27 kwietnia 2012 roku. W sali konferencyjnej na Camp Nou ma wydarzyć się to, czego od dłuższego czasu obawiali się wszyscy fani Barcelony. Pep Guadiola przed swoimi przyjaciółmi, kibicami, piłkarzami oraz klubowymi włodarzami ma ogłosić odejście z klubu. W Katalonii wszyscy płaczą, bo od byłego kapitana miejscowa drużyna była uzależniona. Jak żyć bez kogoś, kto wprowadził zespół na niespotykany wcześniej poziom? Powód dymisji? Zmęczenie, syndrom wypalenia i chęć spróbowania sił w innym klubie. Kolejne wyzwanie miało być jednak poprzedzone rocznym rozbratem ze światowym futbolem i zaplanowanym przystankiem w życiu, na który od dłuższego czasu nie było okazji. Podczas gdy Bayern Monachium prowadzony przez Juppa Heynckesa demolował kolejnych rywali z powtarzalnością porównywaną do Barcelony Guardioli, monachijski klub ogłosił, że po zakończeniu sezonu niemiecki szkoleniowiec żegna się z posadą. Jego następcą ma być ten, który zdążył nabrać już powietrza w płuca i rozpocząć walkę o kolejne trofea. Radość? Obawy? Na pewno fascynacja nieznanym. Czymś, czego w Bawarii wcześniej nie znano. Szansa na wieloletnią dominację i napisanie nowego rozdziału w grubej już księdze futbolowych osiągnięć. Dla trzeźwo myślących kibiców obawa, że drużyny grającej tak absolutnie wyjątkowo nie może ulepszyć nawet sam Guardiola.
Teraz, gdy minęły już prawie trzy lata, Guardiola znowu dziękuje swojemu klubowi za współpracę. Schodzi ze sceny przedwcześnie, a ogłasza to jeszcze w grudniu, gdy piłkarski sezon dopiero wkracza w decydującą fazę. Jakże inne są to jednak pożegnania. Wtedy, w Barcelonie, płacz i lament. Odchodzi ktoś, kto znowu przywrócił drużynie wielki blask. Osoba, która umiała uporządkować szatnię po chaotycznym Rijkaardzie i podziękować za współpracę tym, których czas na Camp Nou dobiegł końca. Pokazano drzwi wyjściowe magicznemu Ronaldinho i nakazano postawić na młodzież. Powrotu do klubu grzejącego ławę w Manchesterze Pique oraz postawienie na Pedro, Busquetsa i Bojana, którzy w przyszłości mieli stanowić o sile zespołu. Po pierwszym, absolutnie wyjątkowym, sezonie bez skrupułów odstawiono Samuela Eto’o, a grymaszącego Yaya Toure bez żalu oddano do bogatego City tylko po to, by wychowanek mógł dyrygować środkiem pola. Sprowadzonego do klubu krnąbrnego Zlatana, by po roku oddać go za bezcen do Milanu i bez słowa wyjaśnienia co tydzień wszystkim udowadniać, że produkt własnej szkółki wzorowanej na toku rozumowania legendarnego Johana Cruyffa dysponuje piłkarzami mogącymi bez problemu zastąpić szwedzką gwiazdę. Guardioli wychodziło w Barcelonie praktycznie wszystko, choć jak sam przyznał, pracował w Katalonii o rok za długo. Gdyby wcześniej pożegnał się z posadą, odchodziłby z klubu z kolejnym Trypletm zaakcentowanym zwycięstwem w Champions League na londyńskim Wembley.
Odnoszę wrażenie, że przenosiny do Bawarii nie były dobrym posunięciem. Z jednej strony rozumiem Pepa, który jako piłkarz i później jako trener miał swoje wartości, którymi podążał. Czyli wybrał klub poukładany, z wielkimi tradycjami i piłkarskimi legendami, które są bardzo blisko klubu. Drużynę, która w składzie ma wielu wychowanków, a kupowanie piłkarzy za kilkadziesiąt milionów euro jest dla nich czymś obcym. Gdy jednak weźmiemy pod uwagę moment, w którym Guardiola przejął klub, to te jego argumenty gdzieś tracą na wartości. Heynckes stworzył zespół absolutnie wyjątkowy. Zespół, który zdominował światowy futbol do tego stopnia, że dwa dwumecze poprzedzające europejski finał Monachijczycy wygrali stosunkiem bramek 11:0. Zarówno Juventus, jak i Barcelona zostali tak sponiewierani przez niemiecką maszynę, że zaczęto kwestionować, czy futbol w przyszłości może wskoczyć na wyższy poziom niż ten, który prezentują Monachijczycy. A przecież sezon wcześniej tylko nieprawdopodobny zbieg okoliczności sprawił, że Bayern Ligi Mistrzów nie wygrał. Patrząc na to z perspektywy czasu – wygrać ją powinien. Pep przychodząc do klubu w momencie, gdy klub był w totalnej rozsypce, na ławce trenerskiej zasiadał Jurgen Klinsmann, a po murawie biegały takie sławy jak Breno, Oddo, Lell czy Altintop miał szansę zaistnieć. Wprowadzić swoje rządy, ład i porządek, z którego powszechnie słynie. Zbudować zespół, który będzie wyznaczał prym w światowej piłce i własnym autorskim projektem dołożyć kolejną cegiełkę do budowania swojej wielkiej marki. Kontynuując dzieło poprzednika narażał się na zagrożenie, że popsuje wieżę, która była zbudowana już z i tak wielkiej ilości klocków. Dołożenie kilku elementów groziło zawaleniem. Popsuciem czegoś, w co włożono bardzo wiele pracy.
