Co robi sportowiec w wieku 35 lat? Najczęściej „odcina kupony” lub planuje swoje „życie po życiu”. Są jednak i tacy, dla których wiek nie jest przeszkodą. Mają ambicję, by z powodzeniem uprawiać sport bardzo długo, mimo że zdrowy rozsądek niejednokrotnie każe rzucić wszystko w kąt i zająć się normalnym życiem. Nie, nie mowa tu o nieśmiertelnym Bernardzie Hopkinsie ani czterdziestoletnim Francesco Tottim. Mowa o naszym Krzysztofie Włodarczyku, który po raz kolejny w swojej karierze podjął rękawicę. – Będę jeszcze mistrzem świata, obiecuję! Trudno w te deklaracje wątpić, mając na uwadzę, że 12 runda niejednokrotnie była decydująca w karierze Diablo.
Bokserskie trendy szybko się zmieniają. Gdy Diablo przechodził na zawodowstwo, miał niespełna 19 lat. Dziś ten młody wiek nie robi na nikim już specjalnego wrażenia. Współczesny boks jest inny, inne są też pieniądze za seniorskie walki. Podczas, gdy najdłużej panujący polski mistrz świata, Dariusz Michalczewski, dopiero debiutował na zawodowych ringach, Włodarczyk miał przeboksowane już 28 walk z dorosłymi. Podobnie Andrzej Gołota i Tomasz Adamek, którzy do poważnego boksowania przygotowywali się walcząć z amatorami. Czterokrotny pretendent do mistrzowskiego pasa w królewskiej dywizji, jako jedyny z tego grona pojechał nawet na igrzyska olimpijskie do Seulu, skąd przywiózł brązowy medal. – „Mistrzem świata możesz być przez jakiś czas, a później pas ma kto inny i gdzieś tam odchodzisz w zapomnienie. Jak zdobywasz medal na igrzyskach, to jest on Twój do końca życia. Czterdzieści lat później wyciągniesz go z szafy i możesz się nim pochwalić wnukom. Jest Twój i tylko Twój na całe życie. Dlatego żałuję, że nigdy nie pojechałem na igrzyska.” Osiągnięcie swojego starszego kolegi po latach doceniał Włodarczyk.
Dorosła kariera Diablo ruszyła jak z kopyta. Plan był prosty – zarabiać pieniądze, a przy okazji zdobywać doświadczenie, którego nie udało zebrać się w boksie amatorskim. Po czerwcowym debiucie, do końca roku Włodarczyk stoczył jeszcze dwa pojedynki. W kolejnych dwunastu miesiącach – aż dziewięć. Większość z tych walk kończyła się przed czasem, co było namiastką tego, jakim zawodnikiem Krzysiu będzie w przyszłości. Szczelna garda i mocny, zabójczy cios. Kolejni rywale wiedzieli, że Włodarczyk może w przyszłości rozdawać najważniejsze karty.
Aż nadszedł felerny, 26 kwietnia 2003 roku. Wydawało się, że pojedynek z Pavlem Melkomianem z Rosji jest tylko formalnością. Mimo, że 23-letni wtedy pięściarz legitymował się imponującym bilansem 13-0-0, to dla Krzysia nie wydawał się być równorzędnym przeciwnikiem. Stało się jednak inaczej. Melkomian w piątej rundzie rozciął łuk brwiowy, ringowy przerwał pojedynek, a sędziowie podliczyli na kartach punktowych to, co już zostało wypunktowane. Werdykt? Porażka Polaka. – „Pavel rozciął łuk brwiowy i sędziowie przerwali walkę. To była chyba 5 runda. Podliczono punkty i zdecydowano, że przegrałem ten pojedynek. Było mi smutno. Tak najzwyczajniej w świecie przykro. Gdybym przegrał na punkty i serio był gorszy lub padł na deski, to nie ma o czym gadać. Ale miałem swój plan na ten pojedynek, w pełni go realizowałem, a tu nagle coś takiego. Z perspektywy czasu uważam, że ta porażka była mi potrzebna. Dała mi sporo do myślenia. Gdzieś tam pojawiła się myśl, co dalej. Co robić? Chwila zwątpienia i refleksji.”
