Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Marcinem Tyburą, zawodnikiem UFC, najwyżej sklasyfikowanym Polakiem w kategorii ciężkiej.
Wywiad pojawił się na stronie www.laczynaspasja.pl i można go przeczytać również TUTAJ.
Jak się czuje facet, który walczy dla największej federacji mieszanych sztuk walki na świecie i spod klatki otrzymuje środkowy palec od jednej osób? Dużo się o tym mówiło na całym świecie w ostatnim czasie.
MT: Nie widziałem tego w czasie walki. Gdy walczę, to nie patrzę na widownię. Schodząc na przerwę też nie zawsze widzę, co się dzieje za klatką. Nawet gdybym to zobaczył, to zbytnio bym się tym nie przejął. Co innego, jakby to pokazał inny zawodnik. Z drugiej strony – nie mam pewności, czy ta kobieta pokazała go do mnie. Czytałem opinie, że były skierowane do operatora, który cały czas za nią chodził i pokazywał w telewizji. Bardzo jej się to nie podobało.
Ciebie można w ogóle wyprowadzić z równowagi?
MT: Myślę, że tak. Kiedyś na pewno łatwiej, ale od kiedy siedzę głęboko w tym sporcie, to zdenerwować mnie jest znacznie trudniej. Pewnie wynika to z tego, że jestem narażony na głosy kibiców. Gdybym przejmował się wszystkim, co ludzie o mnie wypisują, to pewnie musiałbym dać sobie z tym wszystkim spokój. Obojętnie czego byś nie robił, to zawsze znajdzie się osoba, której nie będzie się to podobało. Która będzie miała zamiar to shejtować. Ja generalnie nie mam z tym dużego problemu, bo na mój temat są raczej pozytywne opinie, ale i tak nie brakuje takich osób, które chcą mi dopiec. Akceptuję konstruktywną krytykę, bo gdy ktoś faktycznie zwraca uwagę na błędy, które popełniam, to nie mam zasady, by się z nimi nie zgodzić. Nie – nie jestem nieomylny.
Byłbyś w stanie zrobić to, co ostatnio Marcin Różalski i jechać do swojego hejtera do domu?
MT: Nie ma takiej możliwości. Moim zdaniem to właśnie oznacza, że ci hejterzy wygrywają. Takimi zachowaniami pozwalają zwrócić na siebie uwagę.
Odpalasz czasami wieczorem internet i czytasz, co o tobie piszą?
MT: Zdarza się, pewnie, że tak. Nie mogę powiedzieć, że robię to codziennie i kontroluję sytuację, ale gdy ktoś wrzuca jakiś filmik, to z ciekawości zobaczę, co ludzie napiszą i czy im się podoba, czy też nie. Staram się pracować nad sobą również jeżeli chodzi o wizerunek medialny. Chcę wypadać lepiej w wywiadach, więc opinie siłą rzeczy analizuję.
Śmieszą cię opinie na twój temat?
MT: Czasami tak. Ludzie, którzy to piszą, mają momentami niesamowite poczucie humoru. Sam lubię wytykać ludziom błędy śmiejąc się i nie mam nic przeciwko, gdy ktoś względem mnie robi to samo.
Twoim zdaniem trzeba być ekspertem z przeszłością zawodniczą, żeby móc krytykować?
MT: To trochę jak w jeździectwie. Dżokej może wypowiadać się na temat jazdy konnej, bo się zna, ale koń już nie. Wychodzę z założenia, że każdy ma prawo się wypowiadać. Nie każdy się na tym zna, ale jeżeli ktoś jest kibicem, przychodzi na gale, płaci za bilety, co w jakimś procencie wpływa też na moją gażę, to może dowolnie o tym dyskutować. Czasami czytam opinie, że ktoś przegrał walkę i musi jechać do Stanów, by tam trenować, bo inaczej jego sukces nie jest możliwy. Nie był jednak nigdy na treningu w żadnym klubie w Polsce i nie wie jak tu się trenuje. Nie trzeba jeździć po świecie, żeby profesjonalnie trenować i stworzyć dobry klub.
Ostatnio spotkaliśmy się na Forum MMA, które odbyło się na Stadionie Narodowym. Tam było kilkaset zawodników. Zdajesz sobie sprawę, że każdy z nich uważa, że zna się na MMA, prawda? Każdy z nich wie, co Tybura zrobił dobrze w walce, a co mu nie wyszło.
