– W Makau.
– Gdzie?
– W Makau. W Chinach.
– Czemu tam?
– Tak wyszło.
– Ale Carlos Takam to bardzo wymagający rywal.
– Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
To fragment rozmowy z Marcinem Rekowskim, do którego zadzwoniłem dwa tygodnie temu, gdy kilka osób zaczęło węszyć, że pochodzący z Kościerzyny pięściarz może w niedalekiej przyszłości stoczyć walkę z kimś o uznanym nazwisku. Niektórzy wiedzieli już o tym zdecydowanie prędzej, ale nie mogli pisać, dopóki ktoś z góry nie da na to zielonego światła. Oporów, żeby odpowiedzieć na te pytania nie miał sam zainteresowany, który uznał, że skoro wszystko jest już dograne (może poza drobnymi szczegółami), to można uchylić rąbka tajemnicy.
Każdy lekko w szoku, z uznaniem kiwnął głową i w duchu szepnął do samego siebie – będzie się działo.
Nie Artur Szpilka, nie Izu Ugonoh czy Andrzej Wawrzyk. Nawet nie Albert Sosnowski, który jeszcze nie aż tak dawno temu miał na swoich barkach przewieszony pas mistrza Europy. 39-letni Marcin Rekowski zawalczy z gościem, który tłukł się przez 12 rund w maju poprzedniego roku z Josephem Parkerem, a nieco ponad dwa lata temu stawał w ringu naprzeciwko Aleksandra Povietkina. Który kilkanaście miesięcy wcześniej wygrywał z Tony Thomsonem, a w połowie 2014 roku nie pozwolił dokończyć pojedynku Michaelowi Grantowi. Marcin Rekowski, 39-letni facet z Kościerzyny.
Pewnie wielu z was teraz googluje Makau i zastanawia się, gdzie to w ogóle jest. Już spieszę z pomocą – Chiny. Tak, Rekowski zawalczy w Chinach. Czemu akurat tam? Jak sam pięściarz potwierdził – trafiła się taka okazja, więc grzechem było z niej nie skorzystać. Że daleko? Poradzi sobie. Że zmiana strefy czasowej i – mimo wszystko – dosyć spora egzotyka jeśli chodzi o sporty walki? Również – poradzi sobie. Że rywal, który jest zdecydowanym faworytem? Z jeszcze większą pewnością odpowiadam – poradzi sobie.
Marcin po prostu wie, o co w boksie chodzi. Kilka razy w życiu wygrał, zdarzały mu się również porażki. Dziwne, szokujące, poniesione w tajemniczych okolicznościach. Jak ta z Nagym Aguilerą, kiedy to na dwie sekundy przed ostatnim gongiem w walce sędzia ringowy przerwał pojedynek. Co mi najbardziej imponuje? Rekowski nigdy nie szukał winnych. Nie komentował, nie lamentował i nie płakał. Brał werdykt sędziowski za pewnik, że tak musiało być. Ufał sędziom bezwarunkowo, że ci znają się na swojej robocie. W czasach, gdy każdy kątem oka zerka na karty sędziowskie i oczami wyobraźni dostrzega wirtualną „dziesiątkę” w rubryce gościa, który przez całą rundę słaniał się na nogach. Marcina to nie interesuje, jego to nie dotyczy. Jemu radość daje boksowanie. Z gorszymi, lepszymi, najlepszymi na świecie – to nie ważne. Po prostu – boksowanie.
Zbudował mnie Marcin wielokrotnie swoją postawą, bo dostrzegam w nim klasę. Ludzką klasę, bo gdy zacznę mówić o tej sportowej, to zaraz grupa dyżurnych napinaczy, którym włączy się opcja „gównoburza” zacznie obrażać Rekowskiego, że jest on słabym, niewiele znaczącym nawet w polskim rozkładzie sił pięściarzem. Bokserem jednak się tylko bywa, a człowiekiem jest się do końca życia. Klasa zatem pozostanie. Szacunek względem najbliższego rywala, pozostawionych w szczerym polu oponentów, których Rekowski zbił jeszcze w amatorstwie. Względem kibica, który zaraz rozpocznie dyskusję na jednym z branżowych forum od trywialnego „Rekowski to ciota, bo…”
Podczas gdy za pewne wielu z was ( z nas – też tak mam) zastanawia się, z jakiej okazji, po co i za co Rekowski otrzymał pojedynek z kimś uznanym, cenionym i to w Chinach, gdzie na pewno zarobi mnóstwo pieniędzy, to ja się cieszę. Uśmiecham się od ucha do ucha, że gość, który momentami w życiu nie miał łatwo i który jeszcze niedawno wychodził do ringu mając głowę zajętą poważnymi problemami zdrowotnymi swojego małego dziecka, w końcu „dostanie” coś od życia. Powalczy na dużej gali, za spore pieniądze z kimś, kto jeszcze przedwczoraj bił się z mistrzami świata. Powalczy dość nieoczekiwanie, wbrew jakiejkolwiek logice z wieloma znakami zapytania. I to mimo tego, że do towarzystwa wzajemnej adoracji, jakim jest środowisko pięściarsko-trenersko-menadżerskie nigdy nie lgnął. Zawsze stał z boku i przyglądał się, jak ktoś doświadczony sprawnie rozdaje dobre karty komu trzeba.
Chciałbym łudzić się tym, że Rekowski dostał tę walkę w nagrodę. Za to, że jest normalnym facetem. Który pójdzie rano do pracy i zarobione za walkę pieniądze schowa w skarpetę. Który nie stęka, nie marudzi, nie węszy spisków i nie rzuca gównem na ślepo na Twitterze w kogo popadnie. Który nie napina się przed lustrem będąc przekonanym o swojej zajebistości.
A sam Marcin powiedział, że mimo iż w przeszłości wielokrotnie miał pod górę, to bilans szczęścia/pecha w swoim życiu mimo wszystko oceniałby w stosunku 50 do 50. Największą walkę w karierze już wygrał. Z wszystkiego co wygra ponadto będzie się najzwyczajniej w świecie cieszył.