O początkach w Lechii, magii T29 oraz piłkarskich wzorcach. O Latalu, Radku Murawskim, fenomenie Piasta i mistrzostwie Polski, o którym coraz głośniej mówi się w Gliwicach. Bez kontrowersji, o sporcie. Rozmowa z Marcinem Pietrowskim – piłkarzem liderującego w Ekstraklasie Piasta o biało-zielonym sercu.

Na samym początku chciałem pogratulować mistrzostwa jesieni. Nikt przed sezonem nie spodziewał się, że tak dobrze to wszystko może wyglądać w przerwie zimowej.

Marcin Pietrowski: Dziękuje bardzo. To prawda, mało kto w nas wierzył przed sezonem. Mówiono o celach, jakie klubowi włodarze przed nami stawiają. Na pewno mieliśmy zająć miejsce w czołowej ósemce i po podziale punktów postarać się jak najwięcej osiągnąć. Stało się jednak tak, że runda jesienna się skończyła, rozegraliśmy już sześć spotkań rewanżowych i dalej przewodzimy w stawce. To piękna sprawa, choć do końca sezonu jeszcze bardzo długa droga. Zobaczymy, co czas pokaże.

Miejscem, w którym stawiałeś pierwsze kroki na piłkarskiej ziemi była Lechia Gdańsk. Pamiętasz swoje początki w klubie, pierwsze treningi?

MP: Miałem osiem lat, gdy poszedłem na pierwszy trening Lechii. W młodości wiadomo – boisko, koledzy, piłka. Każde wakacje, weekendy, ferie biegaliśmy po podwórku z chłopakami za piłką. Było nas całkiem sporo, bo wychowywałem się na Chełmnie. Znalazłem ogłoszenie w gazecie, że prowadzone są nabory do Lechii Gdańsk. Postanowiłem, że spróbuję, bo granie w klubie to było najskrytsze marzenie każdego młodego chłopaka. Po krótkim okresie treningów w Lechii razem z Marcinem Zwierczewskim wyróżnialiśmy się w swoim roczniku. To wokół nas budowano zespół, których w swojej kategorii wiekowej odnosił całkiem sporo sukcesów. Podobało mi się granie w Lechii. Wiesz, byłem stąd, kochałem klub, kibicowałem mu od zawsze. Zacząłem być częścią zespołu, mojego zespołu. Gdzieś tam marzenia sięgały, by w przyszłości zostać zawodnikiem pierwszej drużyny. Bardzo angażowałem się w to co robiłem i co najważniejsze widziałem w tym wszystkim sens.

Zanim zacząłeś jednak grywać w pierwszej drużynie, to przeszedłeś przez wszystkie grupy młodzieżowe Lechii Gdańsk.

MP: Grałem we wszystkich grupach wiekowych Lechii, bo taka jest kolej rzeczy. Tak naprawdę w każdym wieku piłkarz uczy się czegoś nowego. Inaczej grasz w trampkarzach, a inaczej w juniorach młodszych. Ja miałem to szczęście, że Lechia zawsze słynęła z dobrej młodzieży, więc mieliśmy zapewnione doskonałe warunki, by grać w piłkę. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów młodszych i tak naprawdę to był taki impuls do tego, by jeszcze ciężej trenować. Osiągaliśmy wiele sukcesów w kraju i dzięki temu my, jako młodzi chłopcy, mieliśmy wiarę w sukces. Wiadomo, że czym byliśmy starsi, tym więcej chłopaków odpadało. Tak naprawdę do dorosłego, poważnego futbolu doszedłem tylko ja. Nie mogę jednak powiedzieć, że byłem największym talentem z wszystkich chłopaków z tamtego pokolenia. Raczej zawodnikiem, który każdego dnia bardzo ciężko pracował na sukces i systematycznością nadrabiał braki, które niewątpliwie miał.

Pamiętasz swój debiut w Ekstraklasie?

MP: Tak, ale jakby przez mgłę.

To przypomnę Ci. Początek sezonu 2009/2010. 29 sierpnia 2009 roku mecz przeciwko Śląskowi Wrocław na starym stadionie Lechii przy ulicy Traugutta. 86 minuta meczu i wchodzisz na boisko za Marco Bajica.

