Marek Plawgo zszokował kilka dni temu swoim wpisem na Twitterze. Brązowy medalista mistrzostw świata z Osaki w biegu na 400 metrów przez płotki oświadczył, że od dłuższego czasu zmaga się z depresją. To tylko jeden z przykładów na to, że sportowiec po zakończeniu kariery nie zawsze potrafi poradzić sobie z otaczającą go rzeczywistością.

Takie informacje chwytają za serce, bo przecież jeszcze niedawno Plawgo był na świeczniku, startował w finale igrzysk olimpijskich, ostatnio z uśmiechem na ustach biegał z mikrofonem podczas imprez lekkoatletycznych i dyskutował o tej dyscyplinie sportu w studiu telewizyjnym. Po długiej walce z samym sobą stwierdził jednak, że życie nie sprawia mu radości, często boli go poranne wstawanie z łóżka, kolejne wyzwania już nie napędzają, a są utrapieniem, z którym trudno jest sobie poradzić.

Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż panuje przeświadczenie, że sportowcy mają kozackie życie. Niejednokrotnie na domówce podchodzą do mnie znajomi, którzy pytają o zarobki poszczególnych sportowców. Rzucają nazwiskami, są ciekawi, jak bardzo bogaci są ich idole ze szklanego ekranu. Po pierwsze – nikomu nie zerkam do kieszeni, po drugie – nawet osobie pytającej zająknąłby się głos, gdybym bez ceregieli rzucił chamskim: „Mordo, ile zarabiasz?” Wtedy jednak jestem niegrzeczny, nietaktowny i ble. Sportowca jednak pytać można, co to za tajemnica. Przecież to osoba publiczna.

Zaufajcie mi, że sportowcy nie mają wcale tak zajebistego życia, jak wam się wszystkim wydaje. Zarabiane 40 tysięcy złotych za walkę to nie jest wcale tak dużo. Weźmy to na logikę – 40 tysięcy za występ, dwa razy rocznie. Wychodzi 80. Tylko w przypadku, gdy wygrywasz, idzie ci zgodnie z planem, dajesz radę i ludzie chcą ciebie oglądać. Towarzyszy ci ciągła presja, że musisz wygrywać, bo inaczej ucinają ci część wynagrodzenia, nie otrzymasz bonusu za zwycięstwo. Czy to tak dużo? W skali miesiąca – niecałe 7 tysięcy w polskiej walucie. Bez umowy, bez wolnych weekendów, bez gwarancji, że jutro możesz wstać jak co środę o 6:30 i o 8 pić kawę w swoim kubku przy swoim komputerze na swoim biurku. Jesteś w ciągłym stresie, bo przecież może ci się powinąć noga i zamiast 40, będzie 20 koła. Z pewnością, że za trzy, cztery czy pięć lat zaczniesz przegrywać, bo przecież zegara biologicznego nie da się oszukać. A, no i znam ludzi, którzy zarabiają 7 tysięcy miesięcznie. Czy to fortuna? Nie, po prostu dobre zarobki.

Rozmawiałem kiedyś z jednym sportowcem. Niby to lekarze mają tajemnice zawodowe, ale też nie zdradzę nazwiska tej osoby. Był sezon startowy, a on startować nie mógł. Miał kontuzję. Skomplikowany uraz, przewlekły, trudny do wyleczenia. Wszyscy koledzy i koleżanki rozjechali się po świecie, byli „w pracy”, czyli na sportowym szlaku. On siedział w domu, popijał kawę, delektował się jednym, drugim, chwilę później trzecim cappuccino. Zajadał słodycze. W pustym mieszkaniu siedział sam, bo nie miał gdzie i z kim wyjść. Opowiadał o tym, że wszystkie osoby, które zna, właśnie teraz walczą o spełnianie swoich marzeń. On nie mógł, bo miał kontuzję. Nie miał się do kogo odezwać, z kim pogadać, pośmieszkować i iść na spacer. Kolegów spoza sportu nie było już od kilku lat, ci sportowi mieli akurat swoje zajęcie.

Wtedy zrobiło mi się… przykro. Najzwyczajniej w świecie przykro, bo po zamknięciu komputera i skończeniu pracy mam zazwyczaj kilka opcji. Wyjście na mecz z kolegą z rodzinnego Grudziądza, FIFA z ziomkiem ze studiów, piwko z kumplem z byłej pracy i spacer ze znajomymi, z którymi od czasu do czasu idę na imprezę. Wyjmuję telefon i podejmuję decyzję – do kogo by tu się odezwać. Tam opcja była jedna. Ze skręconą kostką niemożliwa do wykonania.

Sportowiec ma fajnie, gdy idzie z góry. Gdy zarabia krocie, jest na świeczniku, wszyscy klepią go po plecach i może pochwalić się fotką na Instagramie z Lazurowego Wybrzeża, gdyż tam właśnie odbywa się zgrupowanie reprezentacji Polski. Sportowiec jednak w wieku 26 lat nie dostaje awansu w pracy. Bardzo często nie stara się o kredyt na mieszkanie, bo wszystko w jego życiu jest chwiejne i na teraz. Nie dopisuje z każdym miesiącem kolejnej pozycji do swojego CV, bo po sporcie musi jakoś żyć, a status byłego reprezentanta tylko czasami (bardzo rzadko) otwiera po zakończeniu kariery jakąkolwiek furtkę. Najczęściej jednak po powiedzeniu „dość” przychodzi moment refleksji i budowania wszystkiego od nowa. Bez kibiców, bez prawie siedmiu tysięcy na koncie, których dziwnym trafem nie udało się odłożyć i zderzając się ze światem, który jakiś czas temu przestał kłaniać się w pas.

Kiedyś przez moment poczułem się jak ten sportowiec z piątego i szóstego akapitu. Zmieniłem miasto zamieszkania, pojechałem w nieznane, zostawiłem pracę i wszystko, co wówczas robiłem. Musiałem zacząć od nowa, podjąłem tę decyzję świadomie. Szukałem pracy dwa miesiące, udało się, dziś jestem zadowolony, że tak to wszystko się ułożyło. Te 60 dni, to była jednak męka, ambicja rozwalała mnie od środka wstając każdego dnia, patrząc w lustro i nie mając pewności, że jutro będzie lepiej. O ile byłem prawie przekonany, że dam radę, o tyle nikt gwarancji nie mógł dać. Sportowiec przez cały czas musi mieć z tyłu głowy zakodowane, że jutrzejsza kontuzja może zakończyć karierę. Normalny człowiek z czymś takim nie musi się konfrontować każdego poranka.

KOMENTARZE