Paweł Kryszałowicz opowie o swoich początkach w Gryfie, wojsku w Bydgoszczy i „drugim domie” czyli Amice Wronki. Będzie również o pobycie w Niemczech i treningach u Felixa Magatha. Dlaczego Petrescu wyleciał z Wisły i jak wspomina mundial w Korei i Japonii. O bramce strzelonej na mistrzostwach świata i Olisadebe, który… migał się od treningów. Rozmowa z Pawłem Kryszałowiczem, 33-krotnym reprezentantem Polski.

 

Znam kilka osób w Słupsku i każdego, kogo pytałem o Pawła Kryszałowicza, to wypowiadał się o Panu w samych superlatywach. Popularność dopisuje. Ja pochodzę z Grudziądza i chyba jedynym sportowcem z tego miasta, o którym wszyscy słyszeli był Bronek Malinowski, który nie żyje już ponad 30 lat.

Paweł Kryszałowicz: (śmiech) To prawda, jestem popularny w Słupsku. Podchodzę stąd, Słupsk to małe miasto, więc jak ktoś tutaj osiągnie sukces, to wszyscy o tym wiedzą. Ostatnio wszedłem do sklepu czy restauracji – nie pamiętam już – i ludzie tak dziwnie na mnie patrzyli. Mówię – co jest? Okazało się, że wszyscy wiedzieli kim jestem i kibicowali mi w czasach, gdy grałem w piłkę. To miłe, bo pochodzę stąd, tu się urodziłem i tu tak naprawdę zaczynałem swoją przygodę z piłką nożną. Na pewno nie jestem sławny, ale ludzie wiedzą, który to Kryszałowicz.

Od czego to wszystko się zaczęło i kto miał wpływ na to, że wybrał Pan akurat piłkę nożną?

PK: Moja mama mieszka tuż obok stadionu Gryfu, więc tak naprawdę w dzieciństwie zza okna mogłem podglądać jak zawodnicy grają w piłkę. Do tego pochodzę z rodziny piłkarskiej. Tata grał w piłkę, wujek też. Byłem skazany na futbol i w piłkę grałem już od najmłodszych lat. Poszedłem na trening, a tam było nas chyba z pięćdziesięciu. Młodsi, starsi, niektórzy mieli nawet po 18 lat. Rzadko kiedy miałem piłkę przy nodze, a każde kopnięcie było wielkim osiągnięciem. Piękne czasy i bardzo miłe wspomnienia. Czułem taką wolność i satysfakcję z tego, co robię. Kiedyś powiedziałem, że gdybym nie miał uszu, to pewnie uśmiech miałbym dookoła głowy. Byłem szczęśliwym człowiekiem. Robiłem, to co kochałem. Każdemu człowiekowi tego życzę.

Z czasem zrobiło się jednak za ciasno dla Pawła Kryszałowicza w Gryfie i postanowił Pan poszukać nowych wyzwań. Przeszedł Pan do Zawiszy. Dlaczego Bydgoszcz?

PK: W Gryfie były momenty, że nie łapałem się do pierwszej drużyny. Może brzmi to śmiesznie, ale w klubie były wtedy dwa zespoły i ja występowałem w tym słabszym. Czemu Bydgoszcz? Bo tam było wojsko. Ja byłem w wojsku w Słupsku i pewnego dnia zadzwonili do mnie działacze bydgoskiego Zawiszy i zapytali się czy nie chce przejść do ich klubu. Od razu się zgodziłem, bo wiedziałem, że to dla mnie wielka szansa. Zawisza był wtedy lepszym klubem niż Gryf. Bydgoszcz to duże miasto z ogromnymi tradycjami. Poszedłem tam bez wahania, choć początki nie należały do łatwych. Wszystkiego musiałem uczyć się od nowa. Zawsze twierdziłem, że swoją wartość najlepiej jest udowadniać na boisku. No i tak też robiłem. W pierwszej rundzie strzeliłem 10 bramek i pokazałem, że w piłkę grać potrafię.

