O zapasach z bratem i salcie, które trenował w tajemnicy przed rodzicami. O igrzyskach olimpijskich, sukcesie sportowym, życiu posła i przekleństwach, które mobilizowały go przed zawodami. O pojedynku z Jurkiem Dudkiem i jajecznicy, którą otrzymał za swoją wytrwałość na parkiecie. Rozmowa z Leszkiem Blanikiem.
Szukając Twojego biura wszedłem do jednej z sal gimnastycznych gdańskiego AWF i zapytałem studentów o to, gdzie mogę znaleźć Leszka Blanika. Bezradni studenci nie znając odpowiedzi na moje pytanie usprawiedliwiali się tym, że są dopiero na pierwszym roku studiów i jeszcze wszystkich nie znają. Wysportowani, silni, sprawni, ale głowa jeszcze nie pracuje, jak u sportowca.
Leszek Blanik: (śmiech) To nie mogli być moi zawodnicy. Moi mnie znają. A tak prawdę mówiąc to wielu studentów jest tu z przypadku. Do tego są z pierwszego roku, więc jeszcze nie wiedzą, co chcą w życiu robić. Niestety tak jest. Ja nie potrzebuje, żeby wszyscy mi się kłaniali, ale uważam, że nic by się nie stało, gdyby wiedzieli kim jestem. Tego jednak nie zmienię.
Proszę opowiedz o swoich początkach w sporcie. Każdy zaczynał od piłki nożnej, siatkówki, koszykówki, bo takie były czasy. U Ciebie królowały zapasy i te słynne pojedynki z bratem w domu.
LB: Brat był silniejszy, więc nie raz zaciekle walczyliśmy o to, kto wygra. Tak naprawdę, to najwięcej zawdzięczam mojemu ojcu. On był prawdziwym pasjonatem i zaszczepił w nas taką miłość do sportu. Byliśmy nauczeni, że jak w telewizji lecą jakieś zawody, mecze, to siadamy przed telewizorem i oglądamy. Pamiętam jak dziś igrzyska olimpijskie w Seulu w 1988 roku. Gdy grano hymn narodowy, to my staliśmy na baczność i głośno śpiewaliśmy. To była taka pasja, która generowała bardzo pozytywne emocje. Ojciec zaraził nas miłością do sportu.
Gdzieś tam jednak była fascynacja gimnastyką. Jak to się zaczęło i czemu akurat ten sport?
LB: Jako dziecko byłem bardzo silny i skoczny. Gdzieś tam wygłupiając się z bratem czy kolegami na podwórku próbowaliśmy różnego rodzaju skoków, przerzutów. Nauczyłem się robić salto. Długo nie pokazywałem go rodzicom, bo bałem się ich reakcji. Gdy już je zobaczyli, byli zachwyceni tym, co potrafię zrobić ze swoim ciałem w tak młodym wieku. Ojciec zabrał mnie na pierwszy trening do Rybnika. Dosyć późno zacząłem trenować, bo w wieku dopiero 10 lat. Trenerzy jednak od razu dostrzegli we mnie ogromny potencjał. Kolejne ćwiczenia przychodziły mi z ogromną łatwością, więc czułem, że mogę być dobrym gimnastykiem.
10 lat to późno?
LB: Tak. Gimnastykę powinno się zacząć trenować w wieku 7, 8 lat. Wtedy jest najlepszy okres. To jak z grą na fortepianie. Trzeba szybko zacząć, by w bardzo młodym wieku złapać jak najwięcej podstaw. Kariera gimnastyka zaczyna się szybciej, ale za to nie trwa do czterdziestki.
Każdy pamięta te największe sportowe sukcesy Leszka Blanika, jednak mało kto wie, kiedy przyszły te pierwsze zwycięstwa. Od czego zaczęła się droga na szczyt?
