Zmora wszystkich organizatorów gal bokserskich czy MMA. Tym razem skupię się na krajowym podwórku. Tu problem jest spory – mam wrażenie, że z każdym miesiącem coraz większy.

Pamiętam gale KSW sprzed kilku ładnych lat, pamiętam gale Polsat Boxing Night. Wtedy, nie zawsze będąc w hali, miałem wrażenie, że każdy z tych eventów budzi ogromne zainteresowanie kibiców. Walki Adamka z Gołotą, Adamka ze Szpilką, początki Pudziana w KSW czy dominacja Mameda – to był czas, w którym sporty walki fajnie pokazywane i dobrze opakowane dopiero debiutowały w Polsce na taką skalę z taką częstotliwością. Nie wiem – może każdy był ciekawy, jak to wygląda z bliska? Może była mniejsza wiedza na temat tego, jacy są poszczególni zawodnicy? Może kibice chcieli z odległości kilkudziesięciu metrów zobaczyć swojego bohatera, którego do tej pory oglądali tylko w telewizji? A może organizatorzy chcąc zachęcić swoich odbiorców do oglądania boksu czy MMA proponowali na tyle korzystne ceny, że każdy mógł sobie pozwolić na chwilę szaleństwa i wraz ze znajomymi spędzić czas przy sportach walki?

Świat się skurczył, bezsprzecznie. Kiedyś ludzie w Polsce jeździli na wakacje do Karpacza i Stegny. Dziś niewiele drożej można polecieć na Maltę czy do Rzymu. Mieszkając w Krakowie wygodniej jest wsiąść w samolot i za 200 złotych polecieć do Europy południowej, niż jechać kilka godzin nad polskie morze wydając na paliwo tyle samo pieniędzy. Identycznie jest ze sportowcami. Kiedyś Tomasz Adamek był fenomenalnym polskim pięściarzem, na którego walki wstawało się w środku nocy. Można było oglądać go w telewizji, poczytać w internecie na jego temat. Facebook, Twitter, Instagram, grupy dyskusyjne w mediach społecznościowych – to wszystko powoduje, że dziś każdy z naszych niedawnych bohaterów jest na wyciągnięcie ręki. Gdy Adamek założył prywatne konto na fejsie, dodałem go do znajomych, mimo że wtedy jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać. Przyjął mnie, dziś mogę do niego napisać, zapytać co słychać i jaka jest pogoda w New Jersey. Kiedyś to było nie do pomyślenia.

To właśnie powoduje, że mamy pewne, do niedawna nieosiągalne dla nas rzeczy, na wyciągnięcie ręki. Wiemy, co na obiad jadł Krzysztof Głowacki i z kim na spacerze był Andrzej Gołota. Idole przestają być anonimowi, zaczynamy się coraz bardziej z nimi utożsamiać. Przez to… mamy ich przesyt. Wychodzimy z założenia, że wiemy już o nich tyle, że nie musimy oglądać ich sportowych poczynań. Nie musimy oczywiście będąc na miejscu, w hali, siedząc na trybunach.

Zazwyczaj nie płacę za bilety na wydarzenia sportowe, które odbywają się w naszym kraju. Dostaję akredytacje dziennikarskie, czasami po prostu bilety w ramach różnego rodzaju współpracy, jak miało to miejsce właśnie podczas gali z udziałem Andrzeja Fonfary. Wejściówki odebrałem w kasie, czekały na mnie przygotowane w kopercie w jednym z okienek. Otwieram, a na nich cena – 150 złotych od osoby. Wejściówki były dwie, czyli łączna ich wartość wynosiła 300 złotych. I tak sobie myślę: gdyby ktoś chciał przyjechać na gale z Krakowa, Wrocławia lub Gdańska. Zatankowany samochód – mniej więcej – 300 złotych. Do tego 300 złotych na bilety, bo przyjmujemy, że zabieramy dziewczynę lub kolegę. Do tego pokój w hotelu lub apartament – kolejne 200 złotych. Jakiś obiad, śniadanie, kawa czy piwko – dochodzą kolejne wydatki. Gdy zaczynamy to podsumowywać, to wychodzi nam dużo, bardzo dużo pieniędzy. Na oko – trudno byłoby się zamknąć w tysiącu. To wszystko przy założeniu, że partnerka nie musi sobie kupić sukienki na galę ani butów – wiadomo jednak, że na takie imprezy nie chodzi się w dresach i koszulce Pumy, a w jednej kiecce nie chodzi się dwa razy.

bilet

Prosty przykład – dostałem jakiś czas temu bilety na mecz Polski z Senegalem podczas właśnie trwającego mundialu. Za darmo lub – tak pewnie by się skończyło – za flaszkę w przysłudze. Pewnie wiele osób by skorzystało – super, trudno jest nabyć wejściówki, a jeśli już, to bardzo drogo. Gdybym jednak do tego dodał ceny za bilety lotnicze. Do tego nocleg w Moskwie. Jedzenie, coś do picia, może jakaś pamiątka, flaga – cokolwiek. Z super prezentu i żadnych kosztów wychodzi bardzo dużo kasy, którą trzeba przeznaczyć na mecz, który w teorii nic nie kosztuje. Czy do Rosji polecę? Nie, bo aż tak bardzo mi nie zależy i staram się umiejętnie dywersyfikować swój portfel.

Skala może trochę większa, ale mechanizm ten sam – wydarzenie sportowe to nie tylko pieniądze wydane na za bilet, który i tak nie jest tani.

