Agnieszka Rylik. Była mistrzyni świata w boksie, dziś dziennikarka, choć sama siebie nie nazywa w ten sposób. Zajawkowiczka, która lubi poskakać ze spadochronu i przebywać w towarzystwie osób, którzy zajmują się ciekawymi rzeczami. Zna piłkarzy i zadaje im niebanalne pytania. Jak sama przyznaje: nie klękam przed sportowcami, chcę pokazać ich jako normalnych ludzi. Zapraszam!
Znajomi pytali mnie, kto będzie moim najbliższym rozmówcą. Gdy powiedziałem, że chodzi o ciebie, to byli zdziwieni, że udało nam się umówić. Masz dużo na głowie, a – co za tym idzie – mało czasu wolnego.
Agnieszka Rylik: Czasu wolnego nie mam, ale chciałam się spotkać i pogadać. Pracuję bardzo dużo, cały czas jestem w rozjazdach, ale wiem, że muszę być dzielna. Gdy mam wolne, to odbieram telefony, umawiam się z ludźmi, odpisuję na maile lub mam spotkanie, tak jak z tobą teraz.
Wyłączasz czasami telefon?
AR: Nie, niestety nie.
To dobrze i niedobrze. Masz wypełniony kalendarz po brzegi, a wiele osób ma wyobrażenie, że sportowiec po zakończeniu kariery leży na łóżku i ogląda telewizję.
AR: Sportowiec w czasie swojej kariery ma najłatwiejsze zadanie. Jest wpisany w pewien schemat swojego dnia i działa wedle ściśle określonego planu. Je, trenuje, śpij, je, trenuje, śpi. Jest trochę jak zwierzę hodowlane. Nie ma wolnego czasu na rodzinę, bo musi odpoczywać. Jego życie jest jednak proste. Wykonuje czynności, które najczęściej lubi i w których się specjalizuje. W normalnym życiu tak nie jest. Człowiek musi mierzyć się z przeróżnymi przeciwnościami. Dlatego wielu sportowców ma problem ze swoim życiem po zakończeniu kariery. Przez długi czas egzystowali w odrealnionym świecie, nie mieli styczności z prozą codziennego życia.
Nigdy nie żyli jak normalni ludzie. Nie wstawali rano do pracy…
AR: Po prostu – żyli inaczej. Zaledwie kilka procent sportowców kończąc karierę nie musi już nic w życiu robić, bo ich na to stać. Wielu jest takich, którzy mają uzbierane jakieś oszczędności, ale nie zagwarantują one płynności finansowej do końca życia. Trzeba się chwytać wielu zajęć. Najrozmaitszych prac. A nie każdy ma na siebie pomysł, nie każdy nadaje się do pracy, do której nigdy nie chodził. To nie jest takie proste.
Sportowcom na emeryturze brakuje adrenaliny?
AR: Z pewnością też. Sportowcy po zakończeniu kariery muszą coś robić. Jednego będzie spełniało łowienie ryb, drugiego praca w biurze. Nie wiem – strzelam teraz. Ja jeszcze jako pięściarka zaczęłam pracować w telewizji. Nie wiedziałam, czy mi się to spodoba. Zaczęłam się jednak w tym realizować, zacząłem się wkręcać w to. Wtedy poczułam, że ta adrenalina, o której przed chwilą wspomniałeś, również może przejawiać się gdzieś poza ringiem. Media zaczęły mi dostarczać coś, co wcześniej dawał mi tylko boks. Mi było to potrzebne i pomogło zmienić tok myślenia. Fajnie by było, żeby każdy miał coś takiego, coś swojego.
I tak trudnym momentem jest podjęcie decyzji, że to już koniec.
AR: Oczywiście, że trudnym, ale pomogła w tym kontuzja. Zdałam sobie sprawę w pewnym momencie, że ten pociąg już odjechał. Że to co było już nie wróci. Byłam namawiana do powrotów. Ale co, miałam zorganizować galę pożegnalną? Benefis starszej pani? Przecież wiadomo, że nie przygotuję się już na 100% i nie będę obijała się po brzuchu w towarzyskich walkach. Nie chciałam robić czegoś na pół gwizdka. Zawsze ambitnie podchodziłam do swoich walk.