LB: Gdy byłem młodym chłopcem sportowe cele zawsze wyznaczał mi mój tata. Od tych wcześniej wspominanych Igrzysk w Seulu wiedziałem, że na pewno marzeniem będzie udział w olimpiadzie. To przecież największa sportowa impreza na świecie. Gimnastyka była na igrzyskach zawsze. Poza lekkoatletyką i pływaniem do właśnie moja dyscyplina jest sportem, który budzi największe zainteresowanie. Cieszy się największą oglądalnością, do jej uprawiania powstają największe obiekty sportowe, uczestniczy największa liczba zawodników. Tak więc celem był zawsze udział w igrzyskach.
Takim pierwszym, naprawdę wielkim sukcesem było zdobycie srebrnego medalu na mistrzostwach Europy w Sankt Petersburgu w 1998 roku.
LB: Po zakończeniu mojej sportowej kariery mój trener Andriej Lewit zapytał mnie o najważniejszy skok, jaki moim zdaniem wykonałem w życiu. Odpowiedziałem oczywiście, że to ten z Pekinu, dzięki któremu zdobyłem olimpijskie złoto. On jednak zapewniał mnie, że miał on miejsce podczas Pucharu Świata w Lozanie w 1997 roku, dzięki któremu zająłem wtedy 15 miejsce. Czemu był aż tak ważny? Bo dzięki niemu zostałem przy sporcie i zakwalifikowałem się do tych wspominanych przez Ciebie mistrzostw Europy. To był taki znak, że trzeba zostać przy sporcie i dalej podążać tą drogą. To dzięki niemu przyszły późniejsze sukcesy.
Potem były igrzyska w Sydney i brązowy medal. Moim zdaniem zupełnie niezauważony przez polskich kibiców, a przecież niezwykle istotny na samym początku sportowej kariery. Miałeś wtedy 23 lata…
LB: Ja całe życie marzyłem o tym, by pojechać na igrzyska. Mi się śniło, że wchodzę na podium i odbieram medal. Żyłem nadzieją, że w końcu tak może się stać. Nie mogę jednak powiedzieć, że nie spodziewałem się tego, że medal zdobędę. Pokonywałem przecież na wcześniejszych zawodach nawet mistrza olimpijskiego i mistrzów świata. Wiedziałem, że jestem mocny. To był dla mnie drogowskaz na późniejszą karierę. Polska aż 48 lat czekała na medal olimpijski w gimnastyce i to ja go zdobyłem. Do tego dopiero 23 lata. Piękna sprawa…
Byłeś już medalistą olimpijskim, a do Aten nie pojechałeś. Co się stało?
LB: To była moja największa porażka w całej karierze. Po Sydney miałem wielkie marzenia, by zostać mistrzem olimpijskim. Startowałem wcześniej już na mistrzostwach Europy i świata i tam też zdobywałem wiele medali. Wtedy były jednak inne zasady kwalifikacji na igrzyska. Ostatecznie nie udało mi się uzyskać dzikiej karty i mimo wielkich sukcesów do Aten nie pojechałem.
Taką wisienką na torcie podczas Twojej kariery sportowej były igrzyska w Pekinie. Złoty medal, wielkie emocje, łzy szczęścia i na hymnie to ja stałem na baczność przed telewizorem 20 lat później.
LB: Pekin to były niesamowite emocje. Stresowałem się, denerwowałem. Czułem presję oraz to, że każde miejsce gorsze niż pierwsze będzie przyjęte jak porażka. Dla mnie sam udział w igrzyskach był czymś wielkim. Medal cieszyłby mnie niesamowicie i nie uważam, żeby srebro było moją porażką. Jednak ludzie chcieli złota. Kibice, dziennikarze. Uważam, że w całej swojej karierze wykonałem dużo lepszych prób, niż ta olimpijska, ale to ona przyniosła mi największy sukces i chwałę. Potem dałem upust swoim emocjom, co było widać w telewizji. Zostałem w końcu złotym medalistą.
Blanik na najważniejszym stopniu podium to jeden z tych momentów w polskim sporcie, który będzie wspominany latami…
LB: Wydaje mi się, że było to wydarzenie bez precedensu. Nie codziennie Polska zdobywa złoto olimpijskie, a już tym bardziej nie codziennie zdobywa je gimnastyk.