MP: Już teraz wszystko pamiętam. To były wielkie emocje, nerwy, ale i spełnienie marzeń z dzieciństwa. Gdzieś tam Lechia w pewnym momencie ze mnie zrezygnowała, miałem problemy zdrowotne, nie grałem pół roku. Pojawiły się chwilę zwątpienia, czy to w ogóle ma jeszcze sens. Dążysz do czegoś, podporządkowujesz całe swoje życie po to, by kiedyś grać na poważnie w piłkę, a nie wychodzi Ci i wszystko układa się tak, że te marzenia stają się coraz bardziej odległe. Z wszystkimi słabszymi momentami walczyłem do samego końca, bo znałem swoją wartość i wiedziałem, że mogę w Lechii zaistnieć. Więc debiut, choć kilkuminutowy, był dla mnie bardzo ważny i dawał takiego pozytywnego kopa, by jeszcze ciężej nad sobą pracować.

Jak wiele znaczy dla Ciebie Tomek Borkowski? To on namawiał trenera Kafarskiego, by ten wziął Cię pod uwagę, jako chłopaka z rezerw.

MP: Na pewno Tomek wiele dla mnie znaczy, bo to dzięki niemu trener Kafarski dał  mi szansę. Zdecydował się powołać mnie do pierwszego zespołu i postawić na mnie. Wyróżniałem się zawsze przygotowaniem fizycznym. Śmieje się czasami, że niektórym wystarczy jakieś genialne zagranie, by zapunktować, a ja pochwały muszę sobie wybiegać na boisku. Wyniki wydolnościowe miałem bardzo dobre, zdrowie dopisywało, więc zdaniem szkoleniowców zasługiwałem na to, by grać ogony w Lechii.

Nie bądź taki skromny. W swoim debiutanckim sezonie zagrałeś w 23 spotkaniach, z czego aż 11 meczów zaczynałeś w wyjściowym składzie.

MP: Wtedy wydawało mi się, że tych spotkań jest trochę mniej. Teraz, gdy na to patrzę z perspektywy czasu doceniam to, co było. Miałem 21 lat, a już w miarę regularnie grałem w Ekstraklasie. Lechia prezentowała wtedy bardzo dobrą, efektowną piłkę. Mimo, że wyniki zespołu nie było rewelacyjne, to widać było, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Ja grywałem jako defensywny pomocnik, więc obok siebie miałem Pawła Nowaka i Łukasza Surmę. Wyobraź sobie, czym dla mnie były występy obok nich. Jeszcze kilka lat temu podziwiałem ich przed telewizorem, a chwilę później grałem z nimi w jednej drużynie. Zarówno Łukasz jak Paweł bardzo mi pomagali, podpowiadali, udzielali boiskowych rad, które pomagały mi w moim rozwoju. Pewnych rzeczy nie da się zobaczyć przed telewizorem. Możesz przyglądać się grze Busquetsa, ale na boisku nie da się tego powtórzyć. Łatwiej jest podpatrzeć coś od lepszych zawodników podczas treningu, meczu. Widzisz ułożenie stopy, balans ciała, próbę wyprzedzenia. Tego na pewno nauczyłem się od pomocników Lechii.

Ja przychodząc na mecze Lechii patrzyłem na Marcina Pietrowskiego jak na bardzo solidnego zawodnika. Żadnego wirtuoza, artystę. Wyrobnika, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi.

MP: Tak naprawdę to wydaje mi się, że nie mam za dużo piłkarskiego talentu. To znaczy zdaje sobie sprawę, że gdybym talentu nie miał, to na pewno nie grałbym w Ekstraklasie. Ale tak jak powiedziałeś, jestem wyrobnikiem. Typem treningowca, który dzięki swojej motoryce, wybieganiu i zawziętości nadrabia na piłkarskiej wartości. Fajne jest to, że dobrze czuje się, jako zawodnik od „czarnej roboty”. Mało kto docenia to, co robię na boisku, ale mi sprawia to frajdę. Nie każdy może strzelać bramki i wygrywać mecze.

