O wielu sprawach bardzo szczerze, bez owijania w bawełnę. O wielkich sukcesach w wieku juniora i bieganiu maratonu. O przygotowaniach do igrzysk olimpijskich i obozach klimatycznych. O nieudolnościach polskich lekarzy i kontuzji kolana, której nikt przez rok nie potrafił zdiagnozować. O biegach ulicznych i „naszprycowanych” Kenijczykach. Długa, szczera rozmowa z Marcinem Chabowskim – maratończykiem, legitymującym się wynikiem 2:10,07.
Czas szybko leci. Jeszcze niedawno przyglądałem się rozwojowi początków Twojej kariery. Dziś masz już prawie 30 lat i jesteś doświadczonym biegaczem, maratończykiem.
Marcin Chabowski: To prawda, czas płynie nieubłaganie. Pewne zmiany w moim organizmie są jednak bardzo widoczne. Przynajmniej ja sam je zauważam. Wydolnościowo dopiero wchodzę w „wiek maratończyka”. Trochę już kilometrów w nogach mam, więc biega mi się bardzo dobrze. Wytrzymałość buduje się latami, stąd maraton biegają najczęściej zawodnicy starsi. Jeżeli chodzi natomiast o moje ciało, kości czy mięśnie, to nie jest już tak, jakbym chciał. Organizm coraz częściej szwankuje, a regeneracja i odnowa nie są już na takim poziomie, jak wcześniej.
Zaryzykuje stwierdzeniem, że od czasów Bronisława Malinowskiego byłeś najzdolniejszym polskim przeszkodowcem.
MC: Po Bronku był jeszcze Bogusław Mamiński, ale jeżeli mówimy o samym talencie, to pewnie masz rację. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mam ogromny potencjał. Jeździłem na zawody ogólnopolskie czy międzynarodowe i praktycznie zawsze dobrze się spisywałem. Wygrywałem, osiągałem doskonałe rezultaty, więc zdawałem sobie z tego sprawę. Wróżono mi wielką karierę – to na pewno.
Pierwszy wielki sukces, choć jeszcze nie okraszony medalem, to mistrzostwa świata juniorów młodszych w Sherbrooke w 2003 roku. Zająłeś w Kanadzie 5 miejsce.
MC: Pierwszy wielki sukces i pierwszy zawód. Wiesz dlaczego? Bo jeszcze 30 metrów przed metą byłem trzeci. Zapłaciłem „frycowe” za brak doświadczenia i dałem się wyprzedzić na ostatnich metrach oddając medal. Teraz, gdy sobie siedzimy i wspominamy tamte czasy, to oczywiście uważam, że był to ogromny sukces. Wtedy byłem zły na siebie, bo wiem, że mogło być zdecydowanie lepiej. Czasu jednak nie cofniemy. Co wtedy nabluzgałem pod nosem, to wiem tylko ja sam. Każda porażka czegoś uczy, więc uważam, że koniec końców wyszło mi to na dobre. Jednak dla chłopaka, który ma 17 lat i jedzie na pierwsze mistrzostwa świata, to nie jest takie łatwe do zaakceptowania.
2 lata później zostałeś mistrzem Europy juniorów w Kownie w biegu na 3000m z przeszkodami. W tym samym sezonie pobiegłeś 8:30,40 na belkach i jest to do tej pory niepobity rekord Polski.
MC: Mistrzostwo Europy to było imponujące osiągnięcie. Pierwszy medal na imprezie mistrzowskiej. Zabrakło mi chyba 0,9 sekundy, żeby pobić rekord Europy w tym sezonie. W seniorskim bieganiu rzadko kiedy Polacy zdobywają medale w biegach średnio i długodystansowych. Teraz masz Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota, w Zurychu zaskoczył również Krystian Zalewski. W perspektywie kilkunastu ostatnich lat są to jednak epizody. Ja w Kownie ze swoimi rówieśnikami wygrałem, byłem bliski pobicia rekordu Europy.
W tym samym sezonie zdobyłeś również drużynowe mistrzostwo Europy w Tilburg.