Długo jednak Pan nie pograł w Zawiszy.

PK: Bydgoszcz to był tylko przystanek w mojej karierze. Do Zawiszy poszedłem razem z bramkarzem, Darkiem Piechotą i po zakończeniu sezonu włodarze musieli wybrać czy chcą abym ja został w klubie, czy Darek. Nie było pieniędzy, żeby sfinalizować nas obu. Wybrano Darka, a ja znowu szukałem klubu. Miałem kilka ciekawych ofert i wybrałem tą Amiki. Marzyłem jednak o tym, by grać w Lechu Poznań. Nie chcieli mnie w stolicy Wielkopolski i stanęło na Wronkach.

Przeszedł Pan do Amiki i to nie na rok, tylko aż na pięć sezonów.

PK: Amika to był fantastycznie spędzony okres w mojej karierze. Grałem tam w sumie aż 8 lat swojego życia, w tym pięć przed wyjazdem do Niemiec. Klub stawiał na młodzież, wygenerował bardzo wielu znakomitych piłkarzy. Właściciel Amiki stwierdził, że najlepszym pomysłem na reklamę swojej firmy będzie klub piłkarski. Sprowadzał dobrych piłkarzy, stawiał na młodzież, zainwestował w obiekty sportowe i z czasem zaczęło się to zwracać. Śmiało mogę powiedzieć, że Amika była w tamtym czasie bardzo profesjonalnie zarządzanym klubem. Wielu reprezentantów kraju zaczynało swoje kariery we Wronkach i teraz bardzo ciężko jest mi znaleźć któryś z polskich klubów, których dostarcza reprezentacji tylu piłkarzy.

Bilans tych pięciu sezonów spędzonych we Wronkach to 146 rozegranych spotkań i 43 bramki. Szału nie ma, ale nie ma się czego wstydzić.

PK: Pewnie nikt nie prowadził statystyk dotyczących liczby asyst, które zaliczyłem we Wronkach, ale było ich więcej, niż strzelonych bramek. Ja nie byłem typem snajpera, łowcy bramek. Miałem dobre wykończenie akcji, ale w sytuacji, gdy szliśmy dwóch na jednego z bramkarzem, to zawsze podawałem piłkę. Byłem bardziej typem pracusia, którzy cofa się po piłkę i bierze udział w rozegraniu. Miałem szczęście, że zawsze w drużynie był napastnik, który potrafił korzystać z moich zagrań. Gdybym miał być jedynym strzelcem w zespole, to pewnie wiele osób by marudziło, że Kryszałowicz nie strzela tyle, co powinien.

Jako zawodnik Amiki został Pan powołany do reprezentacji Polski, której trenerem był Janusz Wójcik. Powołanie, na które pracował Pan przez cztery lata. 9 października 1999 roku i mecz ze Szwecją.

PK: Ja na swoje pierwsze powołanie pracowałem przez cztery lata. Polska miała wtedy bardzo wielu znakomitych piłkarzy, którzy na Igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku zdobyli srebrny medal. Ja, mając 18 lat, siedziałem przed telewizorem i podziwiałem ich grę. Kilka lat później mogłem być częścią zespołu, jednym z nich. Była ogromna konkurencja w reprezentacji, więc i na powołanie pracowało się bardzo długo. Czy byłem gotowy by szybciej grać z orzełkiem na piersi? Może i tak, ale dla mnie występy w Ekstraklasie były już spełnieniem marzeń. Gdzieś tam każdy w głębi duszy myśli o reprezentacji, ale ja nawet o tym nikomu nie mówiłem. Powołał mnie Janusz Wójcik, wszedłem na ostatnie minuty w meczu ze Szwecją i byłem bardzo szczęśliwy. Miałem 25 lat, więc nie panikowałem. Znałem swoją wartość i chciałem jak najlepiej się zaprezentować w biało-czerwonej koszulce z orzełkiem na piersi.

