O tym, jak świętował tytuł mistrza świata oraz trenerach, z którymi do tej pory współpracował. Również o tym, kto wprowadzał go do narodowej drużyny i czemu sam nazywał siebie reprezentacyjnym turystą. Dlaczego dziewczyny w Gdańsku piszczą na jego widok i olimpijskim wyzwaniu, które na niego czeka. Wywiad z Mateuszem Miką – siatkarzem Lotosu Trefla Gdańsk, mistrzem świata w siatkówce.
Na początku chciałem Cię zapytać o niedawno rozpoczęty sezon. Cały czas jesteście w rozjazdach, a dopiero niedawno przecież skończyły się mecze reprezentacyjne. Jak się czujesz?
Mateusz Mika: To jest problem dla nas, kadrowiczów. W czasie, gdy wszyscy odpoczywali i mieli czas na spokojny trening, my rozgrywaliśmy Puchar Świata i Mistrzostwa Europy. Do tego cały czas poza domem. Szczególnie negatywnie odbija się to na naszym zdrowiu, które bez przerwy jest eksploatowane.
Borykasz się z jakimś urazem, nadciągnięciem?
MM: Tak naprawdę cały czas coś mi dolega. To są pewne schorzenia, które może nie karzą mi odpoczywać od siatkówki, ale dają się we znaki. Przy niektórych czynnościach czuje po prostu, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Nie ma jednak czasu, żeby to skutecznie wyleczyć.
W siatkówkę zacząłeś grać bardzo wcześnie, bo już w piątej klasie podstawówki. Jak to wspominasz?
MM: Na samym początku, jak chyba wszyscy w Polsce, chciałem grać w piłkę nożną. Poszedłem do szkoły rok szybciej i tak naprawdę wyszło mi to na dobre. Moi koledzy bardzo dobrze grali w siatkówkę, a ja nie chcąc być gorszym, musiałem po prostu więcej trenować. Często zdarzało się tak, że rywalizowaliśmy z zawodnikami o rok starszymi, którzy ode mnie byli aż o dwa lata starsi. Tam szczególnie wychodziły moje braki. Trenowałem, żeby im dorównać.
Jesteś wychowankiem Hejnału Kęty, ale ostatnie lata nauki spędziłeś już w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Spale.
MM: Tak, to prawda. W Spale zaczęła się tak naprawdę moja poważna przygoda ze sportem. Wyprowadziłem się z domu, zamieszkałem w akademiku. Moje życie uległo zmianie. Trochę większa odpowiedzialność za samego siebie, no i zobaczyłem większą siatkówkę.
Chyba całkiem nieźle Ci szło, bo lata 2007/2008 to już dwa medale na Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży. Kolejno brąz i złoto.
MM: To prawda. Pamiętam, że w Polsce były wtedy różne rozgrywki młodzieżowe, nie tylko OOM. Jednak mieliśmy wtedy naprawdę solidną drużynę. Dzięki temu sporo osiągnęliśmy już jako nastolatkowie.
No i wszystko potoczyło się tak, że już w wieku 19 lat podpisałeś czteroletni kontrakt z Resovią Rzeszów. Zaskoczenie, że tak szybko to wszystko się rozwija?
MM: Na pewno nie zaskoczenie, bo od dłuższego czasu wiedziałem, że tak może się to wszystko potoczyć. Rozmawiano ze mną i przymierzano mnie do rzeszowskiej ekipy. Czułem, że moje umiejętności są coraz wyższe i stąd pojawiła się opcja z Resovii.
Gdy przychodziłeś do Rzeszowa, to trenerem drużyny był Ljubomir Travica. Jak go wspominasz?
MM: Teraz już wspominam go bardzo miło, choć będąc w Rzeszowie bywało różnie. To jest bardzo specyficzna osoba, zupełnie inna niż szkoleniowcy, z którymi do tej pory współpracowałem. Na pewno jednak Chorwat to bardzo dobry trener. Profesjonalista. Wymagał od nas bardzo wiele. Chciał, żebyśmy w pełni się angażowali, walczyli o sukces i codziennie na niego pracowali. Nauczył mnie ciężkiej pracy i dzięki niemu nabyłem wiele cech, które do tej pory są mi bardzo przydatne.
