Zapraszam do przeczytania wywiadu z Arturem Siódmiakiem. Wywiad ukazał się na stronie www.laczynaspasja.pl i znajduje się również TUTAJ.
Marcin Lijewski powiedział kiedyś, że nie pamięta finału mistrzostw świata z 2007 roku przeciwko Niemcom. Też tak masz?
AS: Może nie, że nie pamiętam, ale sam finał minął bardzo szybko, wszystko działo się w zawrotnym tempie. Marcinowi pewnie też dosłownie nie chodziło o to, że nie może odtworzyć sobie w pamięci wydarzeń boiskowych, tylko cała ta otoczka, presja, oczekiwania i adrenalina spowodowały, że coś co rozgrywa się w głowie przez jakiś czas, w tamtym momencie trwało 10 razy krócej.
W samym finale mogłeś w ogóle nie zagrać.
AS: Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym w finale nie zagrać, choć podczas półfinału miałem 40 stopni gorączki i mimo szczerych chęci mój organizm odmówił posłuszeństwa. Finał to finał – w takich spotkaniach gra się nawet bez nogi. Musiałem zagrać z Niemcami.
Ale problemy zdrowotne w drużynie miałeś nie tylko Ty. Mówię o grypie żołądkowej.
AS: To prawda, problemy żołądkowe miała połowa drużyna. To oczywiście nie jest żadne tłumaczenie i powód dla którego przegraliśmy finał, ale panował jakiś wirus wśród chłopaków i nie każdy trenował normalnie przed meczem z Niemcami. Nikt o tym nie mówił, bo nasi rywale nie mogli mieć takich informacji.
Sam finał nie był złym spotkaniem w waszym wykonaniu.
AS: Złym spotkaniem nie był, ale nie był też dobrym. Moim zdaniem nie byliśmy gorsi od Niemców w tamtym spotkaniu. Graliśmy przeciwko gospodarzom, ale też przeciwko ekipie, którą byliśmy w stanie pokonać w fazie grupowej. Zmarnowaliśmy kilka szans gdy wynik był bardzo ciasny i w końcowym rozrachunku to zdecydowało, że nie zostaliśmy mistrzami świata. 19 tysięcy ludzi w hali, ogromny tumult na trybunach. Atmosfera, która robiła na nas ogromne wrażenie. Gdy stałem koło Lijka i coś do mnie mówił, to kompletnie nic nie słyszałem. Gwizdy, hałas, żywiołowo reagujący fani. Pojechaliśmy do jaskini lwa walcząc o mistrzostwo świata. Trudno gra się w takich warunkach. To pomagało Niemcom, ale nam już niekoniecznie. Na boisku gorsi nie byliśmy, mimo że to oni wygrali.
Ściany pomagają gospodarzom.
AS: Dokładnie. Nikt z nas w żadnej wypowiedzi nie narzekał na pracę sędziów i ja teraz też tego nie zrobię, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że na pewno nikt nam nic nie da za darmo. Musielibyśmy prowadzić kilkoma bramkami, by ten mecz wygrać. Gdyby wynik był bliski remisu, to istnieje spora szansa, że prowadzenie mogłoby się nam wymknąć z rąk.
Jak chcesz pokonać mistrza, to musisz go znokautować – tak mówi się w boksie.
AS: Dokładnie tak samo było wtedy w finale. Choć skoro Niemcy wygrali, to na to zasłużyli – to nie podlega dyskusji.
Bardziej żałowałeś, że nie zdobyłeś złota, czy cieszyłeś się, że wywalczyłeś srebro?
AS: Cieszyłem się, że dograłem cały turniej. Byliśmy szczęśliwi, że zaszliśmy bardzo daleko w turnieju, w którym mało kto na nas liczył. Przyjechaliśmy do Niemiec z prostym planem – chcemy wygrać każdy kolejny mecz. Obojętnie kto stanął na naszej drodze, my musieliśmy go pokonać. Nie mieliśmy kompleksów, byliśmy silni i pewni swego. I tak z meczu na mecz coraz więcej osób zaczęło nas poważnie traktować. Dostrzegać nasze umiejętności i hart ducha. Euforię po każdym kolejnym wygranym spotkaniu, która dodawała nam siły.
