12 wygranych, 12 remisów i 12 porażek. W bramkach – 31:24 dla Lechii. 2010 dni czekaliśmy na piłkarskie derby Trójmiasta. W niedziele starcie numer 37.

Co ciekawe, po raz pierwszy w najwyższej klasie rozrywkowej oba zespoły spotkały się dopiero 3 października 2008 roku. 29 meczów musiały rozegrać oba zespoły, by w końcu móc spotkać się w elicie. Raz jedni grali w niższych ligach, raz drudzy. Dziś do wygodnie zasiadającej na fotelu lidera Ekstraklasy Lechii postanowiła dołączyć Arka, która zaliczyła pięcioletni rozbrat z elitą. Zdaniem wielu – zdecydowanie zbyt długa to przerwa.

Moje zdanie na temat derbów znacie – emocje będą, ale wyłącznie na trybunach. Kibic z Gdańska wie, że jego vis-a-vis z Gdynii czeka na ten dzień od początku sezonu. Pierwsze spojrzenie w kalendarz gdyńskiego fana to nie zerkanie w stronę Legii czy zaprzyjaźnionego Lecha – liczą się tylko derby. To trochę jak z Kargulem i Pawlakiem. Z jednej strony nie mogą na siebie patrzeć i najchętniej wyrządziliby sobie nawzajem wszelkie możliwe krzywdy, z drugiej jednak żyć bez siebie nie mogą. Jak to było? „Wróg, a wróg. Ale swój, mój, nasz”.

Trochę zazdroszczę tym największym klubom na świecie pojedynków derbowych. Nie mówię tu tylko o El Clasico, gdzie wszyscy mieszkańcy Madrytu i Barcelony historię tych sppotkań znają na pamięć. Spójrzmy chociaż w stronę Anglii. Mamy spotkanie Manchesteru z Liverpoolem. W Polsce, w sytuacji, w której w ani jednej, ani drugiej drużynie nie gra żaden z Polaków (tak jak niegdyś np. Dudek) nikogo te mecze już nie grzeją. A tam? Święto narodowe. Kibice odliczają godziny do tych spotkań, piłkarze zdają sobie sprawę, że mecz przeciwko odwiecznemu rywalowi będzie czymś szczególnym. Reprezentanci Anglii po obu stronach barykady, wielkie gwiazdy, charyzmatyczni trenerzy, ogromne pieniądze. Kto wygra może aż do następnego spotkania wyśmiewać kumpla, który trzymał stronę przegranych. Podkreślają to bohaterowie spektaklu, którzy bardzo często są związani ze swoim ukochanym klubem od dawna. Jeszcze parę lat temu po stronie Manchesteru Rooney, Giggs i Scholes, a po drugiej Gerrard i Carragher. Mają swój klub we krwi, oddychają jego powietrzem, identyfikują się z nim. Wiedzą, że porażka boli szczególnie. Inaczej, niż poniesiona spotkaniu z Newcastle czy nawet Arsenalem.

U nas niestety tego nie ma. Mówię „niestety”, bo derby to nie powinna być tylko wojenka Mietka z Zaspy z Heniem z Redłowa. To powinien być również psychologiczny pojedynek rozgrywany pomiędzy kapitanami obu zespołów. Bramkarzy, którzy pamiętają poprzednie spotkanie i super strzelców, z których jeden zaliczył dublet, a drugi nie trafił do pustaka z czwartego metra. Trenerów, którzy mają sobie coś do udowodnienia i masażystów, którzy spieli się w tunelu wychodząc na boisko. TO SĄ DERBY. Emocje generują się same na takie spotkania i nie trzeba napisać nic na facebooku ani nucić pod nosem obraźliwych przyśpiewek by wiedzieć, że czeka nas coś wyjątkowego.

