Czasami przerwa reprezentacyjna jest jak dodatkowe życie – pozwala wrócić na właściwe tory. Zazwyczaj dzieje się tak wtedy, gdy drużynie nie idzie, a chwilowy odpoczynek od rozgrywek ligowych ma pewne rzeczy poukładać. Dać chwilę wytchnienia, by spojrzenie na tę samę sytuację zmieniło się z upływem czasu. Tego dodatkowego życia wyraźnie potrzebowała Lechia Gdańsk, której do reprezentacyjnego pit-stopu ledwo dojechała na oparach.
Umówmy się – to nie tak miało wyglądać. Mając świeżo w pamięci to, co działo się z Lechią pod koniec poprzedniego sezonu, każdy kibic biało-zielonych ostrzył sobie pazury – to w końcu musi się udać. Lechia w końcu dobrze wejdzie w sezon ligowy i nie zważając na to, jak najlepsze zespoły z poprzedniej kampanii będą dzieliły obowiązki pucharowicza z krajowymi rozgrywkami, zacznie punktować. Pierwszy mecz? Gong od beniaminka, za którego sterami siedzi były piłkarz biało-zielonych i wielki kibic gdańskiej drużyny, czyli Marcin Kaczmarek. Potem było wymęczone zwycięstwo z Łęczną i wygrana z Wisłą, której obecny poziom sportowy oscyluje wokół lubelskiej okręgówki. I choć nadmorski kibic wybaczył późniejszy podział punktów swojej ukochanej drużyny w meczu przyjaźni ze Śląskiem, o tyle w zwycięskich spotkaniach z Koroną i Jagiellonią zdecydowanie częściej nerwowo przebierał nogami pod stołem niż skakał pod sufit. Potwierdzeniem tego niech będzie chociażby fakt, że najlepszy polski zespół w meczach na własnym stadionie, dopiero na kilka minut przed końcem spotkania uratował zwycięstwo z Koroną Kielce.
I do Gdańska przyjechała Termalica. Drużyna, która znakomicie sezon zaczęła i która w końcu doczekała się trenera z prawdziwego zdarzenia. Drużyna, która jako ostatnia nie wyjechała z Gdańska na tarczy i która po spotkaniu na Energa Arenie miała określić swoje ligowe cele na piłkarską jesień. I przyjechała jak po swoje. Mimo, że niewiele przesłanek wskazywało, że goście mogą w Gdańsku powalczyć o chociażby remis, to w oczach podopiecznych Czesława Michniewicza widać było iskrę. Widać było motywację, by sprawić niespodziankę. Stuprocentowe zaufanie do własnego trenera i chęć utarcia nosa zadufanemu przeciwnikowi – taki był cel na tę wojnę. Wojnę, która bardzo szybko zaczęła się układać pod dyktando gości z Niecieczy. Gdzie kilka słabo naostrzonych nożyków i proca na groch nieoczekiwanie stały się groźną bronią w starciu z wojskiem uzbrojonym w najcięższe działa. Gdzie pomysł na walkę okazał się mieć większe znaczenie niż ciężka artyleria, której nikt w zespole nie potrafił uruchomić.
Pamiętam w jakim byłem szoku po tym spotkaniu. Są przecież w życiu każdego piłkarskiego kibica momenty, których się nie spodziewał. Które go zaskoczyły. Coś takiego miało miejsce wtedy, w Gdańsku. Gdzie Dawid pokonał Goliata i kazał wierzyć każdemu kolejnemu Dawidowi, że warto walczyć. Każdego kolejnego Goliata zmusił natomiast do refleksji.
Z perspektywy czasu uważam, że bardzo dobrze się stało. BARDZO DOBRZE SIĘ STAŁO. Zimny prysznic jeszcze nikomu nie zaszkodził. Szczególnie, że faza rozgrywek początkowa, a rozbieżności w ligowej tabeli znikome. Dobrze też, że porażka z Termalicą przypadła tuż przed przerwą reprezentacyjną. Dobrze, że każdy piłkarz Lechii z tym kamieniem na sercu mógł udać się w swoją stronę i nieczyste sumienie próbować leczyć w samotności.
Teraz czas na Cracovię. Drużynę, która w dotychczasowych trzech spotkaniach przed własnymi kibicami jeszcze nie przegrała, rozprawiając się bez najmniejszych problemów z Piastem, wygrywając derby z Wisłą i dzielącą się punktami z Ruchem Chorzów. Ekipie, która z jednej strony dała się przełamać mizernemu Lechowi, a z drugiej nie dającej się pokonać biegnącej mocnym, równym tempem Pogoni. Cracovii, której występ w piątkowy wieczór będzie równie zagadkowy, jak ten Lechii.
Choć tak naprawdę nieważne z kim i gdzie. Gdy ekipa Nowaka wkroczy w końcu na swoje właściwe tory, to kolejny rywal będzie traktowany jak kolejny płotek w sprinterskim biegu na 110 metrów.
Tak przynajmniej mówią na mieście.