Jeden młody, choć pytany o swój wiek często dostaje szewskiej pasji. Drugi doświadczony i pozornie spełniony, gdyż wielu w jego sytuacji bez wyrzutów sumienia odpalałoby już cygaro od cygara. Pierwszy na samym początku swojej bokserskiej drogi, drugi o ringowych perypetiach mógłby z powodzeniem wydawać trzeci tom książki. Dwóch zupełnie różnych od siebie gości, którym przyświeca ten sam cel – zostać mistrzem świata.
My, Polacy, mamy ogromne szczęście, że wśród wielu europejskich nacji pozbawionych choćby jednego dobrego pięściarza pochwalić możemy się aż kilkoma. Gdy zaczniemy wchodzić w szczegóły i upatrywać spośród biało-czerwonej artylerii jednego, który może ciągnąć promocyjnie całą resztę za uszy, to mamy spory problem. Ogólnie wychodzę z założenia, że kategoria cruiser w ostatnich latach dała polskim kibicom tyle radości, że my sami lekko zaczynamy nią gardzić. To jak z ukochanym wnuczkiem, który od swoich dziadków co roku pod choinkę dostaje wymarzoną kolejkę. Niby cieszy, ale po co mu w domu enta kolejka?
I tak w tych marzeniach o pierwszym polskim mistrzu świata w kategorii ciężkiej zapominamy nieco o zapleczu, które obsadzone mamy wyjątkowo obficie. Jeszcze przedwczoraj emocjonowaliśmy się pojedynkiem Krzysztofa Głowackiego z Marco Huckiem, by we wrześniu płakać oglądając zwycięstwo na polskiej ziemi jednego z najlepszych pięściarzy bez podziału na kategorie pochodzącego zza naszej wschodniej granicy. Dopiero tracąc tytuł mistrzowski, który w świadomości wielu osób należy nam się jak psu micha, zaczynamy tęsknić. Zaczynamy marzeniami sięgać gdzieś w walkach o pasy, wizualizując sobie polską rękę w górze.
Michał Cieślak i Krzysztof Włodarczyk, bo o nich tekst, cel mają jeden – mistrzostwo świata. Jeden w boksie przeżył już tyle, że śmiało szermierkę na pięści mógłby wykładać na najbardziej uznanym z amerykańskich Uniwersytetów. Drugi w ostatnim czasie walczy coraz częściej, coraz lepiej, ale wciąż dla wielu jest zagadką. Potencjał – zgoda, to widać gołym okiem. Prawdziwa sportowa wartość to wciąż jednak wielka niewiadoma. Sam Michał zdaje sobie z tego sprawę i wielkich wojen chce już dziś, teraz, natychmiast.
Do tego jednak trochę trzeba poczekać. Rozmawiałem jakiś czas temu z Michałem – zbudowała mnie jego postawa. Gdyby droga po pas przebiegała przez Kamczatkę, a Cieślak miałby ją pokonać na rowerze bez łańcucha, na pewno by to zrobił. Widać, że chłopak pali się do boksu i czuje, że jest gotowy do tego, by już niedługo tym najlepszym na świecie dać się we znaki. To trochę inaczej niż Włodarczyk, który czeka. Który – mam wrażenie – bardzo wolno się do tego wszystkiego zabiera. Z jednej strony otwarcie i przy każdej nadarzającej się okazji mówi głośno, jaki ma plan na ostatnie momenty swojej kariery, a z drugiej od porażki z Drozdem, która odbyła się już ponad dwa lata temu, nie stoczył jeszcze żadnej poważnej walki.
Diablo ma pecha. Z różnych względów ostatnie kilkanaście miesięcy w jego wykonaniu nie układało się zgodnie z jego planem. Jeszcze niedawno mówiono o wielkiej walce pod koniec października w Manchesterze. Potem ogłoszono kartę pojedynków podczas Polsat Boxing Night, w której Włodarczyk miał zaboksować w walce wieczoru. W międzyczasie była propozycja pojedynku w grudniu tego roku z Oleksandrem Usykiem, by w grudniu wypełnić wolny termin średnio poważnej gali zorganizowanej na biegu.
Nie zawsze ma się to, czego się chce, więc nie ma też co wybrzydzać. Obaj Panowie pewnie wygrają swoje pojedynki i zbudowani tym, co udało się w tym roku zrobić zasiądą do wigilijnego stołu. By jednak za rok móc powiedzieć coś więcej, niż tylko to, że mamy w Polsce pięściarzy o sporych możliwościach, potrzeba walk. Wielkich walk. Tu i teraz. Czekanie najprawdopodobniej w niczym nie pomoże.
Żeby nie okazało się zaraz, że Cieślak już młody nie jest, a Diablo najważniejszy moment w swojej karierze przewalczył w Psiej Wółce.
A szkoda by było, aby z tak obfitego ziarna nie wyszedł chleb. Chociaż jeden bochenek.
FOTO: KnockOut Gym&Shop