A to nie jest tak, że zadowoliliście się srebrem i lekko zdekoncentorwani podeszliście do meczu z Niemcami?
AS: Nie, to nie tak. My się Niemców nie baliśmy. Cieszyliśmy się z wielkiego finału i przynajmniej srebrnego medalu, ale nie spoczęliśmy wtedy na laurach. Mieliśmy większe ambicje, które sięgały mistrzostwa.
Świat zwariował po tych mistrzostwach? Mówię o popularności, sławie, świętowaniu.
AS: Nie, absolutnie. To fakt – byłem lekko w szoku, jak wielkim echem odbił się nasz sukces. Jak dużo osób nagle zaczęło interesować się szczypiorniakiem. My oczywiście świętowaliśmy i było dużo radości – nie będę Cię kłamał, że było inaczej. Ale wszystko było kontrolowane, bez przegięcia. Każdy wrócił do swojego klubu i dalej trenował. Każdy musiał wrócić do swoich obowiązków i dokończyć sezon. Nikt jednak nie odfrunął i nie zaczął gwiazdorzyć. Z resztą, pamiętasz tych chłopaków, pamiętasz tę ekipę. To nie w naszym stylu.
I jadąc na kolejne imprezy zaczęła się presja, z którą wcześniej nie mieliście styczności. Mówię tu choćby o igrzyskach olimpijskich.
AS: Ludzie zaczęli się nami interesować, dziennikarzy ciekawiła kadra piłkarzy ręcznych. Na igrzyska jechaliśmy po medal. Z jakim nastawieniem na olimpiadę mają jechać wicemistrzowie świata? Pewnie, że po medal! Mentalnie byliśmy gotowi na wielkie sukcesy. Zawsze byliśmy przygotowani na wszystko. Nasza mocna psychika i mentalność zwycięzców była naszą najmocniejszą stroną. Możesz mi nie uwierzyć, ale tworzyliśmy grupę, która z każdym mogła grać. Współpracowaliśmy z psychologiem, który odpowiednio nas przygotowywał do każdego wielkiego turnieju. Skoro zajęliśmy drugie miejsce w Niemczech, to ten wynik musimy powtórzyć w Pekinie – taki był plan, taki był cel.
Jeden za wszystkich…
AS: Wszyscy za jednego, bez wyjątku. Na boisku i poza nim. Gdyby trzeba było „dogrywać” mecz pod szatnią czy koło autokaru, to każdy poszedłby za każdym w ogień.
No dobra, ale w Pekinie nie wyszło.
AS: Widzisz, zacząłeś o igrzyskach i znowu o tym wszystkim myślę. Pamiętam to jak dziś – naszym rywalem była Islandia, czyli solidna, dobra ekipa, ale to była drużyna, z którą wielokrotnie przed igrzyskami graliśmy i nikt nie spodziewał się, że oni mogą nas pokonać. Zamiast podium jednak musieliśmy zadowolić się z piątego miejsca, które w końcowym rozrachunku nie jest złe, ale nas to absolutnie nie zadowalało. Wracając to Islandii, to na pewno nie można powiedzieć, że była to ekipa anonimowa. Przeszli nas i doszli aż do wielkiego finału, w którym okazali się gorsi dopiero od Francuzów. Tych wspomnień związanych z igrzyskami jest w dalszym ciągu sporo, ale we mnie to rozgoryczenie tkwiło jeszcze przez dwa miesiące po igrzyskach. Uciekło mi coś najbardziej cennego, co tak naprawdę było na wyciągnięcie ręki.
Na wakacje do Islandii nikt z was do tej pory pewnie nie pojechał.
AS: Bez przesady. Islandczycy to fajne chłopaki, lubiliśmy ich. Znaliśmy się wszyscy, znakomicie nas rozpracowali i zasłużenie wygrali. Nie powinni z nami wygrać, bo to my mieliśmy walczyć w wielkim finale olimpijskim z Francuzami. Wygrali jednak, pokonali nas, więc czapki z głów.
I te niepowodzenie musieliście odbić sobie rok później, w Chorwacji.