Patrząc na najnowszą historię pojedynków Arki z Lechią widzę trzy nazwiska, które brały czynny udział w którymś z 10 ostatnich spotkań derbowych. Pierwsze to trener żółto-niebieskich Grzegorz Niciński, który niespełna 9 lat temu na zapleczu Ekstraklasy strzelił bramkę w wygranym spotkaniu derbowym rozgrywanym w Gdyni. Kolejne to Piotr Wiśniewski, który w tym stuleciu już dwukrotnie strzelał bramki przeciwko Arce oraz Miroslav Bożok, który wystąpił podczas ostatnich derbów. Problem polega na tym, że poza Nicińskim, naprawdopodobniej nikt w tym spotkaniu nie weźmie udziału. Na pewno nie uczyni tego Bożok, który będzie pauzował za żółte kartki. Wątpliwe, by na boisku pojawił się Wiśnia (czemu miałby się nagle na nim pojawić). Zostaje zatem szkoleniowiec Arki. Trochę mało, jak na „wielkie derby”.

Rzekło się mówić, że pojedynki derbowe rządzą się swoimi prawami i trudno jest wskazać w nich faworyta. Bzdura. Gdyby grało ze sobą liderujące w Bundeslidze Schalke z broniącą się przed spadkiem Borussią to fakt – obstawiać kasę na Schalke byłoby sporym ryzykiem. Bo Dortmundczycy mają w swoich szeregach wielu wychowanków, którzy chcą wygrać ze swoimi największymi wrogami z sąsiedniego miasta. Gdy jednak patrzę na Krasica, Flavio, Maloce, Sambeę czy Yussuff’a (z całym szacunkiem do każdego z nich) to jakoś nie chce mi się wierzyć, że oni nerwowo przebierają nogami pod stołem przez cały tydzień i kładą się spać myśląc tylko o niedzielnym spotkaniu. Nie przekonuje mnie też, że taki Sambea zdecydowanie bardziej będzie cenił sobie ewentualne zwycięstwo nad Lechią, niż na przykład nad Zagłębiem. Może to zrobić dla swoich kibiców – zgoda. Ale czy wierzycie, że zawodowcy, którzy dziś grają tu, jutro tam, aż tak bardzo o tym myślą? Tak bardzo zależy im, żeby ten wcześniej wymieniony Henio z Redłowa mogł ze smakiem popijać piwko w poniedziałek po pracy z poczuciem dobrze wykonanej roboty przez swoich ulubieńców?

Mój typ? O ile Lechia wydaje się być w optymalnej formie, o tyle Arka to, czym imponowała jeszcze kilka kolejek temu, nagle utraciła. Atut własnego boiska, czyli coś, co imponowało wszystkim w Polsce w spotkaniach z Ruchem, Wisłą i Śląskiem został brutalnie obalony przez średnią Pogoń przed tygodniem. Gdy dorzucimy do tego, że poza wypadkiem przy pracy w spotkaniu z Legią gra Krasica i spółki wygląda coraz lepiej, to faworytem wydaje się być Lechia.

Typ Prosto z Boku: Arka – Lechia 0:2

PS: Coś czuję, że niezależnie od tego, co wydarzy się w niedzielę na boisku, ciekawiej może być w okolicach stadionu. To trochę jak z długo zapowiadaną ulewą – wiesz, że przyjdzie, ale nie do końca możesz jej zaradzić zanim spadnie deszcz. Trójmiasto jest głodne piłki, jest głodne spotkań pomiędzy Arką i Lechią. Mam nadzieję, że to będzie piłkarskie, a nie kibolskie święto pomiędzy obiema drużynami. Bo udowadnianie sobie czegoś poprzez zadymę i ludzką krzywdę wymierzoną w stronę drugiego człowieka nie ma najmniejszego sensu. Tak więc, drodzy kibice: jeśli chcecie zobaczyć, jak sprawy załatwiają prawdziwi dżentelmeni, to pójdźcie kawałek dalej na mecz rugby. Tam też grają, tam też są derby i tam też każdy chce wygrać. Na trybunach jest jednak spokojnie i nikt nie boi się chodzić z szalikiem pomiędzy kibicami drużyny przeciwnej. A gwarantuję, że na boisku jest więcej krwi i emocji niż podczas piłkarskiej kopaniny. Bo za otoczkę derbów odpowiadacie obecnie tylko wy – kibice. Dla piłkarzy jest topo prostu kolejny dzień dobrze płatnej roboty.

KOMENTARZE