Wracając do tego Busquetsa. W Barcelonie poza Messim i Neymarem kibice najbardziej doceniają właśnie grę Sergio. 

MP: Mówimy o trochę innej mentalności kibiców. Mam wrażenie, że kibice w Hiszpanii, Anglii czy Włoszech trochę lepiej znają się na piłce. Doceniają to, że ktoś powstrzyma groźną kontrę, przeczyta niebezpieczne podanie lub wygra pojedynek jeden na jednego z szybszym od siebie napastnikiem. U nas często jest tak, że liczą się tylko Ci, którzy strzelają bramki, asystują i robią show.

Większość ludzi oglądających rozgrywki Ekstraklasy z perspektywy trybun to piknikowcy, którzy nie znają się na futbolu.

MP: Pewnie masz rację. Spotkałem się jednak z tym, że nawet eksperci w Polsce nie potrafią docenić kunsztu zawodników, których brakuje w protokole meczowym. Nie strzeliłeś bramki, nie zanotowałeś kluczowego podania, więc żaden z Ciebie piłkarz. W rzeczywistości wygląda to tak, że wszyscy pracują na to, żeby drużyna dobrze się prezentowała.

Grając w Gdańsku załapałeś się na okres, w którym Lechia zmieniała stadion. Już nie słynne T29, a nowoczesny, piękny stadion – PGE Arena. Zapachniało Europą.

MP: To było ogromne przeżycie nie tylko dla nas, ale i dla wszystkich kibiców w Polsce. Dzięki Euro w naszym kraju powstało wiele fantastycznych obiektów piłkarskich, w tym nowy stadion Lechii. Niektórzy mówią, że dom masz tylko jeden i nie inaczej jest u mnie. Ja od ósmego roku życia trenowałem przy Traugutta, tam grywałem za dzieciaka, potem juniora, odnosiłem pierwsze sukcesy, debiutowałem w Ekstraklasie. Więc jeżeli zapytasz mnie o to, gdzie jest mój piłkarski dom, to na pewno odpowiem, że na starym stadionie Lechii.

W Gdańsku bardzo dużo mówi się o starym stadionie Lechii. Wielu kibiców ma bardzo dużo wspomnień związanych z boiskiem przy ulicy Traugutta. Jak to u Ciebie wygląda?

MP: Wspomnień jest bardzo wiele. Na pewno meczami wyjątkowymi były spotkania derbowe. Na stadion wchodzi 10 tysięcy ludzi, a na mecze z Arką przychodziło 15. Trochę inne czasy i mimo wszystko inna kultura kibicowania, niż ma to miejsce teraz. Ważnymi meczami były spotkania z Widzewem czy Ruchem, gdzie niejednokrotnie zdarzały się kibicowskie zamieszki i utarczki słowne. Dużo wspomnień, głównie tych pozytywnych, więc ciężko mi przypomnieć sobie jedno wydarzenie, które szczególnie zapadło mi w pamięci.

Mieliście w Lechii bardzo fajną ekipę. Oglądałem zdjęcia na klubowej stronie, przeglądałem Twojego Facebooka. Wiśnia, Bączek, Rafał Janicki, Deleu. Team spirit.

MP: Mam szczęście, że dorastałem piłkarsko w klubie, którego jestem wychowankiem. Piłkarze pochodzący z miasta, w którym jest drużyna piłkarska zupełnie inaczej myślą. Czują więź ze swoim klubem, są w stanie oddać wszystko, żeby drużyna wygrywała. Na trybunach siedzą ich znajomi, rodzina, jadąc tramwajem spotykają swoich kibiców i czują się obserwowani. Więcej z siebie dają i czują taką wewnętrzną odpowiedzialność za los całego zespołu. W Lechii tak było. Kilku chłopaków pochodziło stąd, więc bardzo dobrze się dogadywaliśmy. Kiedyś byłem bardziej aktywny w mediach społecznościowych. Klub wrzucił jakieś zdjęcia na swoją stronę, to ja od razu to u siebie dodawałem. Teraz trochę się zmieniło, zaczynam coraz bardziej cenić sobie prywatność. Wracając jednak do tematu, który poruszyłeś – atmosfera w Lechii była bardzo dobra.