MT: Jeżeli oni sobie wypisują swoje opinie w internecie lub dyskutują między sobą, to bardzo dobrze. Chcą być fanami MMA, interesują się tym, więc rozmawiają na takie tematy – proste. Obserwujesz i wyrabiasz swoje zdanie nie na podstawie czyichś opinii, ale bazujesz na tym, co sam zdołałeś zaobserwować. Gorzej, jak spotykam się z fanami i oni wtedy chcą mi doradzać. Zbijamy piątkę, robimy wspólne zdjęcie i zaczyna się: – A w tej walce, dobrze zrobiłeś to… Źle zrobiłeś tamto… To powinieneś zrobić inaczej. Nie zamykam się na konstruktywną opinię, ale mam swoich doradców i ludzi, których słucham. Nie będę bazował na opinii kilkuset osób, tylko zostanę przy tych, z którymi ściśle współpracuję. Gdy te opinie pojawiają się w sieci, to ja nie muszę tego słuchać i czytać. Gdy to robię, to tak naprawdę tylko dlatego, że sam się na to zdecydowałem. Mam na to wpływ. Gdy jednak w miejscu publicznym, przytoczonym przez ciebie Stadionie Narodowym, ktoś mnie zaczepia i prawi, to już dzieje się to wbrew mojej woli. Nie mam na to do końca wpływu. Nie lubię tego, nie czuję się komfortowo.
Myślisz, że Różalowi też doradzają? Mam wrażenie, że ty jesteś w stanie więcej „przyjąć”.
MT: Różal pewnie użyłby niecenzuralnych słów i byłoby po problemie (śmiech). Gdy ktoś mnie zaczepia, jest natrętny i nie daje mi spokoju, to staram się rozwiązać na swój sposób takie sytuacje. Nie zdarza się to jednak tak często, przeważnie kończy się na wspólnym zdjęciu i wymianie uprzejmości. Zazwyczaj podchodzą do mnie tylko ci, którzy mnie lubią i szanują. Hejterzy mimo wszystko swoje zdanie wolą wyrażać w komentarzach na forum.
Jak ty żyjesz z mediami? Portali, które zajmują się MMA jest w naszym kraju bardzo dużo. Dzwonią do ciebie, chcą z tobą gadać?
MT: Dzwonią, ale bardzo często umawiają się ze mną przez menadżera. Paweł Kowalik, który doskonale zna te środowisko, zajmuje się tymi sprawami, choć nie zawsze wszystko przechodzi przez jego ręce. W kwestii umówienia się na wywiad daję mu dowolną rękę i on podejmuje decyzję, czy z kimś rozmawiamy, czy też nie. Gdy ktoś do mnie się zgłasza, to konsultuję to oczywiście z Pawłem, ale nie mam problemu, by z kimkolwiek pogadać. Nie o wszystkim mogę mówić, bo czasami są informacje, których nie mogę pierwszy wyjawić. MówiĘ chociażby o nazwisku kolejnego rywala na UFC. Na samą rozmowę zawsze jestem otwarty.
Paweł Kowalik wie o tym, że siedzimy i robimy wywiad?
MT: Tak, ale dowiedział się w sumie przez przypadek. Zadzwoniłem do niego w innej sprawie i powiedziałem, że spotykam się z dziennikarzem od was z portalu. Nie miał nic przeciwko.
Masz podpisaną umowę z UFC, że nie możesz pewnych rzeczy mówić? Czy to po prostu są niepisane zasady?
MT: Niepisane. UFC karze swoich zawodników, gdy ci podają pewne informacje szybciej niż oni to zrobią. Amerykańska federacja bardzo dba o promocję zawodników, przykłada wszelkie możliwe starania, by ta ich polityka kreowania każdego z nas przebiegała wedle ściśle określonego planu.
Gdybyś powiedział coś na temat swojego rywala przed zielonym światłem i napisałby o tym któryś z polskich portali, to oni by się dowiedzieli?
MT: Nie wiem, może by się nie dowiedzieli, ale zdarzały się sytuacje, gdy któryś z zawodników napisał przedwcześnie takiego newsa na Twitterze. Oficjalka od nich miała wyjść w piątek, a on to napisał w poniedziałek. Wtedy UFC karze takie osoby. Nie wiem, czy finansowo, mimo że tak słyszałem, ale na pewno są pouczenia. Takie zachowania nie są przez nich tolerowane.