Paweł Kryszałowicz, jako wyróżniający się piłkarz Ekstraklasy, zaczął być obserwowany przez zagraniczne kluby. Najbardziej zdeterminowany do tego, by Pana pozyskać był Eintracht Frankfurt, którego w 2001 roku został Pan zawodnikiem.

PK: Na pewno to było dla mnie wielkie zaskoczenie, że niemiecki klub interesuje się polskim zawodnikiem grających w tak małym klubie jak Amika. Obserwował mnie sam Felix Magath, który nalegał na to, by Eintracht mnie sprowadził. Niemcy to piłkarsko bardzo rozwinięty naród. Pewnie organizacyjnie najlepszy na świecie. Infrastruktura, zaplecze. Dla mnie to był szok, bo wcześniej nie miałem z czymś takim do czynienia.

Szokiem były to, jak Niemcy trenują.

PK: To jest przepaść. W Niemczech trenuje się bardzo ciężko, stąd kraj ten odnosi tyle sukcesów. My nie byliśmy najlepszą drużyną w Niemczech, a treningi były takie, że czasami nie było siły, by iść pod prysznic. Raz w tygodniu mieliśmy wycieczkę do lasu, gdzie musieliśmy na czas przebiec 9 kilometrów. Mi to zajmowało około 35 minut, ale byli tacy, którzy biegali poniżej 30 minut. My potrafiliśmy biegać powyżej sto minut bez zatrzymania przy tętnie powyżej 160. Niewiarygodne było to, że coś, co dla mnie było bardzo dużym wysiłkiem, dla innych było normalne. Tak się trenuje i nikt nie widzi w tym nic nadzwyczajnego.

A Magath?

PK: To on mnie sprowadził do Niemiec, więc nie mogę powiedzieć na niego złego słowa(śmiech). Długo nie był moim trenerem, bo zespół bardzo słabo się prezentował i zmieniono szkoleniowca. Dobry trener, dużą uwagę przywiązywał do przygotowania fizycznego i detali. Chciał mieć każdy szczegół doskonale dopracowany. Niektórzy zawodnicy narzekali na jego metody treningowe, zbyt duży nacisk na przygotowanie motoryczne, ale mi się to bardzo podobało. To właśnie wtedy czułem, że jestem w najlepszej formie. Każdy zawodnik jest inny i różnie organizm reaguje na poszczególne jednostki treningowe. Mi dobrze się grało, kiedy miałem solidnie przepracowany presezon.

W Eintrachcie rozegrał Pan 70 spotkań i strzelił 26 bramek. Znowu bardzo przyzwoicie.

PK: Trzeba jednak zauważyć, że sporą część tych bramek strzeliłem grając w drugiej Bundeslidze. Masz rację, to nie jest zły wynik. Wielu polskich zawodników marzy o tym, żeby móc pochwalić się takim bilansem.

Czemu więc zdecydował się Pan na powrót do Polski?

PK: Miałem kilka ofert z klubów drugiej Bundesligi i tak z perspektywy czasu stwierdzam, że może lepiej by było, gdybym zdecydował się zostać w Niemczech. Na pewno wypracowałem sobie na zachodzie markę, która pozwoliłaby mi znaleźć pracodawcę i tam kontynuować karierę. Moja żona chciała wracać do Polski. Źle się czuła w Niemczech i w sumie to zdecydowało.

I znowu trafił Pan do Amiki.

PK: Chciałem do Lecha, ale znowu mnie nie chcieli(śmiech). Trafiłem „do domu” i znowu poczułem się tak samo, jak podczas swojego pierwszego pobytu we Wronkach.

Poszedł Pan do Amiki, jako gwiazda. Były wielkie oczekiwania wobec Kryszałowicza?

PK: Presja na pewno była, bo każdy liczył na to, że Kryszałowicz będzie najlepszym zawodnikiem ligi. Wrócił z wielkiego piłkarskiego świata i to zawsze budzi emocje. Trochę czasu minęło zanim rozegrałem pierwsze spotkanie, ale gdy już tak się stało, to strzeliłem trzy bramki w jednym meczu i rozegrałem bardzo dobrą rundę. Nie próżnowałem podczas pobytu w Niemczech i całkiem sporo się nauczyłem. Doświadczyłem tego, jak trenuje się za granicą, czyli zobaczyłem coś, o czym tak naprawdę w Polsce niewielu miało pojęcie.

