Każda kolejna ułożona przeze mnie kart walk gali FEN to nowe doświadczenie. Im dłużej płynę, tym przybywa wątpliwości. Wracając do nomenklatury uczniowskiej – im więcej czasu spędzam na naukę do egzaminu, tym mniej potrafię. Mimo że jeszcze przed chwilą wydawało mi się, że spokojnie zdam go na piątkę bez przygotowania.

Nie napisałbym tego tekstu, gdybym miał nieograniczony budżet na ułożenie karty walk. Wtedy wątpliwości by nie było, bo podczas każdego wydarzenia miałbym przynajmniej trzy topowe walki za gruby szmal, wokół których kręciłoby się to wszystko. Budżet jest jednak z góry określony i moja praca polega na kompromisie. Połączeniu wielu elementów, które w odpowiedniej konfiguracji składają się na sukces lub względny sukces.

Dlaczego względny sukces? Bo tak naprawdę ja przed wejściem pierwszego zawodnika do klatki podczas gali wiem, że mój szef jest zadowolony. Może inaczej – mój szef jest w pełni zadowolony po dobrej gali, ale już na kilka dni przed galą wiemy, czy uda nam sią na niej zarobić. Może niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy, ale sport to też biznes i wiele organizacji, które powstało w ostatnich latach, nie kontynuuje swoich wydarzeń nie dlatego, że ktoś stracił pasję do MMA. Stało się tak dlatego, bo finansowo nie udało się tego wszystko w taki sposób poukładać, aby wychodzić do przodu. To znaczy raz, drugi i trzeci można na tym nie zarabiać, ale docelowo fajnie jest mimo wszystko mieć z tego kasę. Bez tego nawet największy pasjonat rzuci to wszystko w kąt i wybierze normalną pracę, która dziesiątego każdego miesiąca jest zauważana na koncie bankowym.

Czyli względny sukces jest wtedy, gdy nie ma dokładki, a prawdziwy sukces jest w momencie, gdy zgadza się jeszcze kilka aspektów.

Czy pełny sukces jest wtedy, gdy karta walk jest droga, a kibiców na trybunach jest mało?

Czy pełny sukces jest wtedy, gdy karta walk jest droga, kibiców na trybunach jest sporo, a nikt nie chce tego obejrzeć w telewizji?

No nie. Żebyście zrozumieli: czasami na karcie walk jest „dziwny” zawodnik. Dajmy na to taki Marcin Zontek i mowa tu konkretnie o gali FEN 26. Wiekowy wówczas fighter, porozbijany, kompletnie niemedialny i nieznany przeciętnemu kibicowi. Dla lokalnej publiki z Dolnego Śląska – bohater, który na trybuny ściągnął kilkuset kibiców. Sportowo już dawno po drugiej stronie rzeki, ale – no właśnie – czy polska organizacja może sobie pozwolić na to, żeby taki Zontek nie walczył? Czy o trochę lepszy młody chłopak ma wejść w jego miejsce, mimo że nie ma wyrobionego nazwiska, a spod klatki jego walkę obejrzy tylko najbliższa rodzina?

5 lat temu uważałem, że ułożenie karty walk to najprostsza robota na świecie. Charzewski z Formelą, Andryszak z Bajorem, Oleksiejczuk z Bartosińskim, Kuberski z Wojciechowskim. Gdy się jednak wchodzi w to wszystko bliżej, to okazuje się, że pierwsze trzy walki kosztują tyle, że zrobienie 9 sensownych, w miarę równych zestawień nie będzie możliwe. Zestawienia topowych gwiazd organizacji w bezpośredniej konfrontacji jarają kibiców w internecie, ale realnie bilet na takich zawodników kupi 30 osób, czyli mniej niż zestawienie semi-pro. Lokalizacja gali to coś, od czego skład osobowy wydarzenia jest bardzo mocno uzależniony, a sama gala nie może mieć trzech dużych walk, bo kolejnych edycji nie będzie można wypełnić nazwiskami, które rozbudzają i zainteresują fanów sportów walki. Którą opcję zatem wybrać?

Co ważne, bo nie wszyscy mają tego świadomość – obecność młodych i nowych zawodników na kartach walk jest uzależniona od tego, że im… zdecydowanie bardziej się chce. Promować, angażować, sprzedawać, zapraszać, nagrywać. Wiecie, młody chłopak zazwyczaj trochę lepiej rozumie media społecznościowe. Wychował się na nich i wśród swoich kolegów ma ludzi, którzy zarabiają w ten sposób. Chodzi do szkoły lub chodził do niej przed chwilą, ma kolegów z osiedla, z klubu, z byłej szkoły, ma ziomków na całym osiedlu. Młodych i dynamicznych ludzi, którzy mogą spontanicznie wsiąść w samochód i paczką pojechać na galę. Zjeść hot doga na stacji, popić energetykiem i zarwać noc z soboty na niedzielę, żeby zrobić coś, aby swojej mordeczce zrobiło się miło.