Rzadko strzelałeś bramki w Ekstraklasie, ale gdy już to robiłeś, to gazety miały potem o czym pisać. Stadiony świata.

MP: Wiem, o której bramce mówisz. To był chyba mecz z Zagłębiem Lubin, nie ważne z resztą. To nawet nie była bramka kolejki, bo pamiętam, że tego samego dnia Kaźmierczak ze Śląska strzelił w samo okienko z czterdziestu metrów (śmiech). A tak poważnie, to rzadko wpisywałem się na listę strzelców, ale też nie od tego byłem w zespole. Miałem inne zadania na boisku i głównie z nich byłem rozliczany przez trenerów.

Dostrzegłem jednak w Twojej grze więcej pewności siebie po tamtej bramce.

MP: To wszystko zależy od trenera. Jeżeli pozwala mi on podłączać się do akcji ofensywnych zespołu, to robię to. Gdy jednak mam ubezpieczać swoich kolegów i zapobiegać ewentualnej kontrze, to również nie mam z tym problemu. W Piaście nie podłączam się do stałych fragmentów gry i zostaje jako ostatni obrońca. Automatycznie odpada mi więc kilka okazji do tego, by strzelić bramkę. Wydaje mi się jednak, że futbol to nie tylko gole. W innym wypadku graliby na boisku sami napastnicy, a wiadomo przecież, że tak nie jest.

Już w Lechii zaczynałeś grywać nie jako defensywny pomocnik, ale jako prawy obrońca. Odchodził Deleu, więc naturalnie szukano alternatywy na jego pozycję. Wcześniej jednak występowałeś na boku defensywy u Tomasza Kafarskiego.

MP: Moją naturalną pozycją na boisku jest defensywny pomocnik. Gdy jednak wypadł ktoś ze składu, to rzucano mnie na prawą, lewą obronę. Już u Kafarskiego grywałem na prawej obronie, ale nigdy nie byłem tam pierwszym wyborem, zawsze występowałem tam z konieczności. Środkowy pomocnik jest bardzo uniwersalny. Musisz mieć coś z każdej pozycji, bo tak naprawdę w środku pola piłka jest najczęściej.

Jak środkowy pomocnik potrafi rzucić piłkę do przodu, to może grać nie tylko w środku pomocy, ale i tuż za napastnikiem, na bokach obrony, na stoperze.

MP: Właśnie tak to wygląda w moim przypadku. Podczas meczu może wydarzyć się tyle nieprzewidywalnych sytuacji, kontuzji, kartek, że ciężko to wszystko sobie wcześniej zaplanować. Trener wykorzystał już wszystkie zmiany i nagle ktoś musi  wskoczyć w jego miejsce. Wybiera się wtedy najbardziej uniwersalnego, który poradzi sobie. Steven Gerrard wygrywał finał Ligi Mistrzów, a mecz kończył na prawej obronie. Przypadków jest bardzo wiele i to jest w piłce piękne.

Dlaczego po całkiem niezłej jesieni w Twoim wykonaniu, trener Jerzy Brzęczek nie stawiał na Ciebie wiosną?

MP: Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało, Ciężko jest mi o tym mówić. Nie mogę powiedzieć, że mam do niego wielki żal, ale na pewno zadra pozostaje. Przepracowałem bardzo sumiennie całą zimę i nagle przestałem grać. Nie było żadnej rozmowy. Nie czułem się gorszy od reszty zawodników i nie uważam, żebym był w słabszej formie, niż jesienią. Trenerowi po prostu zmieniła się koncepcja, wizja gry zespołu i ja na tym ucierpiałem. Prawie całą rundę rozgrywałem w drugiej drużynie i czułem, że jestem w bardzo dobrej dyspozycji. Wiedziałem, że sytuacja może się prędko nie zmienić, więc zacząłem myśleć o zmianie otoczenia. To był dla mnie bardzo trudny okres.

