Miało być łatwo, szybko, wysoko i przyjemnie. Nieco na własne życzenie była ciężka orka na ugorze i horror, na szczęście zakończony happy endem, czyli kompletem punktów. Spróbujmy rozłożyć zwycięstwo Lechii Gdańsk nad Koroną Kielce na czynniki pierwsze.

 

Zanim kibice zdążyli wygodnie rozsiąść się na trybunach bursztynowego stadionu, zwanego już pół oficjalnie Twierdzą, już unieśli ręce w geście tryumfu. Sławomir Peszko uderzał po długim i chyba tylko najtęższe głowy świata fizyki i matematyki, ze Stephenem Hawkingiem na czele są w stanie wytłumaczyć, w jaki sposób piłka po jego strzale nie wpadła do bramki, a jedynie odbiła się od dwóch słupków. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Lechia dosiadła Koronę jak łysą kobyłę i trafienia były jedynie kwestią czasu. W końcu przejawiający wielką ochotę do gry Peszkin (jak dla mnie – najlepszy na boisku!!) dorzucił w pole bramkowe do Kuświka, który z bliska wpakował piłkę do siatki. Na 2 do 0 dla Biało-zielonych podwyższył…obrońca gości, Radek Dejmek, który precyzyjnym uderzeniem głową po zagraniu Wolskiego z rzutu wolnego pokonał własnego golkipera. Okienko! Gospodarze niepodzielnie panowali na boisku i w zasadzie jedynym pytaniem, jakie zadawali sobie sympatycy Lechii było: jak wysoko wygra dziś ich drużyna? I właśnie wtedy rękę do Koroniarzy wyciągnął Vania…

 

Jedna z ulubionych teorii Czesława Michniewicza głosi, że z psychologicznego punktu widzenia prowadzenie 2 do 0 jest szalenie niebezpieczne. Bo utrata koncentracji, itd., itp. I mimo, że teoria ta ma mizerne pokrycie w faktach i statystykach, do tego spotkania pasuje jak ulał. Bo jeśli dodamy do tego fakt, że Milinković-Savić nie potrafi grać nogami, to mamy gotowy przepis na katastrofę. Gdański bramkarz na odpierdol oddalił piłkę z własnego pola karnego: nie dość że za krótko, to jeszcze wprost do rywala. Chrapek nie miał wyjścia i musiał faulować przeciwnika, inkasując przy okazji żółtą kartkę. A że akurat Mateusz Możdżeń, który swego czasu w Gdańsku się nie sprawdził, ze stojącej piłki potrafi uderzyć jak mało kto – zespół z Kielc zaliczył trafienie kontaktowe. Stłamszeni, bezbarwni, nie prezentujący absolutnie niczego ciekawego goście zwietrzyli swoją szansę i od tego momentu mecz nie wyglądał już tak samo.

 

Różnica klas po zmianie stron wciąż była bardzo wyraźna i to Lechia dyktowała warunki, ale po raz kolejny Koronie z pomocą przyszedł stały fragment gry. Elektryczny Milinković Savić sparował piłkę na rzut rożny, a dzieła zniszczenia po kornerze dopełnił olbrzym Diaw. Remis i tylko trochę ponad kwadrans do końca meczu. Po raz kolejny w tym sezonie gdańszczanie w takiej sytuacji zachowali nadspodziewany spokój i wykazali się wyjątkową konsekwencją w grze. To, plus dokonane zmiany oraz korekty w ustawieniu, dały Lechii trafienie Kuświka w końcówce, zwycięstwo i komplet punktów. Tym samym Korona dołączyła do coraz szerszego grona zespołów, które w 2016 roku na Stadionie Energa zebrały w ryj.

 

Podopieczni Piotra Nowaka byli od rywali znacznie lepsi, ale wygrali rzutem na taśmę. Z pewnością cieszy konsekwencja w grze ofensywnej oraz wielka siła uderzeniowa Biało-zielonych. Cieszą trzy punkty, cieszy coraz okazalsza passa zwycięstw przed własną publicznością.

O hurraoptymizmie mowy być jednak nie może. Wciąż mankamentem gry gdańszczan jest defensywa, a nie najmocniejsza przecież Korona po raz kolejny pokazała, że Lechia ma problemy z bronieniem przy stałych fragmentach gry. No i ten Vania… Każde dogranie w pole karne, każda jego interwencja śmierdzi kłopotami na kilometr, a kibiców przyprawia o przyspieszone bicie serca. Dzisiaj zresztą kilkakrotnie dali oni wyraz swojego niezadowolenia z postawy Serba, głośno gwiżdżąc w czasie/po jego wznowieniach gry bądź wyjściach do dośrodkowań. Kiedy skończy się cierpliwość Piotra Nowaka względem Serba? Obym nie musiał znowu maglować tego tematu po wyjazdowym meczu w Białymstoku…

 

MICHAŁ FARAN

KOMENTARZE