłości. Późno w nocy zaćwierkał Borek, prywatnie przyjaciel pięściarza z Gilowic – „Powrotu nie będzie, walk pożegnalnych również. Adamek na kolejne Polsat Boxing Night przyjedzie, ale już jako kibic”.
Kolejny dzień to wielki kac i smutek, który panował na Starym Mieście w Krakowie. Kac spowodowany nie tyle ilością wypitego alkoholu, a utraconą szansą, która wydała się być w zasięgu ręki. Podczas gdy Adamek nieco ponad pół roku później udzielał wywiadu Przemysławowi Garczaczykowi o planowanym powrocie na ring, Molina przygotowywał się do walki o mistrzowski pas z Anthonym Joshuą. Uczucie straconej szansy podczas pojedynku w Manchesterze doskwierało jeszcze bardziej. To mogło potoczyć się zgoła inaczej.
Zdjęcia: www.ringpolska.pl