35-letni zawodnik to już dorosły i poważny człowiek – super gość, ale z rodziną, dziećmi, obowiązkami, problemami, zobowiązaniami. I wokół takich ludzi również obraca się na co dzień. Czy tacy ludzie rzucą wszystko, aby zobaczyć galę swojego kumpla? Raczej tak, ale niestety nie zawsze jest to możliwe. Czasami rzecz jasna uda się to wszystko zgrabnie poukładać, ale często oglądanie takiej walki z perspektywy trybun nie jest możliwe, więc zostaje wygodna kanapa i szklaneczka whiskey w salonie bez wychodzenia z domu.

Czy na polskich galach MMA zawsze walczą najlepsi zawodnicy? Nie, zdecydowanie nie. Czy walczą zawsze ci, którzy opłacają się organizatorowi? Nie, bo zbyt wielu takich zawodników nie ma, ale dzisiejsze podejście zawodników do walk na zasadzie „ja jestem od walczenia, daj mi spokój z wywiadami, promocją i biletami” rozmiesza mnie do łez. Drogi zawodniku, z takim podejściem zawsze będziesz cienki, mimo że w klatce będziesz potrafił sporo. Nikt nie będzie miał okazji się o tym przekonać, bo swoim podejściem zachęcasz do współpracy ze sobą tylko za pierwszym razem.

Nie tylko w Polsce tak jest, nic z tych rzeczy. Demetrius Andreade, bokserski mistrz świata w kategorii średniej WBO, w ciągu ostatnich czterech lat stoczył cztery pojedynki. Nikt nie chce płacić mu sporej pensji, on sam nikogo w USA nie interesuje, mimo że rywalizuje w jednej z najmocniejszych kategorii na świecie. Jego rywale od czasu walki z Maciejem Sulęckim, to Luke Keeler, Liam Williams, Jason Quigley i Demond Nicholson. Gdzie duże walki i rekordowe gaże? Gdzie wielkie gale i głośne main eventy? No właśnie, tego nie ma i pewnie już nigdy nie będzie. W jego miejsce telewizyjna ramówka pokaże pięściarza, kto jest jakiś. Barwny, kolorowy, biletowy, widowiskowy, charakterystyczny lub ciekawy. W drugiej kolejności bardzo dobry sportowo.

Są różne modele biznesowe przy układaniu karty walk:

– głośny main event i reszta taka sobie – jak na amerykańskich galach bokserskich. Nikt nie wie, kto walczy w drugiej od góry walce na karcie, bo każdy żyje walką wieczoru

– równa karta walk bez nazwisk – fani MMA będą zacierać ręce, ale tylko oni to obejrzą. Niedzielny kibic nie będzie wiedział, kim jest Olszewski z Nowakiem

– mocno biletowa karta walk – lokalna publika wypełni halę do ostatniego miejsca, prezydent będzie szczęśliwy, że wszyscy w regionie oddychają sportami walki. Zagrożenie jest oczywisty – nikt tego nie obejrzy

– same gwiazdy na karcie walk – nawet przy pełnych trybunach trudno będzie to finansowo zbilansować, mimo że słupki telewizyjne na pewno będą się zgadzały

– młodzi zawodnicy, którzy dopiero się rozwijają – super, ale każdy kibic już widział podobne projekty kilka razy. Zawiesić można na tym oko, ale dopiero w momencie, jak z tych młodych ludzi już coś będzie

Gdybyśmy chcieli ten temat pogłębić, to warto jest stawiać na ludzi, którzy walczą w sposób widowiskowy i nie kalkulują. Dobrze jest to układać w taki sposób, żeby fanom chciało się obejrzeć taki pojedynek – wiadomo, że „fajniej” walczył Adam Kownacki i Darek Michalczewski niż Krzysztof Włodarczyk i Albert Sosnowski. Żeby było czym grać i pokazywać w mediach społecznościowych, potrzebne są efektowne skończenia, ale i równe walki, podczas których fan będzie czuł niepewność. W innym przypadku gale MMA będzie porównywał do tych bokserskich, w których w 99% przypadków czerwony narożnik wygrywa z niebieskim. Na temat samych walk nie chce rozmawiać nikt, nawet sami zawodnicy, którzy wiedzą, że to nie ma kompletnie żadnego sensu.

Kibicu, jakie walki chcesz oglądać?

– wyrównane

– pomiędzy zawodnikami, którzy walczą efektownie i często przed czasem kończą pojedynki

– zawodników, którzy dopiero się rozwijają

– polsko-polskie

– międzynarodowe

– o konkretną stawkę

– zawodników z określoną historią

– zawodników, którzy są kontrowersji i ich walki budzą nie tylko sportowe emocje

No właśnie, jakie? Możesz wybrać trzy odpowiedzi z zaproponowanych ośmiu.

Układanie kart walk jakiś czas temu wydawało mi się być najłatwiejszą pracą świata. Dziś… dziś mam do tego pokorę i cały czas się uczę. Różnego spojrzenia na to, co jeszcze jakiś czas temu wydawało mi się banalne.

KOMENTARZE