„Cała Polska jebie Śląska” – takimi oto serdecznymi podziękowaniami skierowanymi w stronę Śląska Wrocław kibice Arki skwitowali cztery zwrotki Mazurka Dąbrowskiego, które przyjezdni odśpiewali przed spotkaniem 5 kolejki Lotto Ekstraklasy. Niby idea słuszna, chwila wielkopomna, a czyn wyjątkowy, ale Śląsk, to Śląsk. I choć na Stadionie Miejskim w Gdyni pojawili się też i tacy(w tym ja), którym okraszenie polskiego hymnu wykrzyczanymi chwilę później obelgami nie podobało się, o tyle dla większości sympatyków żólto-niebieskich było to zachowanie zupełnie normalne.
Do czego zmierzam? Szerokim echem odbył się olimpijski konkurs w skoku o tyczce mężczyzn. I to nie tylko za sprawą sesnsacyjnego triumfatora – Thiago Braza da Silvy, ale zachowania brazylijskich kibiców, które bardzo nie podobało się wielu ekspertom. Sytuacja wyglądała tak: Renauld Lavillenie, czyli MUROWANY faworyt do złotego medalu długo prowadził w konkursie. O pozostałe miejsca na podium rywalizowali Jan Kudlicka, Piotr Lisek, Sam Kendricks i Thiago Braz da Silva. Gdy na polu bitwy zostali już tylko Brazylijczyk z Francuzem, ten drugi wiedział, że musi zaatakować wysokość 6,03, bo w innym wypadku przy takiej samej pokonanej wysokości co Lavillenie z Francuzem nie wygra. Zaryzykował i opłaciło się – wyszedł w konkursie na prowadzenie. Gdy faworyt postanowił przełożyć poprzeczkę na wysokość 6,08 brazylijscy kibice zaczęli gwiżdżeć. Buczenie nie podobało się samemu Lavillenie, który dał upust swojemu niezadowoleniu jeszcze przed skokiem. Ostatecznie wysokości nie zaliczył, czym sprawił wielką niespodziankę. I tak zastanawiam się, co w tym zachowaniu brazylijskich fanów tak zdeprymowało Francuza? Że na niego gwizdali? Że ich serce biło mocniej, w momencie, gdy ich rodak stawał na zeskoku? Nie twierdzę, że zachowanie fanów Canarinhos jest właściwe, ale taki jest sport – często okrutny i bezwzględny. Przecież nie od dziś wiadomo, że ściany pomagają gospodarzom, a publiczność często jest sprzymierzeńcem, który ma podnosić na duchu. Czyli z jednej strony „jebany Śląsk” jest w porządku, z drugiej natomiast, gwizdy obrażają światowej klasy skoczka. Co kraj, to obyczaj, co dyscyplina, to Savoir-vivre.
Da Silva natomiast nie tylko wygrał, ale i ustanowił rekord olimpijski. Jako pierwszy zawodnik w historii przekroczył barierę 6 metrów na igrzyskach. Nasi skoczkowie, mimo że jest kilku, to tym razem medalu nie zdobyli. W ogóle w męskim skakaniu z tyczką jest dziwnie w ostatnich latach. Z jednej strony zawsze któryś z naszych może odpalić, z drugiej natomiast, na żadnego z chłopaków nie można liczyć.
A trenerem Silvy jest Vitalij Pietrow, czyli były opiekun…Sergieja Bubki i Jeleny Isinbajewej.
Rzucała wczoraj nasza Anitka. Rzucała to mało powiedziane. Włodarczyk zdobyła złoty medal olimpijski i pobiła rekord świata. Nie sposób stwierdzić, że wynik 82,29, który w Rio osiągnęła Anita jest jej maksimum. Odnoszę wrażenie, że kolejne rekordy w jej wykonaniu to tylko kwestia czasu. Nawet przy próbie, w której młot zahaczył o siatkę, Włodarczyk przerzuciła swoje rywalki. Śmiało można powiedzieć, że ŻADEN sportowiec wygrywający w Rio nie pokona drugiego w stawce przeciwnika z taką przewagą, z jaką zrobiła to Anita. Prawie 6 metrów w rzucie młotem? Inna liga.
