Walka na przetarcie, na odbudowanie się, po nabicie łatwego zwycięstwa. Wszystko po to, by zawodnik wrócił na właściwe tory. By kibice wznieśli ręce w górę w geście triumfu ciesząc się z sukcesu swojego pupila. 

W sumie to nawet normalne – sportowiec po kilku przegranych musi wrócić do konfrontacji ze słabszymi od siebie, aby odbudować przede wszystkim swoją psychikę. Ciężka porażka, spory zawód, rozczarowanie oraz uraz w głowie, które można zwalczyć właśnie zwycięstwem. Czasami jednak poprzeczka z bardzo wysokiej zostaje obniżona do pułapu sznurówek. Nagle wyzwania przestają mieć znaczenie. Liczy się tylko efektowne zwycięstwo, tylko szybki nokaut, najlepiej po zadaniu mocnego, pojedynczego ciosu. Przed pierwszym gongiem wiadomo, że rywal to tylko tło, które zgodnie z zaplanowanym wcześniej scenariuszem nie ma zbyt długo wytrzymać w ringu lub klatce.

Polacy są mistrzami w przywożeniu kelnerów na nasze gale. Kilka razy byłem zły na Andrzeja Wasilewskiego, że ten sprowadza do Polski rywali, którzy padają po lewym prostym Krzysztofa Włodarczyka (Al Sands), nie wychodzą do trzeciej rundy (Gadajew) lub padają jak rażeni piorunem w premierowej odsłonie po ciosie Krzysztofa Głowackiego (Silgado). Za każdym razem kibice wiwatowali i krzyczeli w niebogłosy widząc popis swojego mistrza. Oglądając powtórki tych skończeń i słuchając opinii ekspertów bardzo szybko dochodzili jednak do wniosku, że dużo lepszy pięściarz bez trudu poradził sobie z tym, który w boksie jest na zupełnie innym poziomie.

Martwi mnie najbardziej to, że co chwilę słyszę od organizatorów takich gal, że ich zawodnik miał się odbudować. Podczas niedawno zorganizowanej gali KSW 50 Damian Janikowski wygrał pewnie walkę z angielskim krzykaczem, który poddał się… werbalnie. Dał znać w trakcie trwania starcia, że bić się dalej nie chce, mimo iż nie dostawał srogiego lania. Wszyscy zgodnie podejrzewali, że takiego rozstrzygnięcia się spodziewali, Martin Lewandowski przyznał w jednym z wywiadów, że Janikowski miał wrócić na wygraną ścieżkę zwycięstwem w Londynie. Ja może się nie znam, może się czepiam i zawsze szukam zwady tam, gdzie jej nie ma. Moim jednak zdaniem przyznanie przez osobę, która układa kartę walk (albo inaczej: ma na jej kształt decydujący wpływ) że jeden zawodnik miał wrócić na drogę zwycięstw i się odbudować, jest… nieuczciwe. Nieuczciwe względem ludzi, którzy przed pojedynkiem rozkminiają: wygra ten Janikowski czy nie wygra? Da radę czy może znowu powinie mu się noga?

Jasne jak słońce jest, że każda organizacja i każdy promotor ma swojego faworyta. Zawodnika, pod którego układana jest gala. Który wchodzi do czerwonego narożnika i rywal jest do niego dopasowany w ten sposób, żeby nie zdażyła mu się krzywda. Przed walką jednak przynajmniej w jakiś sposób należy kolorozywać i to u nas zdaje egzamin wzorcowo: przybysz z Nibylandii to złote dziecko sportów walki, król nokautu swojej Ziemi, gość, który na sparingach rozstawia kolegów po kątach. Po walce, gdy plan jest zrealizowany od A do Z, puszczają hamulce: w sumie to był frajer, który zgodził się walczyć. Wiedział, jaki jest plan. Miał świadomość, jakie pokładane są w nim nadzieje.

Kibice się nie znają, kibice wiwatują. Podniecają się w kilka sekund widząc, gdy ich bohater znowu jest na świeczniku. Wizualizują sobie jego kolejne pojedynki, nokauty i znowu wydreptaną drogę na szczyt. Im naprawdę wiele nie trzeba, by euforia trwała długo, nie tylko przez kilka godzin. Nie można ich jednak wyleczać z tego i jawnie mówić, że gość, który padł na deski bez ciosu to frajer, który niewiele potrafi. Nie można rozbrajającą szczerością częstować tych, którzy nie potrzebują tego do pełni szczęścia.

Artur Szpilka niedługo wraca na ring, a jego rywal notowany jest w trzeciej setce światowych rankingów. Albert Sosnowski przyznał ostatnio, że 39-letni Tuiach potrafi uderzyć i Polak może mieć problemy, jeżeli ten cios wejdzie przybyszowi z Półwyspu Apenińskiego. Wszystko spoko, tylko mam nadzieję, że ten sam Sosnowski nie będzie po walce mówił w studiu, że tak miało być, a Szpilka był stuprocentowym faworytem, który musiał odbić się od dna ubijając w pierwszej rundzie włoskiego kotleta.

KOMENTARZE