Teza postawiona w tytule jest na ten moment kompletnie niezrozumiała dla Bartosza Leśko, który od kilku dni jest najzwyczajniej w świecie zły. Gdyby tak jednak nabrać do tego dystansu, spojrzeć na to z perspektywy czasu… może naprawdę jest w tym sporo prawdy?

Mimo że wychodził do klatki jako pierwszy i zajmował niebieski narożnik, to wielu fanów sportów walki spodziewało się, że będzie w stanie wygrać z Marcinem Naruszczką. Ze starym Naruszczką, który przed tym pojedynkiem trzy razy przegrał, który – zdaniem wielu – jest już porozbijany i któremu pare razy wieszczono koniec kariery. Który – jak sam mówi – może i jest wieśniakiem, ale serca na pewno nie można mu odmówić.

Sympatycy talentu Leśko, do których sam też należę, spodziewali się, że wykonując taki progres, jaki wykonuje od mniej więcej roku, powinien pokonać Naruszczkę. Całkiem niedawno, w maju 2017 roku, miał miejsce debiut gdynianina w federacji FEN i wtedy jego zwycięstwo przeszło jakby bez echa. Kilka miesięcy później we Wrocławiu pokonanie przez niego Pawła Brandysa „do jednej bramki” zostało już docenione, ale wśród spektakularnych nokautów Biszczaka i Wrzoska, wojen Michalskiego czy Łopaczyka znowu Leśko został pominięty przy wyborze odnaczeń za „Bitwę o Wrocław”.  Wielu koneserów MMA doceniających jego wartość sportową przecierało oczy ze zdziwienia, że chłopak ten urodził się w 1996 roku. Wychodząc do klatki w Warszawie nie miał nawet 22 lat.

I od razu los skojarzył go z Naruszczką, czyli absolutnym wyjadaczem i zawodnikiem, który w sportach walki siedzi dłużej, niż Leśko w ogóle żyje. Pierwsza runda – kilka wysokich kopnięć, fajne kombinacje, przewaga w sile i masie po stronie zawodnika z Trójmiasta. Dwie kolejne odsłony – nuda taka, że kibice w międzyczasie spokojnie mogli pójść do baru po piwo, bo działo się tyle, co podczas partii snookera. Stary lis nie powielił błędów z premierowej odsłony i walczył tak, jak najbardziej mu pasowało – dużo zapasów, sporo klinczu, delikatne obijanie. Robienie czegoś, co prawdopodobnie robił już kilkadziesiąt razy. Dla Naruszczki – rutyna, poranne mycie zębów i słodzenie herbaty. Dla Leśko – problem, z którym trudno było sobie poradzić.

Leśko do szatni zszedł zły na siebie. Nie załamany, nie obrażony, nie zamknięty w sobie. Zły. Na siebie. Wiedział już kilka minut po walce, że dał się zrobić jak młody i był taktycznie mniej przygotowany do tego starcia. Już chwilę później słuchał uwag trenerów, rad Oskara Piechoty, który był w jego narożniku. Nikt nie miał do nikogo pretensji, nie było narzekania na werdykt sedziów, który u każdego punktującego był taki sam – dwa do jednego. Była złość w oczach i smutek. Nie na swoją postawę. Smutek, że do doświadczenia Naruszczki potrzeba jeszcze bardzo dużo pracy.

Co cieszy? Na pewno to, że ten pojedynek został przegrany na punkty po kapitalnym przygotowaniu taktycznym Naruszczki. Po walce praktycznie można było od razu usiąść z kartką i długopisem tłumacząc, co było źle, bo wydawało się, że jest to klarowne i przejrzyste nawet dla laika. Co ważne podkreślenia – sam Leśko zdawał sobie z tego sprawę już schodząc do szatni. Cieszy to, że pojedynek trwał trzy rundy, a nie skończył się po dwóch minutach i jednym ciosie. Zadra po ciężkim nokaucie zostałaby w głowie być może na długie miesiące, a tak – jest nad czym pracować, nic złego się nie stało.

Na pewno porażka z Naruszczką da Leśko więcej niż dwa zwycięstwa w FEN i sparingi z Piechotą. Pomoże mu też nabrać pokory, której z tego co wiem nie brakuje, zmusi do jeszcze cięższej pracy, która już dziś jest przez Leśko każdego dnia wykonywana. Pozwoli otworzyć oczy na pewne sprawy i zmusi do refleksji. Pozwoli nabrać dystansu i nieco stłamsić pewność siebie, która jest przecież tak bardzo potrzebna. Za której nadmiar już nie tacy kozacy jak Leśko płacili przegranymi.

Człowiek uczy się na błędach. Dla Leśko dziś brzmi to jak oklepany frazes.

Fot: Wojciech Wojciechowski/FEN

KOMENTARZE