Największy zawód ostatnich dni? Mimo wszystko Adam Kszczot. Uwielbiam tego chłopaka i tym bardziej przykro mi, że nie załapał się do finału. Mówiłem to wielokrotnie i jeszcze raz powtórzę: awansować do finału podczas wielkiej imprezy na 800 metrów jest zdecydowanie trudniej niż powalczyć w nim o medal. Adam zaczął bardzo dobrze, pobiegł mocno od samego początku, ale na ostatnich metrach zabrakło sił. Ułamki sekundy zdecydowały o tym, że zabrakło go w wielkim finale. Finale, który wygrał Rudisha, czyli największy mistrz od czasów Wilsona Kipketera. 6 miejsce w stawce zajął Marcin Lewandowski, co jest wielkim(jakże wielkim) sukcesem polskiego biegacza na olimpijskim szlaku. Mimo zbliżonego poziomu obu naszych zawodników, między Adamem i Marcinem dostrzegam jedną różnicę: w bieganiu „na wynik” to Marcinowi daje większe szanse. W bieganiu „na miejsca” to Adam jest faworytem. Na igrzyskach biega się „na miejsca”, więc tym większa szkoda, że Kszczota w finale zabrakło.
Mówiliśmy przed igrzyskami, że wiele medali Polacy zdobędą właśnie w lekkiej atletyce. Bo zdominowaliśmy mistrzostwa Europy w Amsteramie wygrywając klasyfikację medalową. Zgoda, ale lekka, to jak żaden sport na świecie, to przede wszystkim Afryka i Ameryka. Tak więc bieganie na Starym Kontynencie i zabawa we własnym sosie oczywiście lokalnego splendoru dodaje, ale nijak ma się to do rywalizacji ze światową czołówką. Dlatego powtarzałem – Włodarczyk, Małachowski, Fajdek i może ktoś z grupy: Kszczot, Lewandowski, Urbanek, Bukowiecki, tyczkarze (wybierzcie sobie któregoś). Tych konkurencji za nami jest już coraz więcej, a medali zbytnio nam nie przybyło. Cieszą medale Włodarczyk i Małachowskiego, ucieszy złoto Fajdka, ale niespodzianek raczej tym razem nie będzie. Chyba, że już w Rio odpali Bukowiecki. Bo, że odpali – wcześniej czy później – jestem pewien.
Apropos Bukowieckiego, pewnie nie wiecie. Jego ojciec jest nauczycielem wychowania fizycznego w Wyższej Szkole Policyjnej w Szczytnie. Młody Konrad (jeszcze młodszy niż jest teraz) przychodził na treningi ze studentami i pracował na siłowni razem z nimi. Nie tylko robił to, co jego starsi koledzy, ale wszystkie ćwiczenia wykonywał z większymi ciężarami. Ojciec był dla niego bardzo surowy, a każdą jednostkę treningową wykonywał na 100% swoich możliwości. Dziś, jako 19-letni chłopak jedzie na igrzyska. Czy zaskoczy? Trudno powiedzieć do czego zdolny jest nastolatek, który jeszcze przed 20 rokiem życia debiutuje na olimpiadzie. Coś czuję, że do Tokio pojedzie już jako faworyt do złota, a brazylijskie igrzyska będzie wspominał jaką nauczkę i cenne doświadczenie w drodze na szczyt.
Przed igrzyskami mówiliśmy, że tyle medali, co w Brazylii, to my jeszcze nie zdobyliśmy. Jesteśmy zajebiści i koniec – ot, takie gadanie. Teraz, gdy część ze sportowych zmagań jest już za nami, kilka medali zdobyliśmy i jeszcze kilka szans medalowych mamy przed sobą, optyka się zmienia. Już nie chóralne 15 krążków, a wyrównanie wyniku z Aten, Pekinu i Londynu będzie dla nas sporym osiagnięciem. Bo z walki o medale wypadli ciężarowcy koksiarze, nie wyszło Piotrowi Myszce ani Gosi Białeckiej, kompletnie zawiedli judocy i zapaśnicy, którzy w przeszłości regularnie zdobywali dla Polski medale. Gdy do tego dodamy słabych pływaków, niepowodzenie Kszczota, nie najlepszych szczypiornistów i siatkarzy, którym walczyć o medale będzie niezwykle trudno, to bariera 10 krążków może okazać się poprzeczką nie do przeskoczenia. Czyli na przyszłośc jedna, prosta rada: pijmy wodę mnijeszymi łyczkami. W innym wypadku znowu możemy się zakrztusić.
A na sportowców, którzy regularnie osiągają największe sukcesy na arenach międzynarodowych radziłbym łożyć ogromne pieniądze. Bo po Skolimowskiej jest Włodarczyk, po Ziółkowskim Fajdek, po Małachowskim będzie Urbanek, a po Majewskim Bukowiecki. W innym wypadku te dyscypliny znikną ze sportowej mapy Polski, a 10 medali zdobytych w Atenach za kilkadziesiąt lat będziemy wspominać z utęsknieniem. Bo gdzie, jak nie na igrzyskach, pokazywać swoją globalną zajebistość?