AS: Z tą samą wiarą, co w 2007 i 2008 roku jechaliśmy do Chorwacji na mundial. Mieliśmy już srebrny medal mistrzostw świata, przełknęliśmy gorzką pigułkę rok później w Pekinie, więc w 2009 roku byliśmy już dojrzali. Z sukcesem sportowym i porażką na koncie. Nie szło nam od początku. To był inny turniej niż w Niemczech. Tam każda przeszkoda była jakby łatwiejsza. W Chorwacji – męczarnie. Tak to jednak wszystko się szczęśliwie dla nas ułożyło, że dzięki korzystnym wynikom innych spotkań pokonując Norwegię byliśmy w stanie awansować do półfinału. No właśnie – musieliśmy pokonać Norwegię…
Na 14 sekund przed końcem wydawało się to bardzo trudne do osiągnięcia.
AS: Cały tamten mecz był bardzo trudny. Nie szło nam, mieliśmy pecha, a im wszystko wpadało. Na kilka minut przed końcem przegrywaliśmy trzema bramkami i nic nie wskazywało, że to może tak się skończyć. Nie wiadomo czemu Norwegowie zaczęli się mylić, nam wszystko wpadało i wyrównaliśmy. Wtedy Bogdan Wenta wziął czas.
Najsłynniejszy czas w historii polskiej piłki ręcznej.
AS: Dokładnie. Bogdan w swoim stylu – spokojnie, mamy dużo czasu. Cała Polska się z tego śmiała, ale serio my mieliśmy wtedy dużo czasu. Może inaczej – mielibyśmy go, gdybyśmy mieli piłkę. Ale mieli ją Norwegowie i to nie było już takie proste. Pamiętam, że mieliśmy odpuścić skrzydłowego, przejąć piłkę i próbować rzutu z daleka. Wiedzieliśmy, że oni wycofają bramkarza. Sławek miał rzucać przez całe boisko. Stało się jednak inaczej i skrzydłowy piłki nie otrzymał. Sławek nie miał okazji się wykazać.
Bo Norwegowie strasznie popsuli tę akcję.
AS: W takim momencie popełnić taki błąd, to coś niesamowitego. Oni się pogubili i ja przejąłem piłkę. Bez namysłu rzuciłem ją w kierunku bramki i wpadła. Gol, jesteśmy w półfinale.
I narodził się Król Artur.
AS: Tak mnie nazwali dziennikarze i tak później już zostało. Na treningach nie zawsze mi takie piłki wpadały. Wiele razy myliłem się w podobnych sytuacjach, byłem niedokładny. W tym najważniejszym momencie jednak wpadło. Na szczęście. Bogdan Wenta po meczu powiedział mi, że jakbym to przestrzelił, to urwałby mi głowę.
Nic Ci jednak nie zrobił, a Ty zostałeś Królem Arturem i jesteś nim do teraz.
AS: Całe szczęście, że tak to wszystko się skończyło, bo nie wiem co by było, gdybym wtedy rzucił obok bramki. Niby tamten gol nie dawał nam medalu, a tylko zapewniał półfinał, a to właśnie ten mecz został szczególnie zapamiętany. Potem było mnóstwo telefonów, gratulacji. Oglądaliśmy końcówkę tego spotkania milion razy. Za każdym razem czułem ogromne emocje, fantastyczna sprawa.
I znowu jako drużyna pokazaliście charakter. Na taką końcówkę w meczu z mocną Norwegią nie każdego byłoby stać.
AS: O tej drużynie, która wtedy zdobywała medale, moglibyśmy rozmawiać godzinami. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. Atmosfera, wzajemne zrozumienie, wspólnie obrany cel, który przyświecał nam każdego dnia. Coś niesamowitego. Udowodniliśmy sobie, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Że wszystko można osiągnąć dzięki ciężkiej pracy i uporowi.
Nie bez powodu o „Orłach Wenty” mówi się w takich samych kategoriach, jak o „Orłach Górskiego” w piłce nożnej. Jako o wzorcu, który trzeba naśladować.
