Gdy podczas styczniowego spotkania Barcelony z Atletico Madryt spiker wyczytywał nazwisko trenera Barcelony, na Camp Nou rozległy się gwizdy. Kibice na krzesełkach przygotowane mieli białe chusteczki, które na wypadek przegranej z ówczesnym mistrzem Hiszpanii miały żegnać byłego kapitana katalońskiego klubu. Barcelona pewnie wygrała i rozpoczęła dumny marsz po wszystko, co było w tym sezonie do wygrania. Tryplet- Liga, Puchar Króla i Liga Mistrzów. Ze znienawidzonego na początku roku szkoleniowca, Enrique stał się kimś, kim parę lat wcześniej był Guardiola. Absolutny lider, który doprowadził klub do chwały. Czwartej w ciągu dekady.
Enrique okazał się geniuszem. Fenomenem. Jego ciągłe rotacje, oraz niezrozumiałe decyzje kadrowe przez całą jesień przyprawiały sympatyków Blaugrany o ból głowy. Lucho jednak miał swój plan. Wiedział, że szanowanie sił swoich piłkarzy będzie mu potrzebne dopiero na wiosnę. Nikt przecież trofeów nie wygrywa jesienią. Enrique miał taktykę, którą konsekwentnie wdrażał w życie. Był odważny. Rotował bramkarzami, choć zarówno Ter Stegen, jak i Bravo mieli chrapkę, aby strzec katalońskiej bramki na wyłączność. Nie bał się również zrezygnować ze swojego byłego kumpla z boiska- Xaviego, któremu pozwalał grać w meczach o niższym kalibru. Lucho ściągnął do Barcelony za 20 milonów euro ponad trzydziestoletniego Mathieu, który wygrał Barcelonie Gran Derbi i zdobył trzy punkty w ciężkim mecz w Vigo. Ale… Ale to już było. Każdy kibic drużyny z Katalonii to docenia, ale w głębi duszy chce więcej. To jest Barcelona, liczy się tu i teraz.
Luis Aragones, wielki mentor Xaviego, odchodził ze stanowiska selekcjonera reprezentacji narodowej w chwale. Jego drużyna po ponad 30 latach przerwy wygrała wielki turniej, a filozofia gry La Furia Roja przeszla do annałów w historii futbolu. Odszedł jako bohater, który dokonał czegoś wielkiego. Enrique mógł zrobić tak jak Aragones. Odejść w chwale. Wybrał inną drogę. Przedłużył kontakt ze swoją drużyną.
Losy Lucho mogą potoczyć się identycznie jak te Guardioli, które kibice Barcelony wciąż mają bardzo świeżo w pamięci. Guardiola po wygraniu Ligi Mistrzów po raz drugi w ciągu 3 lat chciał jako pierwszy trener w historii obronić wywalczone trofeum. Efekt? Drużyna odpadła w półfinale z Chelsea, a Guardiola do klubowej gabloty przyniósł jedynie Puchar Króla. Odszedł, bo czuł że nie da rady więcej wycisnąć z drużyny, która wygrała absolutnie wszystko. Czuł wielki zawód, bo odchodząc rok wcześniej, zostałby bohaterem kompletnym. Mała rysa, nieco przysłoniła nieskazitelny wizerunek byłego kapitana bordowo- granatowych.
Enrique może również skończyć jak Carlo Ancelotti. Włoch, który wywalczył dla Realu Madryt upragnioną Decimę, pierwszą część kolejnego sezonu przejechał na piątym biegu, nie oglądając się absolutnie na nikogo. Kolejnych rywali rozjeżdżał jak walec i był głównym faworytem bukmacherów do obrony tytułu najlepszej drużyny Europy. Liczne kontuzje, krótka ławka rezerwowych oraz brak szczęścia w decydujących spotkaniach sezonu spowodował, że Real w tym sezonie zaliczył pusty przelot. Ancelotti został zwolniony z Madrytu i musiał udać się na przymusowe wakacje.
Liczne kontuzje od początku sezonu w szeregach Blaugrany, pożegnanie graczy, którzy mieli katalońskie DNA, czyli Xaviego oraz Pedro, wraz z zakazem transferowym do stycznia tworzą w Barcelonie sytuacje pełnego kryzysu. Kryzysu, z którego Enrique póki co wychodzi całkiem dobrze. Barcelona nie zachwyca jak na wiosnę, a mimo wszystko jest w tabeli przed największymi rywalami w wyścigu po mistrzostwo- Realem i Atletico. Swój geniusz Lucho ma okazję pokazać już teraz, gdy bez Messiego oraz Rafhini na pustym braku drużyna ma się przebujać do końca roku. Potem nowe siły i odpoczynek dla etatowych piłkarzy będzie jak tlen. To jest Barcelona i tutaj nikt nie będzie skandował swojego trenera za zdobycie Pucharu Króla.