Rozmawiasz z portalami, które nieprzychylnie pisały na twój temat?
MT: Gdy ktoś wypowiedział się konstruktywnie, ale nieprzychylnie na mój temat, to nie mam z tym żadnego problemu. Gdy jednak ktoś dzwoni do mnie i chce, żebym mu coś powiedział, zastrzega, że nie puści tego w obieg szybciej, niż ja go o to prosiłem, po czym to robi, to traci zaufanie i rozmawiać z nim nie chcę. Nie zachowuje się fair, więc nie mamy o czym gadać.
Muszę przyznać, że obejrzałem kilka wywiadów z tobą i za każdym razem przewijają się te same, banalne pytania. Jest coś, o czym ty nigdy nie opowiadałeś, a uważasz, że nadaje się do sprzedania?
MT: Nikogo nie zainteresowało nigdy, że jestem rolnikiem. Nie tylko wywodzę się z takiej rodziny,ale mam ponad dziesięć hektarów ziemi i często na niej pracuję. Nigdy tego nie podłapał.
Wstydzisz się o tym mówić?
MT: Nie, a czemu miałbym się wstydzić?
Niektórzy sportowcy nie chcą pokazywać siebie. Swojej rodziny, domu rodzinnego, tzw. prywaty.
MT: Nie lubię wpuszczać kamery do siebie, ale była kiedyś taka sytuacja, że przyjechała ekipa nakręcić materiał o mnie i pokazałem im swój dom rodzinny. Nie miałem z tym większego problemu.
Młody chłopak miał kompleksy, że jego rodzina zajmuje się rolnictwem? Dzisiejsza młodzież nie do końca to rozumie.
MT: Ja nie wstydziłem się o tym mówić. Wiesz, nie całe życie byłem zawodnikiem UFC. Zawsze byłem normalnym chłopakiem, który pomagał rodzicom i nie poradził sobie na studiach.
Co studiowałeś?
MT: Mechanikę i budowę maszyn. Trudny kierunek, nie poradziłem sobie z matmą. Później jednak udało się zdobyć wykształcenie. Następnie mieszkałem w Anglii i nie żyłem w Polsce, nie siedziałem tylko w Unijowie. Gdy wróciłem, to ojciec przekazał mi całą ziemię, które teraz jest moją własnością. Nie potrafiłbym się teraz zupełnie od tego odciąć, zwłaszcza, że teraz są takie czasy, że nie trzeba codziennie siedzieć na miejscu i pracować na polu, tylko tymi obowiązkami zajmować się raz na jakiś czas. Traktuję to jako fajną odskocznię od tego, czym dzisiaj się zajmuję. Z resztą, który facet nie lubi czasami wsiąść do dużej maszyny i nią pojeździć? No właśnie. Ja też wsiadam czasami za kółko i jeżdżę.
Rodzice nie namawiali cię do tego, żebyś porzucił sport i zajął się tylko gospodarką?
MT: Nie, nigdy mnie do niczego nie namawiali, Nie zmuszali mnie, nie ograniczali moich zainteresowań czy pasji. Nie robili tego nawet w momencie, gdy na tym nie zarabiałem lub wręcz musiałem dokładać do interesu. Gdy miałem wyjazd na obóz czy zawody, to wszyscy w domu zawsze byli za tym, żebym jechał i nie przejmował się tym, że w domu jest dużo pracy i przydałbym się na miejscu. Mimo tego, że mamy również restaurację, rodzinny biznes, wokół którego też trzeba pomóc. Każde ręce są potrzebne do pracy, ale moje zainteresowania nie było przez to przez nikogo ograniczane.
Powiedziałeś o dokładaniu do interesu. Jak długo zawodnik MMA musi inwestować w siebie i nie zarabia na sporcie?
MT: Bardzo długo. Dochodzi w pewnym momencie do sytuacji, gdy zastanawia się, czy warto w to dalej brnąć. Czy warto jest się dalej w takim stopniu angażować w MMA, czy może lepiej jest się poświęcić na co innego, dzięki czemu będzie się miało regularny przypływ gotówki. U mnie zbawienne okazało się… rolnictwo. Tak, rolnictwo. Dzięki temu, że pracowałem u siebie, to nie miałem problemu z tym, żeby wyskoczyć na trening czy pojechać na sparing. Gdybym wychodził z domu o 8, a wracał o 17, to mógłby to być spory problem. Radziłem sobie z tym jednak, nie miałem co narzekać.