I w czerwcu pojawiła się oferta z Piasta Gliwice. Co wtedy czułeś? Strach, adrenalinę, fascynację nieznanym?

MP: Czułem, że wyprowadzam się z domu. Że zmieniam pracę i zaczynam wszystko od nowa. Wiedziałem, że potrzebuję regularnej gry i taką może zapewnić mi Piast Gliwice. Może głupio to zabrzmi, ale zdecydowałem się na mały krok w tył, żeby się udbudować. Nabrać pewności siebie. Ostatnie pół roku grałem tylko w rezerwach. Potrzebowałem styczności z Ekstraklasą, żeby cały czas czuć poważną piłkę.

I zrobiłeś taki krok w tył, że dziś jesteś z Piastem na szczycie tabeli.

MP: Tak to wszystko się ułożyło. Ja chciałem grać, robić to, co potrafię najlepiej. Chciałem móc wykonywać swoją pracę w Gdańsku, jednak nie było mi to dane.

Kiedyś Fernando Morientes potrzebował gry i poszedł z Realu Madryt do Monaco. Kilka miesięcy później w pojedynkę wywalił Królewskich z Ligi Mistrzów.

MP: Widzisz, takie jest życie. Nikt w czerwcu nie przewidział, że tak to wszystko może się potoczyć. Nie ma jednak co wyciągać zbyt daleko idących wniosków, bo dopiero część sezonu za nami. I bardzo wiele jeszcze przed Piastem.

Przeglądałem jakąś gazetę z Gliwic i tam pisano w czerwcu, że do Piasta przychodzi defensywny pomocnik, który będzie naturalnym następcą Konstantina Vassilieva. Ty jednak w środku pomocy grasz od święta.

MP: Widzisz, pewne rzeczy się nie zmieniają. Czasami gram środek pomocy, najczęściej bok obrony, ostatnio nawet jako stoper. Trener mi zaufał, widzi we mnie bardzo solidnego piłkarza, któremu może zaufać. Każdy mecz jest inny, więc jeżeli trener ma taktykę, dzięki której ja mam grać w środku obrony, a my mamy grać trójką w linii, to ja nie widzę w tym żadnego problemu.

Kto stoi za sukcesami Piasta? Trener Latal?

MP: Na pewno tak, choć nie można powiedzieć, że to tylko i wyłącznie jego zasługa. Piast ma bardzo ambitnych, młodych piłkarzy. Nie mogę powiedzieć, że to nastolatkowie, ale mamy młody zespół. Chyba tylko Jakub Szmatuła ma ponad 30 lat. Reszta to zawodnicy, którzy największe sukcesy mają dopiero przed sobą. Jesteśmy bardzo ambitni i zdeterminowani, by osiągnąć sukces. Latal nas przygotował, poukładał – to na pewno. Wpoił nam do głowy to, że dzięki maksymalnemu zaangażowaniu możemy osiągnąć sukces. Ciężko trenowaliśmy przed sezonem, żeby być w dobrej formie. Prawie wszystkie mecze kontrolne przegrywaliśmy po 0:3, 0:4. Skupiliśmy się na przygotowaniu fizycznym, które jesienią miało zaprocentować. Mi taki typ treningów bardzo pasował, bo ja zawsze lubiłem ostro zasuwać. Siła, szybkość – to samo nie przychodzi. Ciężka praca, długie i mozolne treningi zaowocowały tym, że przerwę zimową to my spędzamy na szczycie tabeli.

Ja patrząc na polskie zespoły staram się zawsze znaleźć europejski odpowiednik, do którego dana drużyna jest najbardziej podobna. Patrząc na grę Piasta od razu przed oczami mam Atletico Cholo Simeone. Zachowując oczywiście właściwe proporcję. Agresywny pressing, walka, bieganie, nieustępliwość.

MP: Mi nasza gra przypomina Leicester.

Serio?