MC: To był pierwszy złoty medal dla Polski w historii startów w przełajowych mistrzostwach Europy. O sukcesy w rywalizacji drużynowej jest o wiele trudniej, gdyż musisz mieć w ekipie wielu dobrych biegaczy. Jeden zawodnik nie pociągnie całego zespołu za sobą.
Chabowski, Gardzielewski, Demczyszak, Murzyn. Każdy z was z powodzeniem potem startował w seniorach. To było te słynne „złote pokolenie 86”.
MC: Gdy popatrzymy na poszczególne roczniki w polskich biegach długich to faktycznie 1986 był bardzo mocny. Każdy z nas osiągał przyzwoite wyniki. Moim zdaniem zabrakło jednak biegacza, który zdobędzie medal na mistrzostwach Europy seniorów. Wtedy moglibyśmy mówić o naprawdę wielkim sukcesie.
Ty indywidualnie zająłeś 8 miejsce w Tilburg, mimo że miałeś chęć wygrać całe mistrzostwa.
MC: Byłem mistrzem Europy w biegu z przeszkodami, więc chciałem wygrać również przełaje. Byłem 8, co jest bardzo dobrym wynikiem, ale to mi nic nie dawało. Liczył się tylko medal. Nie zdobyłem go, choć zrekompensowała mi go drużynówka. Dwa złota mistrzostw Europy w jednym sezonie, to chyba nie najgorzej, nie?
Potem słuch po Tobie zaginął. To przez kontuzję kolana, z którą męczyłeś się ponad rok.
MC: Zaczęło mnie boleć kolano, przez co nie mogłem swobodnie trenować. W Polsce nie było wtedy lekarza, który potrafiłby powiedzieć, co mi jest. Jeździłem od ortopedy do ortopedy po całej Polsce, od fizjoterapeuty do fizjoterapeuty i każdy bezradnie rozkładał ręce. Zrobiłem wszystkie badania diagnostyczne i w obrazie nie było nic. Miałem artroskopię kolana i nic. Wszystko niby było w porządku. Z tym, że ja cały czas nie mogłem biegać. Pożyczyłem pieniądze od rodziców i poleciałem do Szwecji do lekarza. Zbadali mnie i po 3 tygodniach wróciłem do biegania. Okazało się, że troczki w rzepce miałem zbyt mocno ściągnięte. Gdyby ktoś w Polsce potrafił ten uraz zdiagnozować, to pewnie moja przerwa trwałaby około miesiąca. Ja straciłem cały sezon. 11 miesięcy nie trenowałem. Dramat.
Wróciłeś dzięki determinacji?
MC: Wróciłem, bo chciałem biegać. Po kontuzji pomocną rękę wyciągnął do mnie PZLA, który wysłał mnie na obóz do RPA. Potrenowałem trzy miesiące wcześniej w Polsce – z kolanem wszystko było w porządku. Pojechałem na obóz klimatyczny na siedem tygodni i zjechałem do kraju przed samymi mistrzostwami Polski w przełajach. Mało kto w ogóle pamiętał jeszcze o Chabowskim. Zginąłem gdzieś z pola widzenia biegowej czołówce w naszym kraju. Przyjechałem i wygrałem te zawody wśród seniorów. Wielu osób było wtedy zaskoczonych. Chłopcy już między sobą planowali podzielić się medalami, a tu Chaboś pokrzyżował im plany.
I mam wrażenie, że przez Twoje dobre występy w przełajach zaczęło się kombinowanie. Belki, przełaj, stadion czy ulica. Problem dla wielu biegaczy.
MC: Ale dlaczego tak się dzieje? Mamy źle skonstruowany system szkoleniowy. Kluby nie mają środków na stypendia, za medale Mistrzostw Polski się nie płaci, dla wielu zawodników stypendiów brak. W Polsce na bieganiu się nie zarabia. Ciężko zasuwam, więc chce mieć z tego wymierne korzyści materialne. Nie mogłem sobie pozwolić, by 5 razy w tygodniu chodzić do pracy na 8 godzin i wieczorami trenować. Chcąc być profesjonalnym musisz w pełni się temu poświęcić. Masz np. 23 lata, zdobywasz złote medale MP seniorów, ocierasz się o medal U-23 i nie masz z tego nic. Dlatego wielu zawodników nie ma wyboru i „przechodzi na ulicę” zarobić, bo albo wybierzesz takie rozwiązanie, albo kończysz z bieganiem. Koleżanka za brązowy medal ME do lat 23 dostała „na rękę” 350zł miesięcznie przez rok stypendium z Ministerstwa Sportu.