Ile dokładałeś do interesu?
MT: Trudne pytanie. Myślę, że z pięć lat. W pewnym momencie zacząłem zarabiać na wygranych galach tysiąc złotych plus pięć stów za wygranie walki. Dojazdy, przygotowania, odżywki i całą resztę musiałem już jednak zorganizować we własnym zakresie. Wychodziłem na zero, więc kasy zbyt dużej z tego nie było. Dopiero gdy wygrałem Grand Prix Global w M1, to zarobiłem sporo kasy. Wtedy poczułem, że dla takich pieniędzy warto się było poświęcić.
O jakich pieniądzach mówimy?
MT: O kilkudziesięciu tysiącach złotych.
Czyli już ładna kasa.
MT: Dokładnie. Pamiętam, gdy wygrałem z Adamem Wieczorkiem, który niedawno dostał się do UFC. To była gala w Chorzowie o ile się nie mylę i sponsor pozyskał dodatkowe fundusze dla zawodników, to za zwycięstwo otrzymałem pięć tysięcy złotych. To też było sporo kasy w tamtych czasach.
Co z taką kasą zrobił Marcin Tybura?
MT: Zainwestowałem. W sprzęt, w dalszy rozwój. W Uniejowie, koło tej naszej restauracji, jest wolne pomieszczenie. Zbudowałem tam klatkę, wyłożyłem ją matą. Można tam normalnie trenować. Wtedy zakupiłem sprzęt, którym było można ją chociaż w jakimś stopniu wyposażyć.
Wielu sportowców na samym początku swoich karier, gdy nie zarabia jeszcze dużo pieniędzy, ledwo wiąże koniec z końcem. Jak kilkanaście lat temu wyglądała twoja sytuacja?
MT: Zacznę od tego, że ja mam pięcioro rodzeństwa. Cztery siostry i brata. Jestem najmłodszy. Mój ojciec był zawsze przedsiębiorczy, pierwszą firmę miał, gdy skończyłem może sześć lat. Żeby wychować taką gromadę musiał mieć głowę na karku i zawsze mu to wychodziło. Nauczył nas pracy i tego, że trzeba pomagać. Wpoił nam też, że trzeba się dzielić, Gdy jedno z nas coś ma, a drugie nie, to trzeba się podzielić, żeby każdy miał po równo. Gdy zaczynały się wakacje, to my wiedzieliśmy, że to jest okres ciężkiej pracy i że w lato jesteśmy potrzebni. Gdy potrzebowałem gdzieś wyjechać, co wiązało się z kosztami, to nie było z tym problemu. Nie dostawałem jednak nic za darmo. Musiałem sobie na to zapracować.
Ciężka praca od najmłodszych lat pomaga teraz w sporcie? Maciej Sulęcki powiedział kiedyś, że przez to, iż pieniędzy w domu zbyt wiele nie było, to teraz, gdyby zarobił milion złotych za mistrzostwo świata, to nie wydałby wszystkiego przy barze. Za bardzo szanuje każde pieniądze.
MT: Na pewno doceniam to, co mam. Nie wiem jakbym na to wszystko patrzył, gdybym wychował się w innej rodzinie. Nie mam tak, że wracam do Uniejowa po zwycięstwie w UFC, przychodzi przelew, wariuję i kupuję nowe samochody. Nic z tych rzeczy. Jeżdżę obecnie 12-letnim Audi. Pamiętam, gdy mieszkałem w Anglii i tam pracowałem, to chwalono mnie za to, że dobrze wywiązuję się ze swoich obowiązków. Nigdy nie trwoniłem wypłaty. Nie miałem potrzeby wydania wszystkiego, co mam lub – jak to powiedziałeś – zostawić kasy przy barze.
Zdarzyło się, że przyleciałeś do Polski, włączyłeś telefon, a tam sms z domu: – Przyjeżdżaj do Uniejowa, robota czeka?
MT: (śmiech) Nie, aż tak to nie. Moi rodzice ogólnie nie oglądają moich walk. To znaczy obejrzą je, ale znając już wynik. Stresują się po prostu. Gdy wracam, to jest zawsze kilka dni fajnie i miło, ale po kilku dniach ojciec rzuca: – Dobra, jest już marzec – trzeba siać. Nie to, że ściągają mnie prosto z lotniska na pole, ale gdy już chwilę odpocznę, to ojciec przychodzi i mówi, że trzeba zrobić to, to i to – daje mi wszystkie instrukcje. Nie ma taryfy ulgowej.