Niektórzy z zawodników motywują się modlitwą, inni mają swoje talizmany. Słonik na szczęście, ulubione ubranie – każdy sportowiec ma inaczej. Blanik natomiast przed zawodami klął jak szewc. Czemu?
LB: (śmiech) Tak, to prawda. Modlitwę zostawiałem w domu. Jestem katolikiem, niestety coraz rzadziej regularnie praktykującym, ale wierzę w Boga. Modliłem się o zdrowie, o wiarę, ale nigdy o to, abym wygrywał. Nad tym sam pracowałem i robiłem wszystko, by na zawodach dobrze mi szło. Przekleństwa mnie motywowały, pozwalały się koncentrować. Każdy ma swoje metody na to, by szło mu jak najlepiej.
Zawsze powtarzałeś, że gimnastyka to bardzo niebezpieczny sport. Wbrew pozorom bardzo łatwo jest o kontuzję czy nawet kalectwo.
LB: Tak, jednak tyczy się to głównie sportu zawodowego. Wtedy obciążenia są największe i co za tym idzie ryzyko jest dużo większe, niż w sporcie amatorskim. Mam wielu kolegów, którzy skończyli na wózku inwalidzkim. Prędkość około 30km/h, wysokość ponad 4 metry nad ziemią i do tego salta, obroty. Spaść na głowę z taką siłą nawet na materac gimnastyczny wiąże się z urazem. Ja powiem szczerze, że pod koniec swojej kariery miałem już trochę lęk przed skakaniem. Przed Pekinem obawiałem się o swoje zdrowie. Można źle stanąć, skręcić kostkę, nadciągnąć któryś mięsień. Trochę zmieniałem trening, by zachować sprawność i siłę, ale trochę mniej skakać.
Chciałem zapytać o Twojego największego rywala podczas sportowej kariery, czyli Mariana Dragulescu. Jak wyglądały te wasze pojedynki? Jakie relacje były między wami?
LB: Marian to mój serdeczny kolega. Ogólnie w gimnastyce nie ma rywali. Są koledzy z sali i wszyscy nawzajem się wspieramy. Kiedyś myślałem, dlaczego tak właśnie jest. Może dlatego, że nie mamy między nami kontaktu, jeden drugiemu nie może zaszkodzić w bezpośredniej rywalizacji? Uważam, że to bardzo utalentowany zawodnik, na pewno bardziej ode mnie. Ja miałem talent, ale dużo zawdzięczałem ciężkiej pracy na treningach oraz właściwemu podejściu do rywalizacji sportowej. Marian to talent czystej wody i czasami zaniedbywał swoje obowiązki na sali. Przychodziły igrzyska olimpijskie, a on raz dobył brązowy medal i to jeszcze mocno naciągany. Sędziowie mu pomogli. Na mistrzostwach świata czy Europy brylował, ale później gdzieś tam tracił swoją pewność, nie mógł się skoncentrować i dlatego mu nie wychodziło. Do teraz jednak mamy dobre kontakty. On dalej skacze i trzymam za niego kciuki w Rio. Może teraz mu się uda.
Wielu sportowców ma problem z „życiem po życiu” Kończą karierę i …. no właśnie. W 2003 roku zostałeś magistrem wychowania fizycznego. Dzięki temu pojawiło się wiele możliwości.
LB: Ja już jako zawodnik marzyłem o tym, by zostać trenerem. Bardzo dużo uwagi przykładałem do swoich obowiązków, dużo się przy tym uczyłem, interesowałem się gimnastyką. Szukałem rozwiązań, które pomogą mojemu organizmowi, by funkcjonował jak najlepiej. Gdy skończyłem ze sportem, pojechałem do Radlina i tam obserwowałem młodych gimnastyków, którzy mają największy potencjał. Zabrałem trzech chłopaków do Gdańska, by mogli trenować pod moim okiem. Od lipca są oni w ośrodku olimpijskim i naprawdę solidnie trenują. Obecnie mam 11 zrzeszonych zawodników i najlepszych juniorów w Polsce. Nie było to łatwe, bo cały czas byłem w Sejmie, ale jakoś dawałem sobie radę.