To właśnie jako zawodnik Resovii w 2010 zadebiutowałeś w seniorskiej reprezentacji Polski, jeszcze za kadencji Daniela Castellaniego. Pamiętasz ten mecz?
MM: Tak, to był chyba koniec maja i mecz z Niemcami. Wszedłem bodajże w drugim secie. Na pewno przegraliśmy to spotkanie, a jedyną rzeczą, którą z niego zapamiętałem, to jak w piłce na siatce przepchnąłem Georg’a Grozera, który uchodzi za bardzo silnego zawodnika. Czasami właśnie tak jest, że z któregoś spotkania pamiętasz tylko jedno zagranie. Byłem wtedy z siebie dumny, cieszyłem się.
Potem jednak nie zawsze byłeś etatowym kadrowiczem.
MM: Powiedzmy sobie szczerze, że najczęściej to byłem turystą, który tylko jeździł na zgrupowania z kadrą. Wtedy były jeszcze czasy, gdy szeroka kadra liczyła czternastu zawodników, ale tylko dwunastu mogło grać. Tak więc ja najczęściej siedziałem na trybunach. Trochę jednak zwiedziłem, kąpałem się w basenie ze starszymi kolegami. Dużo plusów mimo wszystko (śmiech).
Potem zdecydowałeś się na mały krok w tył, aby później zrobić dwa długie susy do przodu. Transfer do Montpellier.
MM: Wszyscy mi mówią, że to był krok w tył, ale ja tak nie uważam. Może faktycznie sportowo Francja jest na gorszym poziomie, niż Polska, ale to dosyć solidna liga. Poza tym regularnie grałem, miałem okazje złapać rytm meczowy o który w Polsce miałbym trudniej. Liga francuska jest inna. Tam cała stawka jest bardzo wyrównana. U nas grasz cały sezon, ale dopiero w barażach wszystko się rozstrzyga. We Francji natomiast była taka sytuacja, że my zajmując dziesiąte miejsce w tabeli, na dwa mecze przed końcem mieliśmy tylko trzy oczka straty do podium. Tam gra się cały sezon i wszystkie mecze są bardzo wyrównane.
Francuzi nie należą raczej do przyjemniaczków, prawda?
MM: To prawda. Żeby pójść do knajpy i dogadać się po angielsku trzeba być naprawdę szczęściarzem. Miałem wrażenie, że nawet jak ktoś Cię rozumiał, to nie chciał Ci pomóc czy odpowiedzieć. Francuzi są bardzo otwarci politycznie, ale nie lubią tego języka angielskiego….
A zawodnicy? Jak sytuacja w klubie?
MM: W klubie już normalnie. Mieliśmy zawodników z różnych stron świata i to normalne, że musieliśmy się wspierać. Sportowo Francja była naprawdę bardzo w porządku.
Usamodzielniłeś się trochę we Francji. Obcy kraj, zamieszkałeś tylko z dziewczyną. Dorosłe życie.
MM: Poza domem mieszkałem już tak naprawdę od piętnastego roku życia, ale to fakt – wiele się nauczyłem. Obca kultura, język. Wydoroślałem. Sam musiałem zadbać o wszystko. No oczywiście razem z moją dziewczyną.
Trenerem Montpellier w tamtym czasie był Philippe Blain – dziś asystent Antigi.
MM: To prawda. Blain pomógł mi uwierzyć w siebie. Stawiał na mnie nawet, gdy nie zawsze mi szło. Czułem luz psychiczny i mogłem odpocząć od tej polskiej gorączki. To mi wiele dało. Z perspektywy czasu uważam, że bardzo sumiennie przepracowałem ten rok i podszkoliłem swoje umiejętności.
Podobno Skrze Bełchatów się nie odmawia. Ty natomiast odmówiłeś. Po powrocie do Polski miałeś szansę podpisać kontrakt z ówczesnym mistrzem Polski.