Klubem, w którym kończył Pan tak na poważnie swoją piłkarską karierę była Wisła Kraków. To już nie była ta sama Wisła, która biła Schalke czy Parmę, ale wielkie ciśnienie było odczuwalne.

PK: To już nie była ta Wisła, co przed laty, ale wszyscy w Krakowie żyli wspomnieniami z tamtych czasów. Nie poszedłem do Wisły dla kasy, bo dobrze płacili mi już we Wronkach. Chciałem po prostu poczuć atmosferę wielkiej krajowej piłki. Tej magii wielkiego stadionu, wsparcia kibiców. Bardzo się jednak zawiodłem na Wiśle. Był straszny bałagan organizacyjny, ludzie byli bardzo zadufani w sobie. Miałem wrażenie, że dla wielu sukcesy sprzed lat był czymś, do czego należy wracać przy każdej możliwej okazji. Wszyscy tęsknili za Henrykiem Kasperczakiem, który w Wiśle osiągał znakomite wyniki. Każdy trener, który przychodził do Krakowa był z nim porównywany.

Pan trafił na Dana Petrescu, czyli też zwolennika ciężkiej pracy na treningach.

PK: Mi się bardzo podobały metody treningowe Petrescu. Facet wiedział czego chce i robił wszystko według własnego uznania. Był człowiekiem zewnątrz i nie bał się przeciwstawić zarządowi. Miał wyznaczoną przez siebie ścieżkę i nią podążał. Piłkarze buntowali się, płakali, że trenują za ciężko, a takim sposobem nie da się zbudować drużyny. Moim zdaniem zajęcia były jednak dużo słabsze niż w Niemczech. Nie narzekałem, bo wiedziałem, że może być dużo ciężej. Jaki z tego wniosek? Że skoro za granicą tak się trenuje i dzięki temu przychodzą sukcesy, to chyba to nie jest zła metoda. To w Polsce trenuje się zbyt lekko i przez to od 20 lat nie ma naszego zespołu w Lidze Mistrzów.

Petrescu jednak długo w Krakowie nie pracował.

PK: Bo zwolnili go piłkarze. On kiedyś powiedział, że albo zawodnicy zaakceptują jego metody treningowe i drużyna osiągnie sukces, albo nic z tego nie będzie i on straci pracę. Stało się tak, a nie inaczej i Petrescu później odnosił sukcesy w Rumunii i z Unireą Urziceni grał w Lidze Mistrzów. Niech zarząd i prezes teraz staną przed lustrem i prosto w oczy powiedzą sobie czy dobrze postąpili zwalniając wtedy Petrescu.

Pewnie nazwisko Kryszałowicz nie byłoby tak znane nad Wisłą, gdyby nie to, że był Pan reprezentantem Polski. Nie wybitnym, ale bardzo szanowanym i uznanym piłkarzem.

PK: W reprezentacji rozegrałem 33 spotkania i zdobyłem 10 bramek. Czy to dobrze? Pewnie nie najgorzej. Późno zacząłem grać w reprezentacji i bardzo szybko podziękowano mi w kadrze. O miejsce w składzie musiałem rywalizować z Andrzejem Juskowiakiem, Emanuelem Olisadebe, Marcinem Żewłakowem, Marcinem Żurawskim, Maćkiem Mięcielem. Mieliśmy wielu dobrych napastników, a każdy grać nie mógł. Rozegrałem prawie całe eliminacje do mundialu, wystąpiłem na mistrzostwach świata, potem w eliminacjach do Euro. Nigdy nie byłem liderem drużyny, ale na pewno jej pewnym punktem.

Dużo kontrowersji było wobec powołań Jerzego Engela dla Kryszałowicza.