AS: Pamiętam, jak w 2004 roku, chyba w Radomiu, siedzieliśmy na zgrupowaniu z chłopakami w szatni. Nie było wtedy zbyt wielu pieniędzy, ale to nie istotne. I tak sobie powiedzieliśmy, że skoro już tu przyjeżdżamy i zasuwamy na treningach, to fajnie byłoby zrobić coś fajnego. Zacząć osiągać sukcesy. Robić coś na maksa i mieć cel. Naszym celem było wygrywanie. Przyjeżdżała Francja? Trzeba było ich zlać? Norwegia? Proszę bardzo, wygramy z Norwegią. Zaraziliśmy się wspólną pasją, jaką było wygrywanie. Pokonywanie własnych słabości. Pokazywanie, że polski szczypiornista może wygrać z tym duńskim czy niemieckim. I tak graliśmy coraz lepiej – krok po kroku. Po kilku latach pojechaliśmy do Niemiec na mundial. Resztę znasz.
No i był z wami Bogdan Wenta.
AS: Z pewnością ojcec naszych sukcesów. Czy bez Bogadana nie byłoby tamtej drużyny? Pewnie nie. Niesamowity facet z nieprawdopodobną charyzmą. Motywował nas, wprowadzał luz i dyscyplinę zarazem. Był merytorycznie przygotowany do tego stopnia, że po kilku treningach wzbudzał u nas niesamowity autorytet. Rozumiał nas, jako zawodników, był jednym z nas i prowadził całą grupę za sobą. Nauczył nas cwaniactwa, był naszym psychologiem, mentorem. Niesamowity facet.
Był też Grzesiu Tkaczyk, którego w jednym w wywiadów nazwałeś liderem szatni.
AS: Grzesiu był kapitanem i liderem w jednym. Każdy z nas wiedział co ma robić, nie potrzeba nam było dodatkowego motywatora ani przewodnika. Ale Grzesiu miał dar to rządzenia grupą. Przewodził w niej. Miał posłuch i szacunek wśród chłopaków. Był znakomitym zawodnikiem, wspaniałym kumplem, ale i facetem, który w trudnym momencie ciągnął drużynę za sobą. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Od razu miałeś plan na siebie po zakończeniu kariery? Chciałeś wykorzystać tego „Króla Artura” i swoją popularność?
AS: Sporo czasu spędziłem w swoim w życiu w Niemczech, pod koniec kariery również tam byłem i podglądałem tamtejszy świat. To, że teraz zajmują się tym, czym się zajmuję nie wzięło się znikąd. Zobaczyłem jak Niemcy szkolą młodzież, jakie stwarzają im warunki i możliwości. Chciałem ten ich model, który funkcjonował bardzo dobrze i był sprawdzony przenieść do naszego kraju. Zacząłem organizować treningi dla dzieciaków, powstał model szkolenia, który jest sygnowany moim nazwiskiem. Miałem o tym pojęcie oraz wewnętrzną potrzebę, by tym się zająć. Czy wykorzystałem swoją popularność? Nie wiem, są tacy, którzy mówią, że mam parcie na szkło. Nie jest to chyba nic złego. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Kiedyś rozmawiałeś z dziennikarzami, sam też pracowałeś w telewizji.
AS: Ludzie nazywali mnie dziennikarzem, ale ja nigdy nim nie byłem. Grałem w piłkę ręczną, odnosiłem sukcesy. Marian Kmita zaprosił mnie na rozmowę i przygotował dla mnie ofertę pracy w Polsacie Sport przy komentowaniu meczów. Zapraszano mnie do studia, bo wszyscy wiedzieli, że mogę porozmawiać i wypowiedzieć się do kamery. Taki już jestem – otwarty, w miarę wygadany. Czasami powiem coś mądrego i ludzie mnie słuchają z podziwem. Zdarza się, że gadam głupoty i wtedy ktoś ma ze mnie ubaw. Obecnie mam mało czasu wolnego, bo cały czas załatwiam swoje sprawy. Praca w mediach mnie jednak wkręciła i bardzo ją lubiłem. Sport i media są ze sobą bardzo powiązane. Ja to rozumiem i wiem, w jaki sposób to działa. Lubię się rozwijać i mam swoje ambicje. Dziennikarzem jednak nie jestem, tak się nie nazywam. Jeśli jednak ktoś będzie chciał słuchać Artura Siódmiaka, gdy ten mówi o piłce ręcznej, to czemu nie? Przecież to nic złego.