Wpisujesz się mimo wszystko w rzadki model pięściarza, który nie planuje wrócić na ring.
AR: Ci, co wracają, myślą głównie o pieniądzach i brakuje im adrenaliny. Dla mnie kasa nigdy nie była najważniejsza i nigdy bym się nie sprzedała za pieniądze.
Andrzej Gołota jest milionerem, a mimo wszystko wielokrotnie wracał. Pytanie, po co?
AR: Myślę, że nie umiał znaleźć swojego miejsca w życiu. Trudno powiedzieć. Ja robię obecnie w życiu tyle ciekawych rzeczy, że nie myślę o boksie i nie myślałam już bardzo długo. Nie mam na to czasu. Realizuję się na innych płaszczyznach. U mnie bardzo ważne było to, że zawsze boks traktowałam z dystansem. Ile miałam zawodowych walk? 17?
18.
AR: No właśnie. Nigdy jakoś do tego nie podchodziłam tak mega serio. Czy to jest ważne? Nie! Życie jest ważne, ludzie są ważni. Nie to, ile masz pojedynków na koncie.
I twoja córka jest ważna. O tym powiedziałaś już wielokrotnie.
AR: Córka jest najważniejsza. Zawsze była. Nigdy nie wyobrażałam sobie, żeby urodzić córkę będąc czynnym sportowcem. Gdybym przygotowywała się pół roku do mistrzowskiej walki, a na kilka tygodni przed coś stało by się mojej córce, nie wiem – zachorowałaby, to mnie by to rozpieprzyło od środka. Nie dałabym rady. Psychikę mam tak skonstruowaną, że musi być wszystko poukładane w moim życiu prywatnym, a dopiero później mogę myśleć o zawodowym życiu. Bez tego sukces w pracy czy wcześniej w boksie nie są możliwe.
Czyli psychika. Jak duży ma ona wpływ na sukces sportowy?
AR: Duży. Głowa przy tym samym poziomie sportowym obu zawodników ma decydujące znaczenie. Ja na przykład nigdy nie denerwowałam się walkami. Nie spalałam się w ringu. Gdy byłam znakomicie przygotowana do pojedynku, to wiedziałam, że musi być dobrze. Niektórzy jednak kalkulują i denerwują się. Zazwyczaj im to przeszkadza i paraliżuje.
Dziewczyny stresują się przed walkami? Miałem przyjemność rozmawiać z Ewą Brodnicką i Ewą Piątkowską. Odnoszę wrażenie, że teraz raczej bez nerwów rozmawiają o boksie.
AR: Szczególnie pokazały to w swojej walce. Serio, bardzo chciałam zobaczyć jakąś myśl przewodnią w tym pojedynku. Bylo za dużo złych emocji między nimi, a za mało techniki. W następnych walkach było już lepiej.
Pociąg odjeżdżał jeszcze, gdy byłaś pięściarką? Pracowałaś już w telewizji, zaczęłaś się realizować poza sportem.
AR: Pociąg odjechał w momencie, gdy skończyłam karierę. Gdy miałam kontuzję kolana, która uniemożliwiła mi kontynuowanie przygody z boksem. Wtedy wiedziałam, że nie będę już dalej walczyła. Wcześniej miałam odskocznię od boksu, ale przed walkami żyłam tylko sportem. Zawsze dawałam z siebie 100%. Jestem z tych osób, które nie uznają dawania z siebie „prawie maksa”. Albo wszystko, albo nic. U mnie zawsze wszystko.
Ale kontuzja kiedyś została wyleczona.
AR: I wtedy pojawił się pomysł, żeby może jeszcze wrócić na ring. Poszłam na trening i zobaczyłam, że kolano nie boli. Odebrałam telefon i zaproponowano mi walkę pożegnalną, a – kto wie – może po prostu kolejny pojedynek. Poszłam na trening i zaczął mnie boleć kręgosłup. Nie mogłam dokończyć zajęć. Widziałam, że organizm jest wyeksploatowany i nie będzie mi łatwo wrócić do pełni formy. To był ten moment, w którym zdałam sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Kiedy ten wspomniany przez nas pociąg odjechał.
Ludzie dokuczali ci, że pracujesz w mediach i nie skupiasz się tylko na boksie?