Twoja rodzina interesuje się tym, czym się zajmujesz?
MT: Bardzo mi kibicują. Zbierają się w nocy i czekają na moją walkę. Jesteśmy bardzo żżyci. W rodzeństwie wiadomo – kłócimy się niejednokrotnie, ale zawsze stajemy za sobą murem. Oglądają moje walki, wywiady, wrzucają do siebie na Facebooka, udostępniają – czuję ich wsparcie.
Marcin, ty jesteś popularną osobą?
MT: Zdarza się, że ktoś mnie zaczepi i prosi o autograf, ale nie mam problemu z nadmierną popularnością. Pewnie zawodnicy KSW są bardziej rozpoznawalni, gdyż polscy kibice bardziej śledzą lokalny rynek. Ostatnio tankowałem samochód i gość na stacji patrzył na mnie dłuższy czas i w końcu zadał pytanie, czy ja to ja.
Podchodzą i chcą fotkę czy też zaczepiają i prowokują?
MT: Nie było jeszcze żadnych prowokacji.
Pytam, bo Mariusz Wach powiedział kiedyś, że na obozie w Zakopanem tylko jego zaczepiali miejscowi. Mimo że był największy, to każdy chciał jego wezwać na pojedynek.
MT: To trochę tak jest. Pamiętam, jak pracowałem kiedyś na bramce w dyskotece. Też najczęściej najwięcej zainteresowania budził ten największy. Nie wiem od czego to zależało. Grupka myśli, że pokonując największego wystraszy całą resztę. Tak to działa podświadomie.
Czemu ty pracowałeś na bramce?
MT: Odezwał się do mnie mój znajomy, że potrzebuje kogoś na bramkę do siebie do klubu. Miałem wtedy 17 lat, ale byłem większy, niż jestem teraz. Ważyłem 130 kilogramów. Potem wyjechałem do Anglii i pracę zostawiłem, ale gdy wróciłem, to znowu ktoś zadzwonił i znowu stałem na bramce. W zasadzie to nigdy sam się nie zgłaszałem do nikogo. Zawsze ktoś chciał, żebym pracowałem u niego w lokalu jako ochroniarz.
Czuli pismo nosem.
MT: Chyba tak. Kiedyś praca na bramce wyglądała jednak znacznie inaczej. Tych bójek i interwencji było znacznie więcej. Teraz po chwilowym zamieszaniu od razu przyjeżdża policja i interweniuje. Zawsze podchodziłem do tego w ten sposób, że im spokojniej kończyła się noc, tym lepiej się z tym czułem. Było mi to na rękę. W takich sytuacjach łatwo jest o problemy, a ja zawsze od tego stroniłem. Wolałem coś wyjaśnić werbalnie, a nie od razu przechodzić do rękoczynów. Miałem na to swoje sposoby.
Dostałeś kiedyś po głowie?
MT: Nie, nie zdarzyło mi się ani razu oberwać. Miałem jednak taka sytuację, że staliśmy w sześciu, a przyjechała grupa szesnastu osób. Jakiś klub kibicowski, w każdym razie coś tak potrafili. Byli bardzo agresywni. Rozwiązaliśmy jednak to bardzo mądrze. Zwiększyliśmy swoje zasoby, przyjechało do nas wsparcie i drogą pertraktacji udało się zażegnać konflikt. Myślę, że wtedy byśmy sobie z nimi poradzili, ale kolejnym razem przyjechaliby jeszcze większą ekipą i wtedy mogłoby już tak wesoło nie być. Nigdy nie zdarzyło się, żeby w miejscu, w którym ja pracowałem, była zadyma na trzydzieści czy czterdzieści osób.
Co ty robisz między walkami?
MT: Zawsze mi się wydawało, że zawodnik po walce ma bardzo dużo wolnego czasu i nie wie co z nim zrobić. To tak jednak nie jest. Trzeba umówić się na wywiad, wypadałoby się podleczyć, bo zawsze coś mi dolega. Do tego mam helicobakter w żołądku, więc co chwilę mam jakieś badania, wizyty u lekarza. Poza tym mieszkam w Warszawie, ale bardzo często jeżdżę do Uniejowa. Dużo czasu tracę na podróże. Całe szczęście, że jest autostrada, więc zawsze kilka minut można zyskać. W Katowicach współpracuję z trenerem od przygotowania fizycznego, więc tam też raz na jakiś czas muszę się udać. Do tego dostaję zaproszenia na gale, otwarcie klubu, gdzie oczywiście zawsze chętnie przychodzę, ale wtedy tego czasu wolnego jest znacznie mniej, niż mogłoby się wydawać.