Na refleksje jednak czasu nie było. Każdy, kto znał Włodarczyka i znał się na boksie wiedział, że to pięściarz nie z pierwszej łapanki. Już dwa miesiące później Diablo wrócił i przewalczył w Opolu pełen dystans z Roberto Coelho. Piął się coraz wyżej w rankingach, w ciągu trzech lat stoczył czternaście pojedynków, z których aż 11 wygrał przed czasem. Zapracował sobie tym samym na tytuł pretendenta w walce o mistrzostwo świata ze Stevem Cunninghamem. Pojedynek wygrał i spełnił swoje największe marzenia, na które przez ostatnie kilkanaście lat pracował w pocie czoła. W wieku 25 lat został mistrzem świata. Był zaledwie o 29 dni starszym czempionem od Darka Michalczewskiego, który w maju 1993 roku pokonywał przez nokaut Noele Magee i po raz pierwszy w karierze zakładał mistrzowski pas. „Mamy boksera na lata” – tytułowali to dziennikarze.
Wielu obawiało się, że Włodarczyk spocznie na laurach. Polski mistrz świata, wychowujący i na co dzień trenujący w kraju nad Wisłą jeszcze nigdy tak szybko nie dostał się na tron. O efekcie wody sodowej nie mogło być jednak mowy. – „Nie czułem się wtedy jakiś super. Może gdybym został mistrzem świata na koniec swojej kariery bokserskiej to smakowałoby to inaczej. Ja dopiero zaczynałem boksować i już byłem na szczycie.” Włodarczyk dalej ciężko pracował, by spektakularnym sukcesem nie cieszyć się tylko przez moment. Cunningham chciał rewanżu i go dostał. Amerykanin pojedynek wygrał, niejednogłośnie na punkty. – „Przespałem pierwsze rundy. W czwartej rywal wsadził mi kciuk do oka, dlatego przyklęknąłem i byłem liczony. Potem widziałem już jak za mgłą. Ale to nie jest usprawiedliwienie. Boksowałem źle. Wrócę jednak na szczyt. Obiecuję.”
Włodarczyk znalazł się zatem w trudnym położeniu. Wiele osób zaczęło kwestionować, czy wciąż młody pięściarz ma szansę jeszcze wrócić na tron, z którego chwilę wcześniej został zepchnięty. Po raz kolejny jednak pokazał charakter i swoją sportową złość postanowił wyładowywać w sali treningowej. Organizacje IBF zamienił na WBC, a tam czekał już na niego Włoch Giacobbe Fragomeni. Pięściarz, który bokserskim wizrtuozem nie był, ale dla Krzysia okazał się trudnym rywalem. Narzucił swój styl walki, dążył do półdystansu, bił na korpus. Padł po jednym z ciosów Włodarczyka, ale wtedy z pomocą przyszedł… sędzia ringowy Ian John Lewis, który mistrza wyjątkowo długo liczył i pozwolił mu dojść po nokdaunie do siebie. – „Gdyby zamiast 30 sekund, Giacobbe dostał na dojście do siebie 10, tak jak być powinno, to bym go skończył. Był mistrzem, walczył u siebie. Tak już jest, nic z tym nie zrobisz” – W swoim stylu całe zajście skomentował zawodnik pochodzący z Piaseczna.
Dokładnie rok później Fragomeni przyleciał do Polski, by z z Włodarczykiem spotkać się raz jeszcze, w łódzkiej Atlas Arenie. Tym razem wątpliwości już nie było, bo być po prostu nie mogło. Ku uciesze tłumnie zgromadzonych kibiców Polak po raz drugi w karierze został mistrzem świata. Diablo wrócił na tron, czyli miejsce, które stało się dla niego azymutem, wyznaczającym drogę do wielkich marzeń. Zaczął pisać jeden z najpiękniejszych rozdziałów w historii polskiego boksu zawodowego.