Szło Ci jednak bardzo dobrze w biegach przełajowych i można powiedzieć, że miałeś monopol na wygrywanie w crossie. 2007,2008, 2010,2011 rok. Nie wyszło w 2009 roku w Olszynie, kiedy długo prowadziłeś i…
MC: I nie dobiegłem do mety. Dwa tygodnie przez Olszyną skręciłem nogę. Spuchła mi kostka i nie mogłem chodzić. Na lekach przeciwbólowych wyszedłem na 2 krótkie rozbiegania, by mięśnie pamiętały trening. Wystartowałem. Trasa w Olszynie przypominała tą z biegu Rzeźnika. Błoto do kolan, więc moja kostka specjalnie mi nie pomagała. Tempo biegu od początku było mocne i za wszelką cenę trzymałem się czołówki, bo taki mam charakter. Niestety jak ostatni okres przed zawodami nie potrenujesz to ciężko później podjąć walkę w biegach długich. Nie wytrzymałem wtedy tego tempa i doszło do niedotlenienia wątroby, a to już poważna sprawa. Oczywiście, że mogłem pobiec asekuracyjnie i zdobyć brązowy medal. Interesowało mnie złoto, wiec stało się tak, a nie inaczej. Albo rybki, albo akwarium. Tym razem wyszło akwarium (śmiech).
W tamtym okresie byłeś również obecny na stadionie. W sezonie 2008 i 2009 zostałeś mistrzem Polski na stadionie na 10 000m.
MC: Chciałem biegać na stadionie, bo miałem spore ambicje. Miałem 22 lata i byłem mistrzem Polski, osiągałem dobre rezultaty, więc to na pewno spore osiągnięcie dla takiego młodego zawodnika. Poza zaspokajaniem własnych celów nic jednak z tego nie miałem. Dostałem medal, kwiatka, pogratulowano mi – super. Nikt jednak nie pomyślał o tym, ile wyrzeczeń i pracy musiałem włożyć w ten wynik. Kawałek blaszki tego nie zrekompensuje. Władze PZLA zastanawiają się dlaczego poziom biegania w Polsce obniżył się. Dlaczego nikt nie biega 10 000 m w okolicach rekordu Polski? To już odpowiadam: bo biegacze nic z tego nie mają. Byłyby nagrody finansowe za miejsca , to zawodnicy mieliby szansę się utrzymać. Ale gdy ja trenuję całą zimę, zdobywam ten medal i nic z tego nie mam? Bądźmy poważni. Gdy ktoś pracuje bardzo dobrze, to dostaje od swojego przełożonego premię, podwyżkę. Gratyfikację, która ma na celu docenienie pracownika. Gdy tak się nie dzieje, pracownikowi się nie chce, bo nie widzi żadnych szans na rozwój. Koło się zamyka. Tak samo u nas, w bieganiu. Nie ma stypendium z miasta, nie ma z klubu, nie ma nic od PZLA, a żeby się przygotować na mocne bieganie musisz mieć ku temu warunki.
W tym czasie zacząłeś biegać również w biegach ulicznych. Powód oczywisty – sam już o tym powiedziałeś. Wygrałeś pierwsze mistrzostwa Polski na 10 km w Gdańsku.
MC: A co miałem zrobić? Biegi uliczne pozwalają nam zarabiać. Oczywiście tylko wtedy, gdy jesteś w dobrej formie i plasujesz się w czołówce. W innym wypadku biegasz za ‘free’. Zorganizowano mistrzostwa Polski na 10 km i je wygrałem. Rok później obroniłem tytuł. Wtedy byłem pewien, że zostanę „na ulicy”.
I stopniowo zacząłeś się „wydłużać”. Tajemnicą nie jest, że największa kasa jest w długich biegach, czyli w półmaratonie i maratonie.
