„Last Dance” pomogło mi poczuć magię czasów, których nie mam jak pamiętać. O których wiele słyszałem i za którymi tęsknię, mimo że znam je tylko z opowieści. Michael Jordan i jego legenda zawsze krążyła nad moją głową, mimo że koszykówka była mi zwykle obojętna. Dziś MJ jest bohaterem, na którym należy się wzorować. Człowiekiem, który i za 50 lat będzie stawiany przez wielu jak mentor godny naśladowania.
Słyszeliście pewnie od swoich rodziców, że „kiedyś to były czasy”, prawda? Każdy słyszał to zdanie po wielokroć, bo starsi ludzie lubią wspominać dawne dzieje i porównywać dzisiejsze życie do tego, co było w czasach ich młodości. Łapię się w ostatnim czasie na tym, że coraz częściej wracam do mojego dzieciństwa, gdy od godziny 9 rano do 23 rżnąłem w piłkę z chłopakami, w międzyczasie stoczyłem trzy bójki, dwie były do przodu, raz wlał mi starszy koleżka, którego wyzwałem od frajerów. Świat wtedy był inny, ale był… fajny. To magiczny okres mojego życia, który ukształtował mnie jako człowieka. Poza bójkami czekałem na to, by móc wejść na boisko, gdy te było wcześniej zajęte. Kłaniałem się sąsiadce w pas i wnosiłem jej zakupy na trzecie piętro. Największą karą było dla mnie siedzenie w domu i zza okna patrzenie na kolegów, którzy rozgrywali mecze. Zdawałem sobie jednak sprawę, że w domu nie siedzę bez powodu. Musiałem zrobić coś, co zasługiwały na taki wyrok.
Dziś widzę różnice pomiędzy mną i moim pokoleniem, a ludźmi, którzy rodzili się na przełomie wieków. Jeszcze kilka lat temu tłumaczyłem sobie to w ten sposób, że ja jestem już duży, oni są wciąż mali i nie muszą wszystkiego rozumieć. Prawda jest jednak taka, że – tak, tak, to szok – osoby urodzene w 2000 roku mają 20 lat. Są dorosłymi ludźmi, którzy raz za razem przychodzą do waszej firmy, dostają podobny komputer do waszego, myszkę, mają firmowy kubek, są w grafiku i musicie z nimi dzielić swoje biuro oraz codzienne obowiązki. Ci ludzie nie latali z jęzorem wywieszonym do pasa za piłką, nie siedzieli pół dnia na drzewie i nie robili ustawek podwórko na podwórko. Nie wstawali w nocy na walki Andrzeja Gołoty, nie mieli starszych kolegów, którzy wyrzucali im piłkę za płot i nie odliczali dni do ważnego meczu reprezentacji. Ci ludzie żyli inaczej, żyli… gorzej? Żyli w sposób, przez który – zawsze tak myślałem – w życiu będzie im trudniej. Ale czy na pewno? Czy może tak tylko myślę, bo „kiedyś to były czasy” i to, co moje, wydaje się być lepsze?
Przeczytałem setki fantastycznych opinii na temat „Last Dance”, ale też sporo takich, które w niezbyt dobrym świetle stawiają Michaela Jordana. Cham, egoista, atencjusz, ignorant, tyran, terrorysta, buc, narcyz, gość z ego w kosmosie – tak pisali o nim ludzie, których nie urzekła historia wielkiego mistrza. Urodzony na początku lat 90. poprzedniego wieku chłopak może dziś to wszystko oglądać i żyć legendą, co samo w sobie jest super sprawą. Mi i moim kolegom zawsze imponowali gladiatorzy. Groźni jak Mike Tyson, zjawiskowi jak brazylijski Ronaldo. Kozacy, wybitne jednostki, bohaterowie, którzy rozpalali wyobraźnię. Od zawsze kochałem ludzi sukcesu, którzy byli motywacją. Dzięki nim każdy z chłopaków zaliczał swój epizod w sporcie i chodził na treningi – piłki, lekkiej, judo czy karate. Chciałem być taki jak ci idole, chciałem na podwórku choć przez moment zrobić coś, czego zazdrościła mi reszta osiedla. Też tak mieliście, też chcieliście być najlepsi? Może dlatego Jordan tak często jest dziś w naszych głowach? Może to właśnie wy podniecacie się na forach gościem, który ostatnim razem był na szczycie 22 lata temu?
Dziś Jordan nie byłby tak wielkim mistrzem, jakim był ponad dwie dekady temu. Dziś miałby ponad sto milionów fanów na Instagramie i każdy obserwowałby filmiki, jak zajada owsiankę lub odbija piłkę o garaż na swoim podwórku. Obecnie amerykański koszykarz nie byłby jednak zrozumiany przez tak szeroką grupę ludzi, którzy w czasach mojego dzieciństwa zwariowali na jego punkcie. Dziś Jordan wygrywałby mecz na meczem, a hejterzy wypominaliby mu, że wyśmiał kolegę z drużyny, który trafiał jedną trójkę na dziesięć prób. Krytykowaliby go, że nieładnie olewa dziennikarzy, którzy z butami wchodzą codziennie w jego życie.
Jordan dla ludzi z mojego pokolenia był, jest i będzie zawsze kimś wyjątkowym. Będzie gościem, który swoim podejściem do życia, profesjonalizmem i surowością wobec samego siebie zmusza do refleksji. Który każe myśleć. Zastanawiać się. Który nie akceptowałby codziennego naszego marudzenia, nie reagowałby, gdyby w firmie ktoś spojrzał spod byka lub starsza kobieta pod sklepem zastawiłaby samochód, przez co nie można wyjechać. Jordan był człowiekiem, który mentalnie niszczył wszystkich w pył i podświadomie zawsze wygrywał każdy pojedynek. On nie widział problemów, widział rozwiązania. MJ szukając motywacji wymyślał sobie wroga, którego za moment planował rozwalić na kawałki. Nie mogąc zmobilizować się przed trudnym meczem przypominał sobie, że rywal już kiedyś spojrzał na niego z szyderczym uśmiechem, więc należy go skarcić.
Jordan dziś mógłby wygrać i 10 finałów NBA, ale miałby więcej przeciwników niż w czasach swojej świetności. Dziś ludzie nie śledziliby z tak zapartym tchem jego kariery, gdyż są słabi mentalnie, a ktoś z wielkimi ambicjami i wysoką pewnością siebie jest dla nich dziwakiem. Człowiekiem nieokazującym słabości, twardym i ostrym, samcem alfa. Dziś społeczeństwo boi się takich ludzi. Zdecydowanie bliżej mu do tych, którzy są „normalni”, porażkę przyjmują z otwartymi ramionami, a życiowe ambicje nie wykraczają poza strefę komfortu.