MM: Ale to co, ja pierwszy odmówiłem Skrze? Zdecydowały względy sportowe. Anastasi obiecał mi, że będę miał szansę na regularną grę. Planuje zbudować wokół mnie drużynę Lotosu Trefla. Falasca powiedział, że będę u niego przyjmującym numer trzy. Wiązało się to z tym, że wielu okazji do gry miał nie będę. Stąd jestem w Gdańsku.
Krótko po tym, jak zadebiutowałeś w kadrze, powiedziałeś w jednym z wywiadów, że Twoim marzeniem jest nie tylko wyjazd na Igrzyska Olimpijskie, ale także zdobycie złotego medalu. Do Londynu jednak nie pojechałeś. Czułeś wielki zawód?
MM: Nie. Trener postawił na innych, a mi pozostało tylko sumiennie trenować i dalej się szkolić. Przez chwilę myślałem o tym, że Igrzyska to dla mnie ogromna szansa, ale sportowo nie byłem jeszcze chyba na to gotowy. Pojechali najlepsi, a ja nie byłem jednym z nich.
Na Igrzyska byłeś za słaby, ale dwa lata później to Ty odbierałeś złoty medal za zdobycie Mistrzostwa Świata…
MM: To fakt. Tak naprawdę dopiero w 2014 roku zostałem takim pełnoprawnym reprezentantem Polski. Takim, który regularnie gra i od którego zależy jak drużyna będzie się prezentować. Zdobyliśmy złoty medal – to było coś niesamowitego. Do tego turniej w Polsce. Wyjątkowe uczucie.
Pewnie ostro zabalowaliście po turnieju…
MM: Pewnie, że zabalowaliśmy. Gdy Mariusz zdobył ostatni, decydujący punkt, to była wielka euforia. Tyle trenowaliśmy, była taka nagonka, żeby nam wyszło. Wielkie emocje i naprawdę duże nerwy. Udało się, to popiliśmy i mieliśmy na to przyzwolenie. Pamiętam, że dostałem pięć dni wolnego. Nie mam zdrowia do tego, żeby pięć dni świętować, ale było naprawdę fajnie. No i cieszyłem się niezwykle z tego, że następne dni będę mógł spędzić w domu, a nie w hotelu na zgrupowaniu.
Łukasz Kadziewicz powiedział kiedyś, że jakby wtedy, w 2006 roku zdobył złoty medal, to zakończyłby karierę, zapalił cygaro, nalał whisky i wkoło powtarzał wszystkim, że jest mistrzem świata.
MM: Chłopacy musieli dostać chyba bardzo duże premie za srebrny medal, bo mnie nie byłoby stać z tych pieniędzy, które dostałem, żeby do końca życia palić cygaro (śmiech). Pan Łukasz był wtedy starszym zawodnikiem, to było niejako zwieńczenie jego kariery. Ja mam wciąż wiele przed sobą.
Nie za szybko więc przyszedł ten sukces? Niewiele więcej możesz już osiągnąć. Został już tylko medal olimpijski.
MM: Czemu za szybko? Idealnie. Udało się wygrać i trzeba się z tego cieszyć. Oczywiście, że najważniejszy jest medal olimpijski, potem mistrzostwa świata. Potem jednak nie wiem. Musiałbym się zastanowić czy klubowa Liga Mistrzów czy Mistrzostwa Europy.
Mistrzostwa Europy, które są coraz mniej prestiżowym turniejem.
MM: Dokładnie. Po pierwsze odbywają się co dwa lata. Po drugie, w tym roku odbywały się chwilę po Pucharze Świata. Nie da się w tak krótkim okresie czasu dwukrotnie przygotować się na 100%. Drużyny, które rywalizowały w Pucharze Świata, europejski czempionat świadomie odpuściły.
W Pucharze Świata prezentowaliście się fantastycznie, ale nie udało się wygrać. Czego zabrakło?
MM: Kurcze, myślałem już o tym tyle razy i wciąż nie wiem. Na pewno Włosi okazali się od nas lepsi tego dnia. My graliśmy bardzo dobrze, ale głupio traciliśmy pojedyncze sety. A to one potem decydowały o końcowym sukcesie. Może gdyby dzień wcześniej Argentyńczycy pokonali Włochów? Albo gdybyśmy my nie przegrali z nimi na punkty pierwszego seta? Do tego zmieniono przed turniejem, że tylko dwie, a nie jak pierwotnie mówiono trzy ekipy awansują z Pucharu Świata na Igrzyska. Dużo czynników miało na to wpływ.