W jednym z materiałów, które zamieszczamy na swojej stronie z Jurasem była scena, w której Łukasz próbuje dodzwonić się do lekarza. Pani umówiła go na następny dzień. U ciebie też tak to wygląda? Czy czekasz kilka miesięcy w kolejce aż ktoś cię przyjmie?
MT: Na ten moment mam to już bardzo dobrze poukładane. Jeżeli coś mi jest, to oni mi to umawiają od ręki. Dzwonię do Centrum Medycznego MML, z którym współpracuję, mówię co mi dolega i następnego dnia mam wizytę. Zdarzają się urazy, którymi oni się nie zajmują, ale w takich sytuacjach jest jeszcze jeden lekarz, z którym współpracuję i on mi pomaga. Dzwonię, mówię o co chodzi i zawsze jest odpowiedź, że nie ma problemu i mam przyjechać o tej i o tej.
Gdy nie walczyłeś w UFC też tak było?
MT: Gdy byłem zawodnikiem M1 to też nie miałem z tym problemu. Od kiedy jednak walczę dla UFC, to wygląda to jeszcze bardziej profesjonalnie.
Twoje nazwisko jest znane w UFC?
MT: Trudno mi jest samemu ocenić. Przez to, że UFC jest na całym świecie, to nie można jednoznacznie stwierdzić. Na pewno są miejsca na świecie, w których jestem bardziej znany. Dużo na pewno dał mi ten nokaut, dzięki któremu wiele osób dowiedziało się, że jest taki gość jak Marcin Tybura. UFC wykorzystuje tą akcje w różnego rodzaju highlights’ach i dużo osób widziało moje kopnięcie. Wiele razy spotkałem się z opinią, że to, co wtedy mi się udało, jest czymś ekstra, czymś wyjątkowym. Do tamtego momentu nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak rzadko pojedynczym kopnięciem przerywana jest walka.
Samo UFC zrobiło na tobie duże wrażenie?
MT: Zdecydowanie. Świat UFC jest oderwany od rzeczywistości. Ja mam porównanie tylko względem M1, bo to największa organizacja, w której przyszło mi wcześniej walczyć. Tam wszystko jest robione z dużo większym rozmachem. Jedziesz na galę, wchodzisz do biura, a tam pięć osób siedzi i działa non stop tylko przy mediach. Prowadzą konta w mediach społecznościowych, wstawiają zdjęcia, podpisują plakaty. Cały czas coś się dzieje. Wychodzisz z hotelu, czekają na ciebie fani, otwierają książkę, w której są twoje zdjęcia, masz się podpisać, zostawić po sobie ślad. Jest wiele osób, które przemieszcza się po całym świecie za swoimi ulubieńcami. Dużo większa jest świadomość przeciętnego kibica na temat MMA. Znają się na tym, wiedzą, kojarzą, naprawdę rozumieją tę dyscyplinę.
Jesteś bardziej popularny w Stanach niż w Polsce?
MT: Nie, myślę, że nie. UFC zrzesza bardzo dużo zawodników. Sama federacja jest bardzo popularna. Mistrzowie też – mają swoich fanów, wszyscy ich znają. Przez to, że tych gal jest tak dużo i zawodników walczących też jest wielu, to nie każdy jest rozpoznawalny. Gdy pojechałem do Las Vegas na walkę, to tak – zdarzały się sytuacje, że kibice podchodzili i chcieli zrobić sobie ze mną zdjęcie. Przed samym pojedynkiem również. Są plakaty i informacje w wielu miejscach, że ten i ten zawodnik będzie walczył.
Co zrobić, by stać się na tyle popularnym zawodnikiem, żeby wchodząc do knajpy w Las Vegas nie musieć płacić za kawę?
MT: Na pewno mistrzowie są tak bardzo rozpoznawalni i traktowani są w inny sposób. Trzeba też z czego zasłynąć. Dzięki temu nokautowi, o którym przed sekundą rozmawialiśmy, ludzie mnie kojarzą. Ważne, żeby w świadomości fanów zakorzeniło się, że walczysz efektownie lub masz swój styl, który jest rozpoznawalny.