MC: Taka jest kolej rzeczy. Haile Gebreselassie czy Kenenisa Bekele skończyli biegać na stadionie czy przełajach i zostali przy ulicy. Niby czym się kierowali? Niezaspokojonymi ambicjami? Nie, chcieli dorobić. Ja przez to, że już od najmłodszych lat biegałem na dobrym poziomie, byłem bardziej świadomy. Nie chciałem czekać do trzydziestki, by myśleć o przebranżowieniu się na biegi uliczne. Od samego początku wiedziałem, gdzie jest największa możliwość dorobienia się w tym zawodzie i dlatego też wybrałem taką drogę.
Moją uwagę zwrócił fakt, że Ty swoją życiówkę w półmaratonie uzyskałeś w wieku 25 lat. Zostałeś wtedy również mistrzem Polski. Bardzo szybko.
MC: To fakt, nawet szybko jak na europejskich biegaczy, bo Afrykanie już nawet w wieku 18 lat osiągają kosmiczne rezultaty. Moje wyniki już w pierwszych startach w półmaratonie czy później w maratonie napawały optymizmem i kazały wierzyć w to, że obrana ścieżka jest tą właściwą.
W Dusseldorfie uzyskałeś w maratonie minimum na igrzyska olimpijskie do Londynu. 2:10,07 to szósty wynik w historii polskiej lekkoatletyki.
MC: Bardzo ciężko trenowałem, zimą byłem na obozie klimatycznym i wiedziałem, że stać mnie na bardzo dobre bieganie. Pół roku przed maratonem zmieniłem trenera i nowy trening mocno mnie zabodźcował, ponieważ był całkiem inny od tego, który wykonywałem wcześniej. W Niemczech wszystko sprzyjało ku temu, by osiągnąć dobry wynik. Trasa, pogoda, zawodnicy. Nie było to dla mnie niespodzianką, że wykręciłem znakomity rezultat, choć oczywiście bardzo się cieszyłem. W końcu dopisywało zdrowie, udało się dobrze przygotować i wszystko poszło po mojej myśli.
Do Londynu jednak nie pojechałeś.
MC: Bo złapałem kontuzję. Nie byłem w stanie przebiec nawet 2 km, więc po co miałem jechać na igrzyska?
Ja to rozumiem. Zachowałeś się bardzo w porządku, jednak tylko na tym ucierpiałeś.
MC: To jest paradoks. PZLA odwróciło się ode mnie. Związek odciął mnie od środków finansowych, przestano się mną interesować. Zostałem sam ze swoimi problemami. Musiałem organizować finanse na wyjazdy, zgrupowania. Wszystko z własnej kieszeni. Jedź na 3 miesiące do Meksyku, weź ze sobą fizjoterapeutę, opłać go, kup odżywki. Gdy to podliczysz, to wychodzą astronomiczne kwoty. Biegaczy w Polsce po prostu na to nie stać. Ja zachowałem się fair w stosunku do Związku. Mogłem ukrywać swój uraz i pojechać na igrzyska. Pobiec 2 km i zejść z trasy. Byłbym olimpijczykiem? Mógłbym sobie wpisać w CV udział w igrzyskach olimpijskich? Pewnie, że tak. Czułem, że słabo by to wyglądało wizerunkowo, nie mogłem sobie na to pozwolić, więc postanowiłem się wycofać. Cztery lata wcześniej związek mógł mnie wysłać na igrzyska do Pekinu, bo do minimum PZLA zabrakło mi tylko 0.90s. Zrobiłem minimum B, wiec tylko od związku zależało czy Chabowski pojedzie na igrzyska. Wołali wysłać kolejnego działacza. Pamiętam jak wysłali człowieka z kontuzją, który przesiedział cały pobyt w wiosce olimpijskiej jak na wakacjach. 4 lata później zachowałem się w porządku, mimo że mogłem zrobić inaczej i podziękowano mi w ten sposób, że odwrócono się ode mnie w momencie, gdy bardzo tego wsparcia potrzebowałem.
Widzę, że bardzo Cię to sfrustrowało.