Siedziałem przed wczorajszą galą w restauracji Legii Warszawa. Było wielu kibiców w koszulkach swojej ukochanej drużyny, którzy przyszli kibicować Andrzejowi Fonfarze. To było przed godziną 20, oglądałem drugą połowę meczu Peru z Danią. Ci wszyscy ludzie mieli bilety, ale poszli później do hali. Podczas pojedynków poprzedzających walkę wieczoru siedzieli i pili piwo – nie mieli ochoty na oglądanie boksu. Znowu – to też problem wielu organizacji zajmujących się sportami walki – kibice przechodni. Siadają na krzesełkach, gdy ich ulubieniec wchodzi do ringu, wychodzą dokładnie wtedy, gdy schodzi on do szatni. Cała gala, mimo że ciekawa i budząca sporo emocji, niewiele ich interesuje. Fonfara wychodzi do ringu o 23:10, więc pięć minut szybciej trzeba być na miejscu.

To jest pewne rozwiązanie – stawianie na zawodników, którzy są powiązani z klubami piłkarskimi. Dlaczego? Prosta odpowiedź – jego odbiorcy przyzwyczajeni są do tego, żeby wydawać pieniądze na tego typu rozrywkę. Kupują karnety, szaliki, koszulki. Jeżdżą na spotkania wyjazdowe, często za granicę. Przyzwyczajeni są do tego, że w weekendy bardzo często rytm spędzania wolnego czasu wyznacza właśnie sport.  Nie stanowi dla nich problemu wydanie 150 złotych na galę bokserską, bo mecz z Lechem Poznań kosztuje ich – strzelam – 70 złotych. Przeskok dla nich to tylko 80 złotych, a nie 150. To w tej kwestii odgrywa decydującą rolę.

Jest taki zawodnik w federacji FEN – Adrian Błeszyński. Rekord 4-2, solidny chłopak, ale bez przesady – nigdy nie będzie występował w UFC. Jest kibicem Zagłębia Sosnowiec, bardzo angażuje się w życie swojego klubu. Za każdym razem za Błeszyńskim na gale jeździ mnóstwo fanów. Są za nim, kupują bilety, tworzą doping, Ares odwdzięcza im się poświęceniem i oddaniem w klatce – walczy widowiskowo, nie poddaje się nigdy, nawet gdy przegrywa, zostawia w oktagonie serce. Efekt? Mimo tego, że są zawodnicy lepsi i gorsi, a Błeszyński znajduje się gdzieś pomiędzy, to ma już dla FEN stoczonych pięć pojedynków. Wszyscy są w tym układzie zawodoleni – federacja, która na nim zarabia, zawodnik, który ma swoich kibiców oraz fani, którzy mają dodatkowy wyjazd wspierający swojego dobrego kolegę kochającego klub i bardzo się z nim identyfikującego.

Co jest jeszcze przyczyną tego, że na galach bokserskich i MMA w Polsce nie zawsze jest tylu kibiców, ilu organizatorzy by sobie życzyli?

Organizatorzy sprowadzają do Polski zawodników z zagranicy, którzy nikogo nie interesują. Ten trend się czasami zmienia – Ismajił Siłłach już był w Polsce – przed rokiem walczył z Mateuszem Masternakiem. To nie pierwszy rywal „odgrzewany” na polskiej ziemi – ostatnio z Adamkiem walczył Joel Abell (wcześniej z Zimnochem), z Cieślakiem Siergiej Radczenko (wcześniej z Głowackim), jeszcze dawniej z Zimnochem walczył Mike Mollo (wcześniej ze Szpilką). Poza tymi przypadkami bardzo często jednak rywale dla polskich pięściarzy byli dobierani absolutnie z czapy. Wczoraj wyglądało to tak:

  • Arkadiusz Wrzosek vs. Said „Lennox” Kasongo – 0 walk zawodowych, Lennox na wagę wniósł 145 kilogramów
  • Michał Olaś vs. Ramazi Gogichashvili – 7 przegranych walk z ostatnich 10, rekord 32-26-2
  • Michał Cieślak vs. Dusan Krstin – 3 walki wygrane z ostatnich 10, rekord 8-10
  • Andrzej Fonfara vs. Ismajił Siłłach

Żaden z trzech rywali naszych zawodników nie wzbudza w polskim kibicu nawet minimalnych emocji. Szczerze – nazwisk rywali naszych nauczyłem się kilka dni przed galą. Polski fan ma zbyt dużą wiedzę i doświadczenie, by nabrać się na „wyrównany i ważny pojedynek” z gościem o ujemnym lub bardzo słabym rekordzie. Siłłach natomiast w Polsce był, nasi fani mają z nim pewne skojarzenia, ale to chyba jednak zbyt mało, by ktoś faktycznie się tym zainteresował i specjalnie dla niego kupił bilet.

Czy stać nas na sprowadzanie do Polski klasowych pięściarzy? Chyba nie – może znanych, ale już byłych czempionów, którzy najlepszy okres mają już za sobą lub są w dołku – przykład Kalengi na ostatnim PBN. Drugą opcją jest zestawianie naszych zawodników, którzy mają w Polsce swoich kibiców. Tu z kolei są powiązania promotorskie, menadżerskie i telewizyjne, które na ten moment są absolutnie nie do przeskoczenia. Co nam zostało? Oglądanie takich gal jak ta wczorajsza, która mimo że fajnie zapowiadająca się i oparta na lokalnych zawodnikach, nie wzbudziła aż takiego zainteresowania, by móc się nią zachwycać. Dużo fanów na płycie i fajne ujęcia kamery pewnie skutecznie maskowały trybuny, które w wielu sektorach świeciły pustkami.

A zawsze trzeba pamiętać, że dużo osób dostało, a nie kupiło bilet. Część wejściówek pewnie rozdano, by mało wiele wyglądało to na otwartej antenie Polsatu.

 

KOMENTARZE