Rozpoznawalnym dzięki stylowi walki lub stylem przed walką. Te zjawisko jest w ostatnim czasie bardzo popularne. Zaskarbianie sobie sympatii fanów dzięki konferencjom prasowym lub ważeniu przed pojedynkiem.
MT: Masz racje. Conor McGregor zaskarbił sobie sympatie fanów i popularność dzięki temu, że od zawsze dużo krzyczał. Był wyrazisty. W jego przypadku łączyło się to z umiejętnościami sportowymi i wygrywanymi walkami. On robił to od początku, więc wszyscy myślą, że on taki jest. Otóż nie, nie jest, ale z tym wizerunkiem już zrywał nie będzie. Gdybym ja zaczął przed następną walką krzyczeć, prowokować i zaczepiać, to wyglądałoby to nienaturalnie. Nie sprzedałoby się to. Ja taki nie jestem i nigdy nie będę. Gdy jednak przed jedną z walk podczas ważenia mój rywal próbował przepchać mnie czołem i trochę między nami zawrzało, to dobrze się z tym czułem. Jakoś tak pozytywnie to na mnie wpłynęło, zmotywowało mnie dodatkowo przed walką. Gdy ktoś sprowokuje, to ja reaguje. Gdy nie, to sam nie zaczynam.
Wam opłaca się walczyć w Europie? Nie chce mi się wierzyć, że podczas UFC, które odbędzie się w Gdańsku zarobki Marcina Tybury byłyby takie same, co w Las Vegas.
MT: Na pewno bardziej opłaca nam się walczyć w Stanach podczas tych gal numerowanych, gdzie sprzedawane są abonamenty PPV. Gdy UFC jedzie do mniejszego państwa, gdzie odbędzie się dopiero pierwsza gala i nie będzie jakiegoś mocnego fight cardu, to z pewnością nie wzbudzi to globalnie aż takiego zainteresowania.
Czy ty jesteś dogadany z UFC w ten sposób, że przegrywając – strzelam – dwie walki wypadasz z UFC?
MT: Nie, nie ma czegoś takiego. Nie ma zależności w UFC, która jednoznacznie mówi, czy dany zawodnik pozostaje w federacji czy też nie. Gdy wygra i kończy mu się kontrakt, to wtedy możliwe jest zakończenie współpracy. Gdy wygra i ma ważny, to raczej zawodnik nie odchodzi z federacji. Damian Grabowski przegrał dwie walki, ale dostał kolejną szansę i nie przekreślają go. Mówię – nie ma zależności, która obowiązuje.
Mógłbyś zawalczyć z którymś ze swoich kolegów? Na przykład z Danielem Omeliańczukiem?
MT: Ogólnie nie mam problemu, by zawalczyć z którymś ze swoich kolegów. Potrafię oddzielić relacje prywatne z tymi zawodowymi. Z Danielem byłby ten problem, że my razem trenujemy i mamy tego samego trenera, ten sam klub. Pewnie któryś z nas musiałby w takiej sytuacji opuścić S4 i w tej sytuacji byłbym to ja, bo później dołączyłem do klubu.
Kiedy będziesz mistrzem UFC? Bo umówmy się – do federacji nikt nie idzie po to, żeby być numerem pięć w rankingu.
MT: Hmmm, dobre pytanie. 2018, tak myślę. W następnym roku.
Wyobraź sobie sytuację, że dzwoni do ciebie Paweł Kowalik i mówi, że jest propozycja walki o tytuł. Bierzesz od razu?
MT: Biorę. Jestem w takim momencie swojej kariery, że biorę. Warunek jest jeden – muszę to wiedzieć szybciej, żebym miał czas się do takie walki przygotować. Jeżeli dostaję taką propozycję z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym, to się nie zastanawiam.
Z dwutygodniowym wyprzedzeniem rozumiem nie decydujesz się na to?
MT: Nie, wtedy odmawiam. Kto wie, być może walka o pas zdarza się raz w ciągu całej kariery. Nie chciałbym jej stracić tylko dlatego, że nie byłem się w stanie odpowiednie do pojedynku przygotować. Między walkami nie zawsze jestem w formie. Widoczna jest znaczna różnica, gdy jestem przygotowany i gdy do walki się szykuję. W połowie treningów albo w ogóle dopiero na ich początku jestem po prostu dużo słabszym zawodnikiem. Potrzebuję być w szczycie formy.