MC: Pewnie, że tak. Chcemy być profesjonalistami, więc trenujmy profesjonalnie. Bardzo często sportowców w naszym kraju porównuje się do piłkarzy. Ale weźmy dla przykładu piłkarzy Legii Warszawa. Nie Bayernu Monachium czy Manchesteru United, tylko najlepszej drużyny w naszym kraju. Ja byłem najlepszym biegaczem w Polsce, więc chce się porównywać do najlepszego zespołu w kraju. Piłkarz podpisuje kontrakt na 3 lata, zarabia dajmy na to 20 tysięcy złotych, ma zapewnioną opiekę medyczną, klub zapewnia mieszkanie, czasami samochód plus bonusy. Zawodnik takiej Legii jest kontuzjowany w poniedziałek o 16, to następnego dnia rano ma wykonywane badania. Lekarze siadają przy stole i dyskutują na temat tego, co mu dolega. Wystawiają diagnozę i piłkarz przechodzi proces rehabilitacji. Zabiegi, lasery, ćwiczenia. Nic go nie interesuje. Wszystko ma podane na tacy. Jego zadaniem jest tylko to, by wychodzić na boisko i dobrze grać. Biegacz jest skazany tylko na siebie. Boli Cię noga, to musisz dzwonić do lekarza i umówić się do niego na wizytę. Nie raz musiałem czekać miesiąc, to dzwoniłem gdzie indziej i tam próbowałem szczęścia. Czasami po znajomości gdzieś mnie wcisnęli między pacjentów, ale to raz, dwa, a nie 5 razy w tygodniu tak jak wymagało tego leczenie. I musiałem kombinować. Wszystko oczywiście za własne pieniądze. Ciekawy jestem jak taki piłkarz miałby siedzieć codziennie w kolejce do lekarza, jakim echem by się to odbiło.
Ogromnym.
MC: Żeby było jasne. Nie chodzi o to, żeby oni mieli gorzej, tylko żeby w innych dyscyplinach było normalnie. Powinniśmy być profesjonalni. Tylko wtedy mamy szansę zaistnieć w poważnym sporcie. Jesteś reprezentantem Polski, jeździsz na igrzyska, zdobywałeś mistrzostwo Europy juniorów, a musisz się boksować sam z urazami, diagnozami i leczeniem bez wsparcia.
Głównie boli to, że za wszystko musisz płacić z własnej kieszeni.
MC: To kolejny paradoks. Załóżmy sytuację, że jestem w pierwszej szóstce mistrzostw Europy lub ósemce mistrzostw świata. Przysługuje mi wtedy przez najbliższy rok stypendium ze związku w wysokości… 1500 zł. PZLA zapewnia mi 2/3 obozy klimatyczne i dwa w Polsce. Spróbuj sobie włożyć obóz do garnka i zjedz go na obiad. A te 1500 zł? Co to jest? Byłeś w najlepszej szóstce w Europie, czyli jesteś już bardzo dobrym zawodnikiem. Dla wielu to szczyt marzeń. I w podziękowaniu za to dostajesz takie pieniądze. Odechciewa się trenować. Stąd w najbliższym czasie w Polsce nie będzie dobrych biegaczy na bieżni. Bo bieganie na stadionie nie daje profitów. Jakby dawało, ja być może zostałbym na bieżni. Niedługo moje pokolenie zakończy kariery i kto będzie biegał?
Szymon Kulka.
MC: Kulka bardzo dobrze się zapowiadał, wróżono mu świetlaną przyszłość, ale obecnie męczy się z polskim systemem sportu jak każdy z nas. Poszedł na studia policyjne do Szczytna i teraz normalnie pracuje. To nie jest jednak trenowanie profesjonalne. Składające się z 2 jednostek dziennie z odnową biologiczną i opieką medyczną. Będąc w policji siłą rzeczy nie ma na to szans. Bardzo prawdopodobne, że nie osiągnie wyników na jakie go stać i znowu będzie dyskusja na temat tego, czy nie mogło być inaczej. A przecież Kulka ma papiery na mocne bieganie.
Obecnie jest „boom na bieganie” ale głównie amatorskie. Tam jest lokowane bardzo wiele pieniędzy.