AR: Pewnie, wiele razy. „Ooo, Rylik przegrała, kariery w telewizji jej się zachciało”. Pojawiał się hejt, ale tego kiedyś było mniej, niż jest teraz. Wtedy były też trochę inne czasy, mniej obecny był internet. Pamiętam młodego Grzegorza Proksę, który bardzo przejmował się opiniami innych ludzi. Powiedziałam mu, że czego by nie zrobił, to zawsze znajdzie się ktoś, komu nie będzie to odpowiadało. Zrobi salto w tył? Hejt. Stanie na głowie – również ktoś będzie kręcił nosem. Nie ma co patrzeć na opinie innych ludzi i trzeba robić swoje. Do mnie dochodziły głosy, że nie wszystko podoba się ludziom i zarzucano mi poświecenie kariery, na rzecz pracy w telewizji. Nikt jednak nie wie, że miałam ogromne problemy zdrowotne, jestem po sześciu operacjach ortopedycznych i wiele wyrzeczeń kosztowało mnie, żeby w ogóle trenować i walczyć. Ludzie jednak przyjęli, że boks olałam, że nie chciałam już kontynuować swojej kariery.
Nazywasz siebie dziennikarką?
AR: Nie, absolutnie. Nie jestem dziennikarką. Pracuję w mediach i robię rzeczy, które sprawiają mi wiele frajdy. Miałam jakiś pomysł na siebie i zawsze starałam się być tylko sobą. Nikogo nie udawać, nie naśladować. Podobało mi się przebywanie w towarzystwie ludzi, którzy latają na paralotni lub skaczą ze spadochronu. Adrenalina mi się udzielała od samego patrzenia, a przecież mogłam wiele rzeczy spróbować, dotknąć, zobaczyć. Praca w mediach pomogła dostarczyć mi adrenalinę, której potrzebowałam. Którą zapewniał mi sport.
Próbowałaś ekstremalnych sportów?
AR: Oczywiście! Ostatnio skakałam motorem z rampy do basenu z pianką. Ludzie byli w szoku, że się nie zabiłam, ale mnie to kręci. Podoba mi się to. Przeleciałam już chyba wszystkie dyscypliny sportu. Poznałam zwariowanych ludzi, pasjonatów, zajawkowiczów. Spotkałam ludzi, którzy żyją inaczej i w różny sposób pojmują szczęście. Uwielbiam takie osoby. Ludzi ciekawych, z pomysłami, którzy wyrażają siebie.
Poznałaś pewnie pełno ludzi z dziwnymi zajawkami.
AR: Kiedyś robiłam materiał z Wrestlingu… na wsi. Walczyli ludzie poprzebierani, totalny spontan. Sami szyli sobie stroje, przychodziła cała wioska i kibicowali swoim faworytom. Muzyka, śpiewy, istne szaleństwo. Mnie się to podoba, lubię takie akcje.
Ja ostatnio rozmawiałem z Igorem Traczem, który jest mistrzem świata w psich zaprzęgach.
AR: No przecież znam Igora, jeździłam z nim. Jak my zapierdzielaliśmy i te psy wywaliły mnie w kosmos, to myślałam, że tego nie przeżyję. Miałam pełno siniaków i naprawdę bałam się. Lubię jednak takich ludzi i Igor też jest mega pozytywnym człowiekiem.
Im większa abstrakcja i im dziwniejsza zajawka, to tobie bardziej się to podoba?
AR: Nie, nie patrzę na to w ten sposób. Jednym z bardziej pozytywnych ludzi, których miałam okazję poznać, był Łukasz Piszczek. Pojechałam do niego na wywiad, wpuścił mnie do domu i zrobiliśmy materiał. Tak się naśmialiśmy przy nagrywaniu tego, że bałam się, że nic z tego nie zmontujemy. Łukasz stał się moim ulubieńcem. Śmiałam się z niego, że nie chodzi z torebką, którą ja nazywałam „pedałówką”. Okazało się, że miał ją w samochodzie. Potem mówi, że w ogóle nie przywiązuje uwagi do swojej fryzury, a chwilę później Kuba Błaszczykowski mówi, że gdy nie ma idealnie ułożonego każdego włosa, to nie wychodzi na boisko (śmiech).