MP: Ale oczywiście Atletico również. To oczywiście zupełnie inny poziom, ale można powiedzieć, że to taki trochę polski odpowiednik, przypominający stylem gry te zespoły. Również bazujemy na dobrym przygotowaniu fizycznym, wybieganiu, sile, pressingu. Taki styl gry kosztuje piłkarzy wiele zdrowia, ciężko go wypracować, ale przynosi bardzo dobre rezultaty. W ostatnich spotkaniach czuliśmy już zmęczenie, każdy wiedział, że organizm jestem bardzo zmęczony, ale dobrze przepracowany presezon pomógł nam rozegrać jesień na bardzo wysokiej efektywności.

Gdy patrzę na ostatnie pięć spotkań Piasta, to nie wygląda na to, abyście byli zmęczeni. 2:0 z Lechem, remis na Legii, podział punktów z Cracovią, porażka 2:5 z Górnikiem i gładkie 3:0 z Ruchem. Aż szkoda, że ta przerwa tak szybko przyszła.

MP: Trzeba pamiętać, że każda drużyna rozegrała tyle samo spotkań. Lech i Legia grali w europejskich pucharach, więc piłkarze z tych zespołów mają jeszcze więcej minut w nogach. Ostatnie trzy mecze faktycznie były bardzo ważne, bo mierzyliśmy się z zespołami, które w końcowym rozrachunku będą liczyły się w walce o najwyższe trofea. Mamy już po dwa spotkania zarówno z Lechem, Legią, jak i Cracovią i do tego nie najgorszy terminarz po wznowieniu rozgrywek. Jeżeli sami się gdzieś nie wyłożymy po drodze, to możemy przed podziałem punkty w dalszym ciągu być w czołówce tabeli.

Kto rządzi szatnią Piasta? Radek Murawski?

MP: Radek to wychowanek, kapitan zespołu. Chłopak ma 21 lat, a już jest bardzo dojrzałym, mądrym zawodnikiem. Nie ma mowy o żadnej sodówce czy rządzeniu nowymi zawodnikami. Pomaga wszystkim wprowadzić się do zespołu, zaaklimatyzować się. Poza tym Radek to fantastyczny piłkarz. Serce i rozum zespołu. Wielka kariera stoi przed nim otworem.

Legia ma Nikolica, Wisła Brożka. Piast ma drużynę. Zgodzisz się z tym?

MP: W zupełności. U nas w szatni nie ma gwiazdy, wokół której buduje się zespół. Ja nie mam pojęcia, kto jest tak naprawdę naszym najlepszym piłkarzem. Mamy zgraną ekipę, którą tworzą ludzie mający wspólny cel. Chcemy osiągnąć sukces, w który mało kto wierzył przed sezonem. Ważne jest to, że absencja któregokolwiek z piłkarzy nie jest dla nas problemem. Mamy dobrych zmienników, którzy wnoszą do drużyny dużo jakości.

Tobie w tym sezonie również całkiem nieźle idzie. 20 rozegranych spotkań, 4 asysty. Tragedii nie ma.

MP: Biorąc pod uwagę, że grywałem na stoperze i jako defensywny pomocnik, to nie jest najgorzej. Gdy gram na boku obrony, to częściej mam szansę na podłączenie się do gry, wrzucenie piłki w pole karne. Patrik Mraz ma chyba 11 asyst, ale to jest zupełnie inny zawodnik. Stworzony do dogrywania piłek, otwieraniu swoimi zagraniami drogi do bramki kolegą z drużyny.

Oglądałem ostatni w tym roku magazyn Ligi+ Extra na Canal+ i tam eksperci wybrali trzech najlepszych środkowych obrońców w naszej lidze. Na trzecim miejscu był Marcin Pietrowski. Tuż za Pazdanem i Herbertem. Jak już się bawimy w porównania, to jesteś takim Gliwickim Kevinem Grossgreutzem.

MP: Jestem bardzo dumny z tego, że osoby, które na piłce się znają potrafią docenić moją grę. Przegląd Sportowy też wyróżnił mnie, ale jako prawego obrońcę. To powód do dumy, ale i motywacja do ciężkiej pracy.

Każdy zadaje sobie to pytanie, więc i ja je zadam. Kiedy Piast spuchnie?