MC: Imprezy biegowe cieszą się ogromną popularnością i bardzo się z tego cieszę. Kiedyś tak nie było. O „Biegu Niepodległości” nikt nawet nie marzył, a jeden maraton w Polsce kończyło kilkaset osób. Znaleźli się sponsorzy, którzy zechcieli pewne imprezy biegowe finansować. Niedawno, podczas maratonu w Gdańsku, zostałem zaproszony do TVP w roli eksperta. Idea była taka, żeby pokazać jak wiele osób interesuje się bieganiem i sport ten staje się ogromną popularnością. To było robienie dobrej miny do złej gry. Garstka biegających osób, kibiców niewielu. Ogólnie – bez szału. Bieg głównie pod amatorów i poziom słaby, losowanie rowerów itp. Zastanawiam się: po co? Co daje taka impreza? Że pokażemy w wiadomościach ile osób biega? Sponsor pokaże się z dobrej strony, bo bierze udział w imprezie biegowej?
Na pewno sponsor osiągnął na tym wymierną korzyść.
MC: Koszt zorganizowania takiej imprezy to około miliona złotych. Jak nie więcej. Cała organizacja, opieka medyczna, służby porządkowe, nagrody, koszulki, banery. Mnóstwo wyrzuconej w błoto kasy, gdyż maratonów w Polsce mamy aż nadto. A gdyby tak inwestor postanowił stworzyć drużynę składającą się z 4 mężczyzn i 4 kobiet. Zapewnił im dobre warunki do treningu, obozy klimatyczne, sprzęt sportowy i miesięczne wynagrodzenie. Nie mówię o 50 tysiącach złotych. O 3 tysiącach miesięcznie. Ale nikt z nas nie musi myśleć o opiece medycznej ani organizowaniu przelotu do Meksyku. Interesowałoby nas tylko bieganie. W skali roku ten milion w zupełności wystarczy. My możemy trenować. Pojawiamy się co jakiś czas w telewizji jako dajmy na to „XYZ Team” i biegamy pod ich szyldem. Trenujemy w grupce, więc mamy większą szans na osiągnięcie sukcesu. W skali roku firma wydaje tyle samo, co podczas jednodniowej imprezy biegowej dla amatorów, a podnosi poziom biegów w Polsce, kojarzony jest z sukcesem i najlepszymi zawodnikami w Polsce. Cyklicznie przypomina odbiorcom o tym, że bierze udział w projekcie związanym z bieganiem.
Pomysł bardzo dobry, ale w Polsce raczej nie ma szans na wejście w życie.
MC: Ale w Stanach tak jest. Tworzy się teamy i tak się trenuje. Nawet Niemcy tak biegają. To są kraje, które osiągają większe sukcesy od nas, są bardziej rozwinięte. Widzimy, że ktoś robi coś bardzo dobrze, to nie bójmy się tego skopiować i zapoczątkować w Polsce. Bierzmy przykład z lepszych od siebie.
Wróćmy do Twojej kariery zawodniczej. Dla przysłowiowego Kowalskiego Marcin Chabowski kojarzy się głównie z tym biegiem na mistrzostwach Europy w Zurychu.
MC: Co mam Ci teraz powiedzieć? Czułem się bardzo dobrze przygotowany do Mistrzostw Europy. Na 7 kilometrze podczas podbiegu mocno ruszył Belg. Ja poszedłem za nim. Potem był zbieg, a ja od zawsze bardzo dobrze zbiegałem. Odwracam się po 500 m za siebie, a tam nikogo nie ma. Zostali. Mówię – Kurde coś nie tak! Lekko przyspieszyliśmy, a za nami nikogo nie ma. I tak zostało. Trzymałem dobre tempo i wierzyłem w powodzenie tej akcji. Biegam po medal. Nie chce być 4, 9 czy 12, bo nic mi to nie daje. W Polsce za 4-8 miejsce ME dostaniesz śmieszne warunki. Liczył się medal – jak zawsze.
I biegu nie ukończyłeś.