PK: Trener ma bardzo niewdzięczną rolę, by powołać zawodników, którzy najbardziej będą mu pasować do koncepcji, według której buduje on swoją drużynę. Na mnie trener Engel postawił i wydaje mi się, że odwdzięczyłem się mu za to dobrymi występami. Gdzieś tam na końcu trener jest rozliczany z tego, jakie wyniki osiągnął jego zespół. Nawałka awansował do Euro, więc jego praca oceniana jest pozytywnie. Gdyby do Euro nie awansował, pewnie ocena byłaby mniej korzystna. My awansowaliśmy na mundial, ja rozegrałem 9 spotkań eliminacyjnych, miałem udział przy wielu golach i to Engela obroniło. Dziennikarze podpowiadali wtedy selekcjonerowi co ma robić, podstawiali kolejnych piłkarzy, ale Engel miał swój rozum.

Jak wspomina Pan eliminacje do MŚ 2002? Do tej pory wszyscy wspominają tamten okres w historii polskiego futbolu.

PK: Wiesz dlaczego tak jest? Bo w Polsce była wielka tęsknota za sukcesami reprezentacji. 16 lat nie było nas na wielkiej imprezie. Poprzednio medale, drużyna Górskiego, Piechniczka, Deyna, Boniek, srebro w Barcelonie. Reprezentacja regularnie zawodziła, więc jak kadra w końcu zaczęła grać na miarę oczekiwań, to wszyscy byli szczęśliwi. Dobre eliminacje, bardzo szczęśliwe i co mogę więcej powiedzieć? Sukces grupy ludzi, która była bardzo zdeterminowana, by osiągnąć sukces.

A mundial w Korei i Japonii? 

PK: Wielkie przeżycie. Dziennikarze i kibice pompowali balonik. Były spore oczekiwania wobec drużyny, dla której ogromnym sukcesem był awans na mistrzostwa świata. Zaczęto mówić o medalu, a grupę z Koreą, Portugalią i USA przyjęto z euforią. Korea – gospodarz, Portugalia z Rui Costą, Figo, Pauletą i Gomesem i USA, które było w naszym zasięgu. Wszyscy mieli ogromne oczekiwania, a o sukces było niezwykle trudno. Mieliśmy zawodników, którzy grali za granicą, ale jako zespół nie mieliśmy międzynarodowego doświadczenia. Inne reprezentacje regularnie grają w wielkich turniejach. Doświadczenie jest bardzo ważnym czynnikiem w piłce i jego brak odbił się dla nas czkawką.

Ostatnio w Cafe Futbol zaszokował Emanuel Olisadebe mówiąc, że kadra nie miała szans na to, by osiągnąć sukces. Jego zdaniem szatnia była podzielona, nie było atmosfery, trener miał swoich ulubieńców.

PK: Oli nagadał głupot i przykro mi się zrobiło, gdy o tym usłyszałem. W każdej drużynie są grupki. Starsi piłkarze trzymają się razem, zawodnicy z jednego zespołu też raczej wolne chwile ze sobą spędzają. Nie było żadnych podziałów ani konfliktów. Grałem w piłkę w kilku drużynach i naprawdę w kadrze Engela wszystko było w porządku. Emanuel nie mówił za wiele po Polsku. Niby wszystko rozumiał, ale rzadko miał coś do powiedzenia.

Nie lubiliście Olisadebe?

PK: Lubiliśmy. Wszyscy. To bardzo sympatyczny człowiek i fantastyczny piłkarz. Gdy jednak on mówi o niesprawiedliwości lub faworytach Engela, to niech lepiej opowie o tym jak sam trenował. W sobotę mecz, a on do czwartku nie trenował. Zawsze coś go bolało, chodził do masażysty lub miał indywidualne zajęcia. W klubie jest tak, że jeśli do czwartku nie trenujesz, to nie grasz w meczu. Na niego zawsze przymykano oko, bo to Olisadebe – łowca bramek. Nie wypominam mu tego, ale niech nie opowiada głupot, że ktoś był bardziej lubiany, a ktoś mniej.