Polacy i tak was kochali za ten turniej.
MM: To wsparcie było zauważane i za nie bardzo dziękujemy. Naprawdę bardzo dobrze graliśmy, ale w sporcie nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakbyśmy chcieli.
A mistrzostwa Europy? Słabszy dzień?
MM: Trochę zeszło z nas powietrze. Byliśmy naładowani na ten Puchar Świata. Poza tym Francuzi czy Słoweńcy na mundialu nie grali. Byli wypoczęci. Mistrzostwa Starego Kontynentu to była dla nich impreza docelowa.
A jak się czujesz w Lotosie Treflu? Dyskutowano wiele o twoim wynagrodzeniu. Podobno mistrz świata mógł sobie zażyczyć zdecydowanie więcej pieniędzy.
MM: Ja jestem bardzo zadowolony. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że w Rzeszowie czy Bełchatowie mógłbym zarabiać więcej. Jednak doceniono mnie, zainteresowano się mną i ja to szanuję.
Gdybyś jednak miał zmieniać klub w Polsce, to gdzie byś odszedł?
MM: Póki co w ogóle o tym nie myślę. Jest mi tu dobrze, drużyna prezentuje się bardzo solidnie, mamy mądrego trenera. Do tego piękne jest Trójmiasto. Ciężko mi w tak młodym wieku cokolwiek deklarować, jednak póki co nie myślę o przeprowadzce.
Gdyby jednak w grę wchodziła opcja zagraniczna, to gdzie byś chciał przejść? Bliżej Ci do bogatego wschodu czy na prestiżowy dla siatkarza Półwysep Apeniński?
MM: Jedynym argumentem, który mógłby mnie przekonać do zmiany kraju są finanse. Jednak oferta musiałaby być naprawdę nie do odrzucenia. Myślę, że jednak nie teraz. Może za parę lat, po trzydziestce.
Ogólnie bardzo chciałbyś osiedlić się na dłużej w jednym miejscu, prawda?
MM: To prawda. Mimo, że sezon zaczął się już miesiąc temu, to mnie cały czas nie ma w domu. Wcześniej wakacje i też non stop wyjazdy. Chciałbym mieć ten komfort, żeby wiedzieć gdzie jest mój dom. Gdańsk mi się podoba, lubię też przebywać w rodzinnych stronach, czyli Bielsko – Białej.
Wchodzę na facebook’ a, a tam trzy profile fikcyjne Mateusza Miki. Jesteś gwiazdą?
MM: Nie wiem, to ludzie zakładają takie profile.
Mi nie zakładają (śmiech).
MM: Zdaje sobie sprawę, że tak jest, ale nie mam na to wpływu. Żadne z tych kont nie jest oficjalne. Ja mam swoje konto na fejsie, ale korzystam z niego głównie w celu komunikacji ze znajomymi.
Lubisz popularność?
MM: Nie bardzo. Ja jestem siatkarzem i do moich obowiązków należy, aby dobrze grać. Fakt jest jednak taki, że Polacy interesują się siatkówką i ja również jestem rozpoznawalną osobą.
Wchodzę do Ergo Areny, spiker wypowiada nazwisko Mika, a na trybunach słychać pisk dziewczyn. Jak Twoja dziewczyna to znosi?
MM: Jesteśmy już razem blisko siedem lat, więc można powiedzieć, że się do tego przyzwyczaiła. Gdy widzi pisk młodych dziewczyn, to jakoś specjalnie się tym nie przejmuje, jednak gdy zaczepiają mnie starsze fanki to na pewno nie jest z tego powodu super szczęśliwa. Nie jest zła ani zazdrosna, ale też jakoś bardzo jej się to nie podoba.
Nie lubisz też dziennikarzy, prawda?
MM: Nie wszystkich.
A których nie lubisz? Nam się udało spotkać i porozmawiać.
MM: Nie mogę mówić o takich rzeczach. Niektórzy po prostu są bardzo uciążliwy i dopisują sobie zawsze jakieś własne historie. Nie ma jednak reguły.