MC: Gdyby kryzys przyszedł na 38 kilometrze, to pewnie dobiegłbym do mety. Dałbym radę. Ale ja cierpiałem już od 32 kilometra. Do 36 kilometra biegłem, a potem zszedłem z trasy. Dostałem, potocznie zwaną, kolkę wątrobową, a bieganie z nią jest ogromnym bólem, często nie do pokonania. Nie dobiegłem, ale tak naprawdę co to za różnica czy stało się tak, czy miałbym być 14 czy 38? Nie ma medalu, więc nie ma nic. Taki mamy w Polsce system. Drużyna też już nie istniała, bo inny zawodnik zszedł z trasy i w czołówce biegł tylko jeden Polak.
Żałujesz?
MC: Pewnie, że żałuję. Dużo osób mnie wtedy krytykowało, mówiło, że zachowałem się jak amator. Miałem jednak swoje powody. Przygotowując się do zawodów w Zurychu wszystko finansowałem sam. Przypominam, że Związek nie wsparł mnie po IO w Londynie. Inni zawodnicy, legitymujący się słabszymi wynikami ode mnie, mogli liczyć na szkolenie. Gdy zakwalifikowałem się na mistrzostwa Europy postanowiłem, że napiszę wniosek o przyznanie mi części kosztów z przygotowań. Stwierdziłem, że mam do tego prawo, bo będę reprezentował Polskę na wielkiej imprezie międzynarodowej. Związek oczywiście moje pismo odrzucił, więc chciałem udowodnić swoją wartość sportową. Wiedziałem, że zdobycie medalu może być przełomowym momentem. Będę miał zapewnione jakieś środki finansowe w następnym roku oraz obozy przygotowawcze. To już wiele znaczy. Nie udało się jednak i dalej będę musiał liczyć na samego siebie. Jestem jednak przekonany, że na ten bieg w Zurychu wpływ miała moja psychika. Podświadomie głowa bardzo chciała, abym odniósł sukces i stąd tak mocno ruszyłem.
Potem pojawił się „hejt” na Chabowskiego.
MC: Jeżeli krytyka jest konstruktywna, to zawsze jej wysłucham. Nie jestem przecież najmądrzejszy na świecie i słucham uwag ekspertów. Dużo jednak było obelg na mój temat ze strony osób, które na bieganiu w ogóle się nie znają. Takie coś mnie nie interesuje. Eksperci – ok, ale nie przejmuję się wszystkimi opiniami.
Wolisz biegać maraton czy półmaraton?
MC: Wolę trenować pod półmaraton. Mniej objętości, a więcej treści. Lubię mocne treningi na dużej intensywności. Stąd preferuje półmaraton i nawet bieg na 10 km.
Dla wielu osób nie do pomyślenia jest, że jeden z najlepszych biegaczy w Polsce musi wybierać pomiędzy obozem klimatycznym bez opieki medycznej, a krajowym z opieką.
MC: Żaden z pięciu najlepszych wyników w historii polskiego maratonu nie został osiągnięty po treningach w Polsce. Każdy był na obozie klimatycznym czy to w USA, czy Meksyku i tam przygotowywał się do sezonu startowego. Dziś mógłbym normalnie trenować, ale jeszcze tydzień temu było 15 cm śniegu i w grę wchodziło tylko rozbieganie. Rok temu poleciałem do Meksyku na 3 miesiące bez fizjoterapeuty i wróciłem z kontuzją, a w efekcie straciłem pół sezonu i wiosenny maraton. Nie stać mnie było na to, abym wziął ze sobą opiekę. Musiałbym go opłacić, plus bilety, pobyt. To są już bardzo duże koszty.
Śmierdzi amatorką.
MC: Uważam, że profesjonalnie powinno to wyglądać tak, iż powinienem lecieć na miesiąc do Meksyku, wrócić na chwilę na niziny, dajmy na to do Hiszpanii, tam zaliczyć kilka mocnych jednostek treningowych i z powrotem do Meksyku na miesiąc w góry. Dopiero stamtąd zjechać 3 tygodnie przed maratonem do Polski. O tym jednak mogę tylko pomarzyć. Nie ma kasy.
Chciałem powrócić na chwilę do tematu biegów ulicznych w naszym kraju. Imprez jest bardzo wiele, więc w sezonie startowym pieniędzy raczej nie brakuje, prawda?
