Zastanawiam się czasami nad tym, jak wygląda życie piłkarza. Nie da się ukryć, że jest to trochę inny rodzaj pracy, niż te wykonywane przez większość ludzi. Ilu futbolistów zna każdy z nas? Mówię tu o poziomie Ekstraklasy albo wyżej. Pewnie ktoś kojarzy jedną taką osobę, część dwie. Ogólnie jednak niewiele. Futbol jest w Polsce bardzo popularny, a życie piłkarza cieszy się dużym zainteresowaniem. Budzi emocje, bo to jednak inny zawód niż bankowiec czy informatyk.
Wydawałoby się, że piłkarz grający w Ekstraklasie powinien interesować się futbolem. To tak samo jak piosenkarz pewnie czasami lubi posłuchać muzyki w samochodzie, a fryzjer poczytać o modnym kolorze włosów w nadchodzącym sezonie. Naturalna kolej rzeczy. Idąc tym tropem, siedzący w domu zawodnik czasami ogląda mecz piłkarski. Lechia Gdańsk ostatnie ligowe spotkanie rozegrała w piątek, 16 października. Tak więc do kolejnego pojedynku miała aż dziewięć dni przerwy. Pierwsze dwa to czas na regenerację. Nie to, żeby ostatni rywal okazał się bardzo wymagający (wciąż mówimy o Górniku Zabrze – ostatniej sile Ekstraklasy), ale cykl treningowy jest ułożony tak, żeby po wysiłku nastąpił czas na odpoczynek. Co prawda w sobotę i niedzielę w telewizji leci jakiś futbol, momentami nawet całkiem przyzwoity, ale dajmy żyć! Nie samą piłką żyje człowiek. Potem przychodzi poniedziałek. Dzień najmniej atrakcyjny dla futbolowego kibica. Spotkania rozgrywają przeważnie słabeusze, którzy mają pomóc dorobić stacjom telewizyjnym. Wtorek i środa to już jednak Liga Mistrzów. Szybka jazda bez trzymanki i jatka dla wszystkich miłośników piłki. Piłkarze trzymają kciuki za swoich krajanów – Lewego i Krychowiaka, bacznie obserwują również jak poczyna sobie Szczęsny. Ochota do gry staje się coraz większa. Niektórzy zaczynają przebierać nogami w miejscu, bo widzą futbol na możliwie najwyższym poziomie. Wkrada się lekka zazdrość, no bo przecież my odpoczywamy już piąty dzień, a tu cały świat kopie! Ochota do gry jest coraz większa, głód piłki staje się mocno uciążliwy. Czas się dłuży, a do meczu jeszcze cztery dni. Czwartek jest zarezerwowany dla naszych pucharowiczów. Mimo wszystko ktoś pewnie telewizor włączy i z chęcią zobaczy jak po raz kolejny dostajemy ostre lanie o europejskich średniaków. Zaczynamy weekend. Piątek i sobota to już ligowe zmagania. Coś, co tygrysy lubią najbardziej. Wisła niszczy Jagę, Chelsea znowu zawodzi, a Real w najlepszym meczu tego sezonu La Liga pokonuje Celtę Vigo na Balaidos. Kurde, przecież już jutro nasz mecz. Nie możemy wysiedzieć w fotelu, energia nas rozpiera. Lechia jedzie do Mielca na mecz z Termalicą. W niedzielę o 15:30 wybija godzina zero. Wypoczęliśmy, potrenowaliśmy i naładowaliśmy akumulatory. Przypuszczam, że tak mogło wyglądać kilka ostatnich dni życia gdańskiego piłkarza.
Mecz stoi na żenująco niskim poziomie. Pierwszą składną akcję Lechia przeprowadziła w siedemdziesiątej drugiej minucie spotkania. Gdy w ciągu kolejnych dwóch, piłka trzykrotnie zagrażała bramce Termaliki, komentujący to spotkanie Kazek Węgrzyn wyraźnie odżył. Biało – zieloni ruszyli jak z kopyta, warto było czekać! Trzy składne akcje w dwie minuty, czyli więcej niż podczas całego spotkania. Później wisienka na torcie. Kopanina w polu karnym, po której przy delikatnym udziale obrońcy na ziemię pada rażony piorunem Sławek Peszko. Karnego pewnie widział jedynie sędzia główny. Z mojej perspektywa to jednak żenująca symulka i tak zwana klasyczna piłkarska jaskółka. Jedenastkę na bramkę zamienił Grzegorz Kuświk, a Lechii do kompletu punktów wywiezionych z Mielca wystarczyły jedynie dwa strzały, wliczając w to ten z jedenastu merów. Piłka znowu okazała się niesprawiedliwa, ale to wynik jest najważniejszy. On idzie w świat.
Próbuje wyobrazić sobie jak sytuacja wygląda po meczu. Do któregoś z zawodników Lechii, dajmy na to Jakuba Wawrzyniaka, dzwoni babcia. Kobieta starsza, którą piłka kompletnie nie interesuje. Ma jednak w rodzinie piłkarza, więc chce wiedzieć jak wiodą się jego losy. Co taki Wawrzyniak może jej powiedzieć? Że Lechia grała zajebiście i pewnie wygrała mecz? Że ostatnie dziewięć dni kopacze rozmyślali o meczu i układali sobie w głowie, jak pokonać przeciwnika? A może, że rywal brutalnie faulował, stąd zasłużona bramka strzelona z wapna? Może powiedzieć jej absolutnie wszystko. Babcia kompletnie nie zna się na piłce i wszystko łyka jak żaba muł. Chodzi bardziej o sumienie Kuby. Przecież patrząc w lustro i robiąc rachunek sumienia piłkarz wie, że tego nie dało się oglądać. Że tak naprawdę pieniądze, które zarabia są kosmiczne względem tego, co prezentuje na boisku. Cała otoczka wokół piłkarzy: zagraniczne obozy, kibice, telewizja, oprawa i wielkie poruszenie to jedna wielka ściema, za którą głęboko w sercu powinno być zwyczajnie wstyd. Wawrzyniak wraca do domu i ma nadzieję, że wszyscy w rodzinie mieli akurat dwugodzinny niedzielny obiad i nie mogli meczu obejrzeć. Że nikt nie będzie pytał – jak poszło – a wcześniej wspomniana babcia nigdy nie upomni się o to czy kochany wnuczek zabierze ją w końcu na mecz.
Na koniec jeszcze wątek Sebastiana Mili. Nasz kadrowicz w końcu zagrał w meczu Lechii. Było to co prawda jedynie pięć minut, ale jak powszechnie wiadomo – Rzymu też nie zbudowali w jeden dzień. Dość głośno było ostatnio o wielkiej przemianie piłkarza i bramce z Niemcami. Od wtedy jednak notujemy stromy zjazd, w którym Mila od kadry jest tak samo daleko jak Dawid Plizga z Termaliki. Ciężko traktować Sebka poważnie w perspektywie wyjazdu na przyszłoroczne mistrzostwa Europy. No chyba, że w roli maskotki drużyny, z którą coraz więcej osób piłkarza Lechii identyfikuje.