Po Korei dużo mówiło się o konfliktach z dziennikarzami. O co tam chodziło?

PK: Ja tak naprawdę nie wiem, o co tam chodziło. Rzadko wychodziłem do mediów, bo zawsze takimi rzeczami zajmowali się starsi zawodnicy. Nie wypowiadałem się, bo tak naprawdę mi nikt nie zaszedł za skórę. Dziennikarze szukali sensacji, prowokowali i wymyślali swoje teorie. Do mediów wychodziły informacje, które w ogóle nie były prawdą. Szatnia się zbuntowała i ucierpiały na tym kontakty z kibicami.

Dla kibica, który wtedy oglądał mecze reprezentacji, Paweł Kryszałowicz był zawodnikiem, który najlepiej pasował do Emanuela Olisadebe. Jeden pracował na drugiego.

PK: Dobrze grało mi się z Olim i na boisku uzupełnialiśmy się. On był typem snajpera, a ja kreatora. Ciężko harowałem na boisku, by drużyną osiągnęła jak najwięcej. Nawet podczas mundialu tworzyliśmy duet napastników i nasza współpraca przyniosła reprezentacji wiele pożytku.

Zdobył Pan bramkę w meczu z USA. Wiele to dla Pana znaczyło?

PK: Na pewno gol strzelony podczas mundialu jest dla mnie bardzo ważny. Gdzieś tam w moim piłkarskim CV poza klubami, w których grałem i meczach w reprezentacji mogę napisać, że strzeliłem bramkę podczas mistrzostw świata. Gol ważny dla mnie, ale drużynie wiele to nie dało. Nie wyszliśmy z grupy, a taki był cel. Nie ma więc o czym gadać.

Był Pan najlepszym zawodnikiem reprezentacji podczas mundialu?

PK: Nie wiem, nie mi to oceniać. Może jednym z najlepszych. Gdy jest się najlepszym zawodnikiem w zespole, który przegrywa mecz, to na pewno nie jest to powód do dumy. Wolałbym być jednym z wielu, ale wyjść z grupy. Tak się jednak nie stało, więc nie ma o czym mówić.

Powiedział Pan kiedyś, że po mistrzostwach świata skończyła się pańska przygoda z reprezentacją. Ostatni rozegrany mecz to kilka minut z Irlandią w Belfaście, ale poprzednie spotkanie to 4 bramki strzelone Wyspom Owczym i to w 45 minut.

PK: Wtedy nikomu nie imponowały moje cztery bramki strzelone w jednym meczu, bo przeciwnikiem były tylko Wyspy Owcze. Dziś Polska wbija w dwumeczu 15 bramek Gibraltarowi i każdy się podnieca. Widzisz, jak to szybko się zmienia? Kiedyś Kryszałowicz po czterech golach został odstrzelony z reprezentacji, a teraz amatorzy są po prostu kolejnym rywalem w eliminacjach. Z czasem zmienia się spojrzenie na wiele sytuacji. Chyba nie byłem potrzebny reprezentacji, choć ja zawsze w kadrze chciałem grać. Nie awansowaliśmy na Euro i przyszło nowe pokolenie. Postawiono na młodych i gdzieś o mnie zapomniano.

Stosunkowo szybko skończył Pan piłkarską karierę, bo w wieku zaledwie 32 lat.

PK: Mogłem pograć w piłkę znacznie dłużej, ale zdrowie nie pozwalało mi na uprawianie sportu. Miałem problem z biodrem, cały czas coś mi dolegało. Mogłem tułać się dalej po mniejszych klubach, dorabiać sobie na starość, ale nie chciałem bawić się w coś, co nie sprawia mi radości. Niektórzy grają w piłkę do 36, 38 roku życia, ale mi niestety to nie było dane.

Wrócił Pan do Słupska. Czym się Pan obecnie zajmuje?