MC: Narzekać nie mogę, choć na większości z tych imprez pojawiają się Kenijczycy, z którymi często nie mamy szans. Kiedyś było tak, że przyjeżdżał menadżer z zawodnikami i wysyłał ich na wszystkie możliwe biegi uliczne. Nawet gdy główną wygraną było 1000 zł, to oni zgarniali te nagrody. Pobiegali jednak 2/3 tygodnie, zmęczyli się i byli w naszym zasięgu. Teraz przyjeżdża menadżer z Kenijczykami, wygrywają wszystko przez miesiąc i podsyła nowych biegaczy. Czyli my cały czas rywalizujemy z mocnymi zawodnikami. Menadżer cały czas zarabia, jego stajnia zbiera nagrody i biznes się kręci.
Za 5 czy 6 miejsce kasa jest już marna.
MC: W Stanach jest tak, że dodatkowa nagroda jest przewidziana dla najlepszego biegacza z USA. Czyli zająłeś 5 miejsce, dostałeś przysłowiowo 500$ i dodatkowe 1000$ za zwycięstwo wśród Amerykanów. Tak samo w Niemczech. To zachęca miejscowych biegaczy do biegania, nie dołuje ich.
Bardzo proste rozwiązanie.
MC: Bardzo proste i skuteczne. U nas w niektórych biegach też zdarza się, że są takie nagrody, ale póki co jest to rzadkością.
Kiedyś powiedziałeś, że wielu biegaczy z Kenii przyjeżdża do Polski na środkach wspomagających.
MC: W ostatnich 2 latach zdyskwalifikowano więcej biegaczy z Kenii, niż w całej historii polskich biegów długich. Coś musi w tym być. Biorą środki, dzięki którym ich organizm szybciej się regeneruje. Dzięki temu mogą ciężej trenować. Cała sprawa wychodzi na jaw po kilkunastu miesiącach i zawodnik zostaje zdyskwalifikowany na 2 lata. Kasy mu jednak nikt nie zabierze.
Podczas biegu „Świętego Dominika” nawet Kenijczycy są Ci niestraszni. Słyszałem nawet opinię, że nazwa biegu ma być zmieniona na „Świętego Marcina”
MC:(śmiech) Dobrze mi się biega w Gdańsku – to fakt. Dodatkowo impreza jest kwalifikowana jako mistrzostwa Polski, więc zdobywam również medale na krajowym podwórku. Trasa jest bardzo wymagająca, trzeba być dobrze przygotowanym, by dobrze pobiec. Do tego pogoda, kostka brukowa. Ta trasa weryfikuje wielu biegaczy.
Marcin Chabowski to, jak wielu biegaczy, żołnierz zawodowy.
MC: Wielu sportowców, nie tylko biegaczy, decyduje się na służbę wojskową, bo to daje pewną stabilność finansową. Ja, gdyby nie Wojsko Polskie, pewnie już dawno skończyłbym trenować. Służba, jest często wybawieniem dla wielu zawodników w wielu konkurencjach sportowych, daje poczucie bezpieczeństwa, ale też wymaga ode mnie wyniku. Podpisujesz kontrakt na 2 lata i musisz osiągnąć konkretne wyniki, brać udział w zawodach. Ja zawsze bardzo poważnie podchodzę do swoich „mundurowych obowiązków”.
Ja rozpocznę zdanie, a Ty je dokończysz. Igrzyska olimpijskie w Rio to dla mnie…
MC: Kolejny sukces w karierze. Skłamałbym, że to spełnienie marzeń, ale na pewno coś bardzo ważnego. Igrzyska to przecież najważniejsza sportowa impreza na świecie i jeden z największych celów do osiągnięcia dla każdego sportowca .
Czego życzyć?
MC: Zdrowia. Zdrowia dla mnie i moich bliskich. Od siebie życzyłbym wszystkim sportowcom, aby system był bardziej dofinansowany i dokonała się zmiana pokoleniowa w związkach sportowych. Obecnie wszędzie mamy do czynienia z betonem nie do przebicia.
Podczas rozmowy z Marcinem Chabowskim. Przy kawce o sporcie – tak jak lubię!