Zacząłeś temat, który właśnie chciałem poruszyć. w 2011 roku zostałeś posłem na Sejm. Jak wspominasz czas spędzony w Rządzie?
LB: Bardzo pozytywnie. Wiem jaka jest opinia na temat pracy polityków w naszym kraju i jak ludzie komentują pewne sprawy, ale uwierz mi, że w naszym kraju jest naprawdę wiele mądrych osób, które chcą właściwie zarządzać pewnymi sprawami. Nie zawsze się to udaje, bo wiele osób chce czego innego, a taka wewnętrzna wojenka bardzo spowalnia pewne mechanizmy. Ja jednak złego słowa na ludzi z Sejmu powiedzieć nie mogę, bo jest tam wielu moich kolegów i koleżanek, z którymi możemy porozmawiać o wszystkim. Nie tylko o polityce.
Nie chciałeś więc kandydować na kolejną kadencję?
LB: Od początku plan był taki, żeby ubiegać się tylko o jedną kadencję. Ta piękna hala sportowa, która powstaje przy AWF to owoc pracy byłego Rządu, który rozpoczął jej budowę. Miałem duży wpływ na to. Minister sportu miał przewidziane wiele przedsięwzięć, ale ja wielokrotnie powtarzałem mu o nowej hali w Gdańsku. Dzięki temu powstanie tu takie centrum gimnastyczne w Polsce. Tak jak lekkoatletka ma Spałę, my będziemy mieli nasz ośrodek.
W 2010 roku miała miejsce uroczysta gala pożegnalna, podczas której to Leszek Blanik skoczył po raz ostatni.
LB: O tym, w jaki sposób chce się pożegnać z kibicami myślałem już pięć lat wcześniej. Byłem zaproszony na ostatnie spotkanie z kibicami Andrzeja Grubby i bardzo mi się to spodobało. Nie chodziło mi wcale o to, by wszyscy przyszli podziwiać jak radzi sobie stary Blanik. Chciałem, żeby te wszystkie dzieciaki, które trenują codziennie zobaczyły prawdziwe zawody. Z zawodowcami, którym przyjdzie zmierzyć się w jednym miejscu i jednym czasie. Żeby ludzie w mieście gadali o tym, że wielka impreza może rozpowszechnić tą mało popularną dyscyplinę sportu w naszym kraju. Dużo było przy tym pracy, praktycznie wszystko musiałem sam zorganizować. Ale impreza była naprawdę wyjątkowa i jestem z tego dumny.
Leszek Blanik doczekał się skoku nazwanego własnym nazwiskiem. Jako pierwszy Polak w historii. Podwójne salto w przód z pozycji łamanej. Mało kto tak skakał.
LB: Ogólnie poziom gimnastyki w moich czasach był tak wysoki, że niewiele można poprawić. Mało kto skakał „moim” stylem, bo to nie było takie łatwe. Jeden Koreańczyk potrafił zdobywać nawet wyższe oceny za ten skok, ale niezwykle rzadko go wykonywał. Ja byłem pierwszy, a teraz po siedmiu latach jest już trzech Polaków, których nazwiskiem nazywa się skoki. Ja otworzyłem swoją osobą bramy do tego, by inni mieli łatwiej. To tak jak z tą halą. Będzie hala, dzięki temu, że w Gdańsku skakał mistrz olimpijski. Młodsi mogą z tego skorzystać. Jeśli tak się nie stanie, brama zacznie się zamykać. Od samych zawodników zależy czy wykorzystają swoją szansę.
Słyszałem, że Blanik jest bardzo surowy dla swoich młodych zawodników. To prawda?
LB: Ja byłem zawsze bardzo emocjonalnie podchodzącym zawodnikiem do swoich obowiązków na sali i takim samym jestem trenerem. U mnie nie ma opierdzielania się. Gdy ktoś chce przejść obok treningu lub poobijać się, to nie ma dla niego miejsca. Często rodzice wychodzą, bo nie chcą na to patrzeć. Ja jednak nikogo nie zarzynam. Nikt nie trenuje ponad swoje siły. Gdy ktoś daje z siebie maxa, a mi się to nie podoba, to mogę mu coś podpowiedzieć, doradzić, ale nie karze mu jeszcze ciężej pracować. Gdy ktoś nie słucha moich poleceń to wypraszam go z sali. Musi być dyscyplina. Dużo gadam z młodymi gimnastykami, spotykamy się po treningach. W sporcie ważna jest atmosfera, ona bardzo pomaga. Dlatego dbam o to, by wszystkim chciało się przychodzić na trening.