A Polsat? Jak dziennikarze z tamtej stacji?
MM: Nie będę odpowiadał na to pytanie. Na pewno Polsat robi dobrą robotę i pokazuje siatkówkę w taki sposób, że mogliby się tego od nich uczyć wszyscy na świecie. Dużo zamieszania było przez to, że telewizja nie transmitowała za darmo Mistrz Świata, ale to już było, minęło.
Powiedziałeś kiedyś o sobie, że jesteś bardzo mało interesującym człowiekiem. To prawda?
MM: Tak naprawdę nie robię nic nadzwyczajnego. Lubie pograć na gitarze, ale to przecież pasja wielu ludzi. Do tego film, muzyka. Czasami coś poczytam. Normalnie jem, śpię. Nic nadzwyczaj interesującego.
Nic, poza tym, że jesteś mistrzem świata.
MM: No może poza tym (śmiech).
Patrzę na trenerów, z którymi miałeś przyjemność pracować. Blain, Antiga, Anastasi, Travica, Castellani. WOW. Który z nich jest najlepszy?
MM: Ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Każdy z nich to naprawdę doskonały szkoleniowiec. Travica jest trochę inny niż cała reszta. Wszyscy mają doskonały warsztat trenerski, ale nie umiem tak określić, który jest najlepszy. Dobrze mi się współpracuje z obecnymi trenerami – Antigą i Anastasim.
A jakbyś miał ich porównać?
MM: Są zupełnie inni. Francuz jest dla nas trochę jak kolega. Przecież on z połową chłopaków grał w jednej drużynie, a chyba nie ma wśród nas nikogo, kto by z nim nie rywalizował. Pewne granice zostały przełamane przez to, że niedawno był czynnym zawodnikiem. Niewielu z nas pamięta grę Anastasiego. Nie wiem, muszę zapytać Pawła Zagumnego lub Piotra Gruszki. Może oni pamiętają (śmiech).
A jak gra wam się przeciwko sobie? Na kadrze koledzy, przychodzi czwarta ligowa kolejka, a po drugiej stronie siatki Szampon, Winiar…
MM: Jesteśmy do tego przyzwyczajeni. To trwa już od jakiegoś czasu i każdy z nas nauczył się z tym żyć. Czasami puścimy sobie oczko lub coś zażartujemy. Nie ma takiej sytuacji, że dzwonie do Mariusza Wlazłego po meczu i przypominam mu o tym, że wczoraj po moim bloku musiał szukać piłki w skarpetkach.
A kto jest Twoim siatkarskim autorytetem?
MM: Piotr Gruszka. Rozegrał najwięcej spotkań w drużynie narodowej. Do tego pochodzi z moich stron. Mam do niego wielki sentyment. To on wprowadzał mnie do reprezentacji. Ja zaczynałem, a on był jej kapitanem. Jak miałem jakąś sprawę, to zawsze do niego uderzałem.
A Twój najlepszy kolega z obecnej drużyny?
MM: Paweł Zatorski.
Marko Podrascanin, kojarzysz?
MM: Oczywiście.
Powiedział niedawno, że „Mika, przypomina swoją grą Gibę z najlepszych czasów”. Jak się do tego odniesiesz?
MM: Na pewno to dla mnie wielki komplement. Daleko mi jednak do Giby. On ma na swoim koncie dużo więcej sukcesów. Boże, ile on w życiu wygrał. Jeżeli osiągnę choć połowę tego co on, to będę bardzo szczęśliwy.
Zauważam między wami jednak wiele cech wspólnych. Dobra technika, miękki nadgarstek no i dużo boiskowego sprytu.
MM: Dużo większą satysfakcję sprawia mi zdobycie punktu dzięki swojej technice, niż sile. Mam 207 centymetry wzrostu i problem z wbiciem takiego klasycznego, siatkarskiego gwoździa. Jak jest szansa gdzieś obić rywala albo najlepiej po bloku zahaczyć antenkę to czuję się najbardziej szczęśliwy.
Na Igrzyska Olimpijskie oczywiście awansujecie…
MM: Pewnie, że tak.