Co było w tym niezwykle istotne? Że Krzysiu nie był już wtedy pięściarskim gołowąsem. Dorósł do mistrzowskiego pasa, zebrał doświadczenie, kilka razy musiał przełknąć gorycz porażki, co wzmocniło go psychicznie. Miał już 29 lat, a najlepsze lata kariery wydawały się mieć dopiero przed sobą. 44 stoczone pojedynki i pas WBC pozwoliły mu w końcu z góry patrzeć na na bokserski peleton, który chciał dobrać się do skóry czempiona.
I Włodarczyk trafił na bokserską posuchę w kategorii Cruiser. Kolejni pięściarze zaczęli odchodzić z kategorii junior ciężkiej do ciężkiej i Krzysiowi zaczęło brakować równorzędnych przeciwników. Efektem tego były dwa pojedynki z Francisco Palaciosem i egzotyczna wyprawa do Australii, by tam, zmasakrować Danny’ego Greena. Potem nastąpiła jedna z najbardziej dramatycznych walk w historii polskiego boksu zawodowego, czyli „Rumble in the jungle” z Rakhimem Chakhhievem, która – jak się później okazało – była sportowym szczytem niespełna 32-letniego Diablo. Ostatnia część trylogii z Fragomenim chwilę później to bardziej wypełnienie wcześniej zaplanowanego terminu walki niż sportowe wyzwanie. Do ósmej rundy bezradny Włoch już nie wyszedł.
I niespodziewanie Diablo znalazł się na zakręcie. Zamiast kolejnego spektakularnego zwycięstwa, Krzysiu sromotnie przegrał z Grigorijem Drozdem. Był wolny, apatyczny – nie chciał walczyć. Problemy osobiste okazały się zbyt trudne do przezwyciężenia, by utytułowany Polak mógł sobie z nimi poradzić. Podczas, gdy każdy kibic oglądający ten pojedynek czekał na ostatnie trzy rundy, w których czempion wrzuci w końcu piąty bieg i rozstrzygnie na swoją korzyść pojedynek, ten słabł. Zbierał za to na swoją głowę kolejne ciosy, ktore tylko powiększały punktową przewagę Drozda. Nie było happy-endu, nie było triumfu. – „Siedzący koło mojej żony David Haye przez cały pojedynek uspokajał Gosię, że na pewno wygram tę walkę. Był spokojny, bo wiedział jaką moc mają moje ciosy. Sam jest Puncherem i wie, że druga część walki to najlepszy moment, by kogoś znokautować. Wtedy rywal jest już osłabiony i siłą rzeczy traci koncentrację. Ja naprawdę liczyłem na to, że znowu mi się uda. Drozd był jednak bardzo mądry, wyrachowany i czuł pismo nosem. Znał Włodarczyka i wiedział na co uważać. Dotrwał do końca, świetnie boksował i nie dał się zaskoczyć.” Włodarczyk przegrał wyraźnie na punkty i postawił kolejny znak zapytania nad swoją karierą.
To było równo dwa lata temu. Od tamtego czasu Włodarczyk od boksu odpoczął. Stoczył dwa pojedynki z rywalami, których bardziej traktował jako etap przygotowań do wielkiego powrotu na ring niż jako sportowe wyzwania. Od jakiegoś czasu znany jest już kolejny przeciwnik Diablo. Jest nim Olanrewaju Duradola, czyli pięściarz, którego pokonanie znowu może przywrócić Krzyśka do ścisłej elity, w której jeszcze przedwczoraj rozdawał karty. Elity mocnej, wyrównanej, nie chcącej wpuścić kogoś „obcego” w swoje szeregi. Jak sam Włodarczyk podkreśla, plan na ostatnich kilka lat sportowej kariery ma w głowie już od dawna nakreślony. – „Mistrzostwo świata, dwie, trzy obrony i ruszam do Rosji, dopaść Drozda i Lebiediewa. Mam tam sporo do udowodnienia samemu sobie.” Sportowa sinusoida i wyjście z kolejnego życiowego zakrętu każą wierzyć, że to wszystko ma sens, że to wszystko może się udać. W końcu po burzy zawsze wychodzi słońce, prawda?
Niech ten sen się spełni i po raz kolejny ostatnia runda będzie tą, która wszystko przesądza. Stęskniliśmy się za Krzysztofem Włodarczykiem. Starym, dobrym Diablo.