MP: Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Każda z drużyn w Polsce stawia sobie cel, aby zdobyć mistrzostwo Polski. My w lipcu nie mieliśmy tak wygórowanych marzeń, ale im dalej w sezon, tym apetyty są coraz większe. Wiele osób czeka aż się potkniemy, zejdziemy ze szczytu i wszystkim damy taką satysfakcję, że w końcu tak się stało. Pod koniec jesieni mieliśmy problemy z kontuzjami, niektórzy zawodnicy musieli pauzować za żółte kartki, a mimo wszystko daliśmy radę. Gdy jednak punkty zostaną podzielone to nasza obecna przewaga spadnie z 5 do 3 punktów. Czyli tak na dobrą sprawę jeden mecz i już nie jesteśmy liderem tabeli. Mam nadzieję, że w styczniu nikt nie opuści drużyny i takim samym składem będziemy walczyć o krajowe laury.

Trener Latal powiedział ostatnio, że ani razu w szatni nie padło jeszcze hasło „mistrzostwo”.

MP: I dobrze powiedział. Twardo stąpamy po ziemi, mamy ogromną motywację, ale i szacunek dla naszych rywali i wiemy, że Legia z Lechem, które nie będą grały już w Europie, będą miały więcej czasu na to, by skoncentrować się na meczach ligowych. Mamy lekką przewagę, ale dwa/trzy wiosenne spotkania brutalnie mogą to wszystko zweryfikować.

Marcin Pietrowski to prywatnie…

MP: Ciężko jest mówić o samym sobie.

Niestety nie mam namiarów do Twojej żony.

MP: (śmiech) Chyba skromny. Na pewno pracowity. Twardo stąpam po ziemi. Potrafię zachować chłodną głowę, także poza boiskiem.

Sodówka Ci raczej nie grozi.

MP: Nawet po krótkiej rozmowie łatwiej jest komuś ocenić, niż samemu wypowiadać się na swój temat. Sodówka nie grozi – to na pewno. Kurcze, ciężkie pytanie.

Marcin Pietrowski to od niedawna mąż.

MP: I to szczęśliwy mąż. Czerwiec był najbardziej szalonym miesiącem w moim życiu. Przygotowania do ślubu, cała ta ceremonia, emocje. Do tego pożegnanie z Lechią, przeprowadzka do Gliwic. Tam kontrakt, nowa drużyna, otoczenie. Podróż poślubną miałem w hotelu w Gliwicach, a pierwsze tygodnie na nowej drodze życia spędziłem na obozie. Takie uroki bycia sportowcem. Są plusy i minusy. Jak wszędzie.

Gdzieś tam od zawsze myślałeś o swojej przyszłości. Jakiś czas temu zostałeś magistrem.

MP: Skończyłem studia, skupiłem się na dietetyce w sporcie. Zostałem magistrem, choć tak naprawdę tytuł ten nie jest najważniejszy. Gdy masz głowę na karku to nawet bez wykształcenia poradzisz sobie w życiu. Na pewno to jest jakaś alternatywa po skończeniu z graniem w piłkę. Ja bardzo chciałbym być w przyszłości trenerem od przygotowania fizycznego. Podoba mi się ta praca, a zostanie przy piłce po zakończeniu kariery, to dobry wybór. Wielu byłych piłkarzy wybiera taką właśnie drogę.

Co ciekawe, Twój brat to również sportowiec.

MP: Piotr kiedyś pracował w Lechii jako fizjoterapeuta. Dużo się tam nauczył, poznał specyfikę swojej pracy od wewnątrz, nabrał doświadczenia. Teraz zajmuje się Crossfitem, bardzo dobrze mu idzie. Fajnie, że zajęliśmy się sportem. To uczy życia, kształtuje charakter. Wychowaliśmy się na sporcie i cieszę się, że zarówna ja, jak i Piotrek dalej się tym zajmujemy.

Na koniec mam dla Ciebie ostatnie pytanie. Czy Piast zostanie mistrzem Polski?

MP: Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Bardzo bym chciał, ale zobaczymy co się wydarzy. Wierzę w to jednak z całego serca.

 

KOMENTARZE