Z tą „pedałówką” to też Arturowi Borucowi pocisnęłaś, nie?
AR: Tak. Zdziwiony był, że ktoś zwrócił mu na to uwagę. Potem tłumaczył się, że kieszenie w dresach mu się wypychają, dlatego nosi torebkę.
Generalnie w wywiadach raczej nie cukierkujesz i nie słodzisz, tylko mówisz co myślisz.
AR: Pytam o to, co mnie interesuje. Na przykład osobą, w którą już po dwóch zdaniach nie chciało mi się dalej rozmawiać, była Justyna Kowalczyk. Między nami nie było pozytywnej energii. Zwykle sportowcy naprawdę chcą pogadać. Ja też uprawiałam sport, moi rozmówcy czują, że wiele kwestii rozumiem, znam to z własnego doświadczenia. Pojechałam do Justyny i od razu czar prysł. Momentalnie.
Dokończyłaś wywiad?
AR: Tak, ale nie wyszło z tego nic fajnego. Byłam uśmiechnięta na początku, po czym mój entuzjazm szybko się ulotnił.
Łatwiej jest ci rozmawiać z facetami?
AR: Nie, ja lubię kobiety, lubię z nimi rozmawiać. Generalnie sportowcy to fajni ludzie. Bije od nich pozytywna energia i można z nimi porozmawiać na wiele ciekawych tematów. Trzeba umieć ich podejść i odpowiednio zagadać. Ciekawie, ale merytorycznie, z humorem.
Nazwisko „Rylik” otwiera wiele drzwi? Nie każdy może pojechać do Łukasza Piszczka i zrobić z nim wywiad u niego w domu.
AR: Czy otwiera? Na pewno pomaga to, że jestem dobrą dziewczyną, która nie klęka przed sportowcami, tylko chce z nimi porozmawiać. Bez słodzenia, bez banałów. Jako że środowisko piłkarskie jest jakie jest, to trzeba umieć odpowiednio odnaleźć się w tym towarzystwie. Często śmieję się, że dziewczyny nie interesują się piłką, tylko piłkarzami. Tak po części jest. Ja za piłkarzami nie jeżdżę, interesują mnie ludzie.
U kogo byłaś z piłkarzy?
AR: W Atenach u tego, no… bracia, jeden komentuje mecze.
Żewłakow.
AR: No właśnie, to u niego. W Doniecku u Mariusza Lewandowskiego. We Florencji u Boruca. Trzy razy w Dortmundzie, u każdego z chłopaków.
Trochę widziałaś.
AR: Trochę tak. Kiedyś byłam u Kuby Błaszczykowskiego i bardzo się polubiliśmy. Wpuścił mnie do domu i mówił, że mam się czuć jak u siebie. Smażyłam kotlety schabowe z jego babcią, porozmawiałyśmy sobie tak naprawdę o wszystkim. Miałam tylko nie pokazywać samochodów, które stały pod domem. Niektórzy piłkarze nie chcą pokazywać skąd pochodzą, wstydzą się. Moim zdaniem bez sensu. Chcą być postrzegani tylko jako ci, którzy mają pieniądze, piękne narzeczone i wypasione fury. Rozmawiałam kiedyś z menadżerem Roberta Lewandowskiego, że chciałabym zrobić z nim wywiad, w którym przejdę się z nim po mieście i będę z nim gadała o… życiu. O tym jakie śmieszą go kawały i jakim jest człowiekiem.
Towarzystwo piłkarskie cię akceptuje?
AR: Nie wiem, musiałbyś się ich spytać. Jeżeli ktoś chce ze mną gadać, to robimy wywiad. Jeśli nie, to nie robimy. Kropka. Nie mam presji, żeby koniecznie coś zrobić. Prawda jest taka, że swego czasu sporo jeździłam do piłkarzy na rozmowy. Skoro ze mną rozmawiali, to raczej postrzegają mnie pozytywnie. To jednak tylko moja prywatne osądy. Kiedyś byłam u Łukasza Fabiańskiego w Londynie i był też Wojtek Szczęsny. Wtedy to był jeszcze młody Wojtek. Mówił, że następnym razem jak przyjadę, to on będzie pierwszym bramkarzem i załatwi Łukasza. I faktycznie – Fabiański doznał kontuzji barku i to Szczęsny bronił. Potem pojechałam już do Szczęsnego i zapytałam się, co on najlepszego nawyrabiał. Oczywiście w żartach. Przestrzegałam go przed tym, żeby sodówka nie uderzyła mu do głowy. Żeby nie był zblazowany jak wujek Boruc.