Czym były dla Ciebie odznaczenia państwowe, które otrzymałeś, czyli Złoty Krzyż Zasługi i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski?
LB: To bardzo miła sprawa, gdy najwyższa głowa w państwie Cię wyróżnia. Nagradza Twoje wieloletnie starania i to w imieniu całego narodu. Na pewno wielka nagroda i takie podziękowanie za to, co się zrobiło dla własnej ojczyzny.
Proszę opowiedz o tym programie telewizyjnym w Chinach podczas igrzysk i wywiadzie w języku angielskim.
LB: (śmiech) Początkowa wersja była taka, że mam odpowiedzieć na kilka pytań w języku angielskim. Był razem ze mną mój kolega, który płynnie mówił w tym języku. Ja radziłem sobie, ale czasami brakowało mi niektórych słów, więc stwierdziłem, że jak nie będę czegoś wiedział, to on mi pomoże. Przyjechał po mnie bus i pojechaliśmy do telewizji. Kolegi nie wpuścili do studio, a ja leciałem na żywo. Zamiast dwóch pytań było chyba z dziesięć. Stres, kamery, telewizja, a ja tam sam. Zupełnie inaczej miało to wyglądać. Jakoś to wyszło, ale z moich ostatnich dwóch odpowiedzi podobno niewiele szło zrozumieć.
Leszek Blanik to wielki fan żużla. Sam podobno nawet próbowałeś jeździć.
LB: Tak, próbowałem jeździć i to wbrew pozoru nie jest takie łatwe. Kiedyś bardziej kibicowałem, bo i żużel był trochę inny. Ktoś z Wrocławia bardzo utożsamiał się ze swoim klubem. Była taka jedność. Ja uwielbiałem Hansa Nielsena. Dużo chodziłem na żużel, przed telewizorem mogłem go oglądać całymi dniami. Teraz to trochę się zmieniło, mam zdecydowanie mniej czasu na to.
A kto był Twoim idolem sportowym?
LB: Wspominany już Hans Nielsen. Do tego Aryton Senna, Paweł Nastula, Andrzej Grubba, Waldemar Legień.
Jurek Dudek kiedyś powiedział, że na Balu Mistrzów Sportu o 6 nad ranem do samego końca o słynną jajecznicę rywalizował tylko z Leszkiem Blanikiem. Podobno emerytowany już gimnastyk nie miał problemu, żeby na koniec imprezy zrobić efektowne salto przez krzesła.
LB: (śmiech) Tak, to prawda. Jurek zaprezentował szpagat, stanął na głowie, to ja zrobiłem salto w tył. Nie chciał być gorszy i powtórzył mój wyczyn. Jurek wciąż jest bardzo sprawny, gibki. Byłem pod wrażeniem jego umiejętności gimnastycznych.
A jak traktowałeś plebiscyty? W 2008 roku zająłeś drugie miejsce w plebiscycie na najlepszego sportowca Polski. Pierwszy – Kubica, czyli sportowiec, którzy nie jest olimpijczykiem.
LB: Tak wybrali kibice i ja nie mam tu nic do gadania. Moim zdaniem powinien wygrać któryś ze złotych medalistów i szkoda, że tak się nie stało. Wygrał Robert i gratulacje dla niego. Gimnastyk zajął drugie miejsce i to naprawdę jest coś, czego nikt się nie spodziewał. Być może już nigdy przedstawiciel tej dyscypliny sportu nie będzie aż tak wysoko.
A kto wygra plebiscyt w tym roku?
LB: Anita Włodarczyk. To był jej rok. Drugi Robert Lewandowski. Tak to widzę.