Nie można powiedzieć, że Guardiola grę Bayernu popsuł. Hiszpanowi nie zdarzało się tak, jak swojemu poprzednikowi, przegrywać wojen domowych z Borussią i odstępować krajowego mistrzostwa. Mało tego. Pep zdominował ligę, jak nikt przed jego panowaniem. Jesiennymi spotkaniami wypracowywał sobie taką przewagę nad rywalami, że praktycznie nie było sensu wznawiać rozgrywek po nowym roku. Wszystkie rekordy strzeleckie, tytuł zapewniony na wiele kolejek przed końcem kampanii, Lahm kochający grać środkowego pomocnika oraz formacja-zagadka, której bez wnikliwej analizy nie można było zrozumieć – tak wyglądał ostatnio Bayern Monachium. Absolutny monopol na wygrywanie, który sprawił, że niemiecką Bundesligę wiele osób po prostu przestało oglądać. Stała się zbyt przewidywalna i mało atrakcyjna. Mecze z Borussią, Schalke czy Bayerem, które były niegdyś wielkim europejskim wydarzeniem stały się w ostatnim czasie przykrym obowiązkiem, który każdy szanujący się kibic piłkarski chciał tylko odbębnić dla świętego spokoju.
Czegoś jednak Guardioli zabrakło. Wygranie ligi niemieckiej cieszy, ale to nie był cel, który włodarze klubowi stawiali przed nowym szkoleniowcem. To jest Bayern i tu zawsze walka toczy się o najwyższe cele. A takim z pewnością jest wygranie Ligi Mistrzów. Patrzymy na pierwszy sezon Bayernu Pepa i półfinałową sromotną porażkę z Realem 0:5. Szok, niedowierzanie i wielki zawód. Tak, to był pierwszy nóż w serce katalońskiego trenera. Rok później na Camp Nou również nieszczelna garda i trzykrotne liczenie w ósmej rundzie. Marnym tłumaczeniem jest to, że obie ekipy sięgały później po Puchar Europy. Bayern stał się niewolnikiem swojej zajebistości i w pojedynkach z najlepszymi miał wielki problem. Przestawić się z ligowego marazmu na prawdziwe wyzwania w konfrontacji z rywalami prezentującymi poziom zbliżony do swojego. Gdy dochodziło do decydujących starć, pojedynków w najcięższej wadze Bayern zawodził. Dla wielu bawarskich kibiców tak niestety będzie wyglądał pobyt Guardioli w Bayernie. Wielkie nadzieje, krajowym monopol na wygrywanie i zbyt mało treści, by móc zbliżyć się do osiągnięć Heynckesa na europejskich salonach.
Gdyby Guardiola wygrał w tym sezonie Champions League, to postrzeganie jego osoby w Monachium zmieniłoby się o 180 stopni. Stałby się bohaterem kompletnym, który po raz pierwszy w swojej trenerskiej karierze odchodzi ze stanowiska spełniony. W Barcelonie mu się nie udało, bo się zasiedział. Teraz, gdy jest już wiadomo, że żegna się z Bayernem zrobi wszystko, by każdy kibic Bawarczyków z uśmiechem na ustach wspominał sympatycznego mistera. Chcąc zrobić pod górkę swojemu następcy powinien Ligę Mistrzów wygrać. Postawi go w tej samej sytuacji, w której sam przed trzema laty się znalazł. Gdy tego nie zrobi, to Ancelottiemu zafunduje czysty start, a sam z bólem serca będzie wspominał niemiecką przygodę, której tak wiele brakowało do perfekcji.
PS: Trzymajcie kciuki za Bayern w meczu z Juventusem. Tak rozkminiam, że gdyby drużyna Lewego odpadła ze Starą Damą, to najbardziej ucierpi na tym… reprezentacja Polski. Gdyby Bayern odpadł z CL, to zostanie im tylko rywalizacja w Bundeslidze, którą i tak pewnie wygra. Niemcy są naszym rywalem podczas Euro, więc nie zdziwcie się jak dziwnym trafem Lewy przestałby nagle grać lub doznałby poważnej kontuzji. Gdy Bayern będzie grał w Lidze Mistrzów, to Lewy jest dla nich ABSOLUTNIE BEZCENNY. Gdy z europejskich rozgrywek odpadnie, może pozwolić sobie na to, by polski napastnik trochę „odpoczął”. Futbol to jest biznes i wiele osób czuwa nad tym, by pewne sprawy potoczyły się zgodnie z wcześniej zaplanowanym scenariuszem. Niemcy to mądry, ale i cwany kraj, więc żeby przypadkiem nie stało się tak, że Lewy do Francji pojedzie bez formy lub z problemami zdrowotnymi. Żeby nie było, że nie mówiłem.