Oglądając wywiady innych dziennikarzy, którzy pytają Lewandowskiego o to samo, co czujesz?
AR: Nic, bo nie oglądam telewizji. Wiem natomiast, że ja staram się nie pytać o banały, bo to wiem i mnie to nie interesuje. Jadę kiedyś do rodziców Adama Małysza. Oni zestresowani, nie zachowują się naturalnie. Wypalam pierwsze pytanie: „Kiedy poznaliście Adama?” Śmiech. Sypię drugim żartem. Znowu śmiech. Poszło. Fajny materiał zrobiliśmy. Wesoły, szczery, na swój sposób ciekawy. Nie mam ciśnienia na te rozmowy. Po prostu, gdy mam ochotę, to jadę i robię. To ułatwia w zrobieniu czegoś ekstra.
Zdarza się, że jedziesz do kogoś i on na miejscu odmawia ci wywiadu?
AR: Tak, dwukrotnie tak się zdarzyło, w tym raz z Robertem Lewandowskim. No co, wracamy. Nie ma innego wyjścia. Sytuacja słaba i bardzo nieprzyjemna, ale jest niejako wpisane w ryzyko tego zawodu. Gdy jadę na wywiad, a menadżer mówi mi, że o to się nie mogę zapytać, o tym nie będziemy gadać, to też mam to gdzieś. Wtedy rozmowa mnie nie interesuje. Gdy dzwonię do niego przed wywiadem kilka razy, on jest niemiły i robi łaskę, że w ogóle odbiera i ze mną rozmawia, to również go żegnam.
Żeby z tobą umówić się wystarczył tak naprawdę jeden telefon.
AR: Tak się akurat złożyło. Czasami i trzy tygodnie się z kimś umawiam, ale na to ma wpływ ogrom obowiązków, które na co dzień wykonuję. Gdy jestem i mam wolne, to umawiam się bez problemu.
Nie boisz się, że zacznie ci brakować adrenaliny? Że wyczerpie się pasja do pracy w telewizji?
AR: Nie, nie boję się o to, bo zmieniam się z czasem. Kiedyś wychodziłam z domu, patrzyłam w niebo i miałam chęć, by skoczyć ze spadochronu. Wsiadałam w samochód, jechałam na miejsce, wsiadałam w samolot i skakałam. Teraz coraz lepiej czuję się w domu. Kiedyś nie mogłam wysiedzieć, a teraz coraz lepiej jest mi prowadząc spokojne życie. Lubię robić swoje materiały, ale zajmuję się tak naprawdę tylko tym, co chcę robić. Co sprawia mi frajdę. To mnie nakręca i powoduje, że w dalszym ciągu sprawia mi przyjemność. Mam jeszcze sporo pomysłów w głowie, jestem kreatywna.
Mówiliśmy dużo o piłce, a jak to jest ze środowiskiem bokserskim. Lubią cię pięściarze?
AR: Rzadko mam kontakt z ludźmi ze świata boksu. Lubię Szpilkę, spotkałam go ostatnio. Fajny dzieciak. Szczery, uśmiechnięty, nie udaje. Adamka nie lubię. Wiem, że był idolem Polaków, ale nie jest sobą. „Pan brutto-netto”. Nie lubię ludzi zakłamanych. Szpilka jest prawdziwy. Widzieliśmy się przypadkiem w galerii handlowej, to pogadaliśmy tak samo, jak jeszcze kilka lat temu. Wygłupiał się, prężył muskuły. W środowisko bokserskim nie działam, choć znam ludzi. Czasami spotykamy się podczas różnego rodzaju imprez. Mam swoje zajęcia, obowiązki i pracę, które są daleko od boksu. Realizuję się na innym polu, a nie każdy potrafi poradzić sobie z życiem po życiu.
FOTO: https://www.facebook.com/agnieszka.rylik.