PK: Po zakończeniu kariery chciałem wrócić do Słupska. Tu jest mój dom, tu się wychowałem i czuje się bardzo przywiązany do tego miasta. Obecnie jestem wiceprezesem Gryfu i wiceprezesem Pomorskiego Związku Piłki Nożnej. Robię wszystko by klub, którego jestem wychowankiem, prezentował się jak najlepiej, ale jest to bardzo trudne. Miasto nie pomaga nam, obcięto budżet przeznaczony na funkcjonowanie klubu, więc łatwo nie jest. Gdy wracałem do miasta to były obietnice ze strony władz miasta, że trzeba postawić na rozwój piłki w Słupsku. Zaczęto myśleć o tym, by wykorzystać moją wiedzę i doświadczenie w sposobie zarządzania klubem. Nic z tego jednak nie wyszło, a nasi piłkarze grają w piłkę z pasji, a nie dla pieniędzy. Jesteśmy w 3 lidze, choć z pewnością potencjał klubu jest dużo większy. Mieszkańcy Słupska pochodzą z różnych stron Polski i brakuje im takiego patriotyzmu, który pomógłby w dążeniu do wspólnego celu. W Wielkopolsce ludzie czują takie przywiązanie i jedność i to bardzo pomaga w rozwiązywaniu wielu problemów.

Paweł Kryszałowicz zawsze mówi wprost to, co myśli.

PK: Taki już jestem. Wiem, że łatwiej jest być grzecznym i na wszystko się godzić, ale ja nie należę do takich ludzi. Mam swoje zdanie i staram się je precyzyjnie wygłaszać. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie zawsze mam rację, ale jasno wygłaszam swoje poglądy.

Mało jest Pana w telewizji. Hajto komentuje mecze reprezentacji, Żewłakow jest ekspertem w telewizji, Iwan pracuje z kadrą. Nie chcą Pana?

PK: Nie chcą – to na pewno. Czasami zdarza się, że dostaję zaproszenie, by wystąpić w telewizji, ale to rzadkość. Mieszkam w Słupsku, z dala od tego warszawskiego zgiełku. Dużo spraw przez to mi umyka. Może gdybym mieszkał w stolicy, to częściej dostawałbym zaproszenia do różnego rodzaju programów. Wybrałem jednak inną drogę i żyję swoim rytmem.

Panie Pawle na koniec poproszę o wypisanie najlepszej jedenastki piłkarzy, z którymi miał Pan okazję grać w jednym zespole.

PK: Kurde, ciężko mi będzie wybrać tylko 11 piłkarzy. Nie chce, żeby ktoś się obraził.

To może wybrać Pan dodatkowo kilku piłkarzy rezerwowych. No i oczywiście trenera.

PK: W bramce Jerzy Dudek – mój przyjaciel i fantastyczny bramkarz z wieloma sukcesami. Od prawej: Michał Żewłakow, Karel Reda z Eintrachtu, Tomek Wałdoch i na lewej obronie Marek Koźmiński. Na pozycji defensywnego pomocnika Piotrek Świeczewski – Pan Piłkarz. Przed nim Albańczyk Ervin Skela – chłopak miał znakomite prostopadłe podanie. Na lewym skrzydle Jacek Krzynówek – nie muszę przedstawiać, a na prawej flance Chen Yang – ten to miał gaz dopiero. Z przodu oczywiście ja, a przede mną Jacek Bednarz. Na ławce Jacek Zieliński, Tomek Rząsa, Tomek Hajto, Jacek Bąk i Andrzej Juskowiak. Na ławce trenerskiej mój piłkarski tata, czyli Jurek Engel.

„Jedenastka” najlepszych piłkarzy, z którymi grał Paweł Kryszałowicz: Dudek, Żewłakow, Reda, Wałdoch, Koźmiński, Świerczewski, Yang, Skela, Krzynówek, Kryszałowicz, Dębiński.

Ławka rezerwowych: Zieliński, Rząsa, Hajto, Bąk, Juskowiak.

Trener: Jerzy Engel.

 

 

KOMENTARZE