„Jestem niewolnikiem swojej przerośniętej ambicji. Cztery razy z rzędu wbije gwoździa w drugi metr, raz zagram w aut i przed snem myślę tylko o tym aucie. Umiejętności nie nadążają za moją ambicją, która sięga dużo dalej”. Rozmowa ze Sławomirem Zemlikiem – siatkarzem Lotosu Trefla Gdańsk i mistrzem Polski młodzieżowców z 2013 roku.
Siatkarskiego rzemiosła uczyłeś się niedaleko Trójmiasta, czyli w rodzinnym Malborku. Jak wygląda poziom siatkówki w tym mieście i ile lat miałeś gdy zaczynałeś uprawiać sport?
Sławomir Zemlik: W Malborku nie ma zbyt wielu ludzi, którzy interesują się siatkówką. Chyba w całej Polsce, no może poza Bełchatowem i Rzeszowem, najbardziej popularnym sportem jest piłka nożna. Większość moich kolegów również wolała biegać za piłką. W siatkę grał mój kuzyn, więc i ja poszedłem na pierwszy trening w czwartej klasie podstawówki. Mieliśmy bardzo dobrego trenera, jednak nasze treningi głównie polegały na tym, że odbijaliśmy piłkę o ścianę. Krótka rozgrzewka, jakieś bieganie i piłka o ścianę. Potrafiliśmy tak przez półtorej godziny. Ja chciałem grać, zobaczyć jak to jest zaserwować piłkę lub postawić blok. Po pół roku zrezygnowałem, bo nic nie wskazywało, że to się poprawi. Miałem dość tego sportu.
Rozumiem, że tak skończyła się Twoja kariera?
SZ: (śmiech) W szóstej klasie wróciłem do treningów. Byłem najwyższy w całej klasie i różne osoby podpowiadały mi, żebym spróbował raz jeszcze. Poszedłem do tej samej grupy, do tego samego trenera. I co? I znowu ta pieprzona ścianka. Dałem radę, opanowałem ją do perfekcji i potem zacząłem już trenować normalnie.
Musiałeś się wyróżniać na tle rówieśników, skoro już w liceum miałeś propozycję przyjść do szkoły sportowej do Gdańska.
SZ: To fakt. Do trzeciej klasy liceum do Gdańska ściągnął mnie trener Łomacz i to on docenił moją grę w Malborku. Dobrze się stało, bo do rodzinnego domu mam tylko godzinkę drogi samochodem. Trójmiasto, poza siatkówką, stwarza wiele możliwości na rozwój. Gdyby, nie daj boże nie wyszło ze sportem, to zawsze mogę poszukać sobie pracy i żyć jak inni ludzie. To dla mnie ważne. W Malborku miałbym z tym większy problem.
Póki co jednak całkiem dobrze Ci idzie. W 2013 roku zadebiutowałeś w Plus lidze mężczyzn i zdobyłeś wraz z Lotosem Treflem mistrzostwo Polski młodzieżowców.
SZ: I co z tego? To już było. Z jednej strony wygraliśmy ligę młodzieżowców i osiągnęliśmy ogromny sukces, z drugiej jednak nikt z tamtej ekipy nie gra teraz w dorosłej reprezentacji Polski. Ja wiem, że jesteśmy jeszcze młodzi i być może wszystko przed nami, ale spodziewałem się czegoś więcej. Mieliśmy dobrą ekipę, jednak większość zawodników albo gra w niższych ligach, albo tak jak ja, pełni rolę rezerwowego w swoim klubie. Wielu po tamtych sukcesach spoczęłoby na laurach, a moje ambicje sięgają zdecydowanie wyżej.
Już wtedy zadebiutowałeś w dorosłej drużynie Lotosu Trefla.
SZ: Grałem ogony, wchodziłem na końcówki setów. Poza tym tamta drużyna niewiele miała wspólnego z tą obecną. Nie było Anastasiego, sukcesów.
Czuliście z chłopakami presję, że możecie zostać zapamiętani głównie jako „złote pokolenie” juniorskich rozgrywek?
SZ: Presję może nie, choć często o tym gadaliśmy między sobą. Uważam, że nikomu nie uderzyła sodówka do głowy i każdy twardo stąpał po ziemi. Przy obecnym poziomie siatkówki w naszym kraju, każdy z nas wiedział, że złoto za młodzika nikomu nie zaimponuje. Oczywiście, że to spory sukces, jednak to tylko pewien etap z początku kariery siatkarza.
Zdecydowałeś się zrobić krok w tył, żeby mieć szansę regularnie grać. Stąd wyjazd do Austrii. Jak go wspominasz?
SZ: Żałuje tego wyjazdu. Zaczęło się obiecująco i byłem bardzo zadowolony. Austriacy bardzo miło nas przyjęli, wraz z kolegami z Polski mieliśmy wszystko, żeby profesjonalnie trenować. Gdy stałem się jednym z wiodących zawodników, to w drużynie zmienił się trener. Nie uwzględniał mnie on w swojej wizji zespołu i po niespełna pół roku musiałem pakować się i wracać do Polski.
Nie podpasowałeś mu przez swój charakter czy sportowo prezentowałeś poziom, który mu nie odpowiadał?
SZ: Czy to ważne? Pewnie i jedno i drugie. To był bardzo dziwny okres i zapadło w nim wiele niezrozumiałych decyzji, które ciężko było racjonalnie wytłumaczyć. Wiem natomiast, że gdybym był dobry to na pewno trener by na mnie postawił. Okazałem się jednak za słaby, stąd musiałem przełknąć gorzką pigułkę i wrócić do kraju.
Austriacy mają to do siebie, że swoich zawodników traktują jak gwiazdy. Doświadczyłeś tego na własnej skórze?
SZ: Mimo, że siatkówka nie stała tam na najwyższym poziomie, to wszyscy bardzo interesowali się tym sportem. Byliśmy znani i bardzo szanowani, jednak to był tylko dodatek do tego, po co tam pojechałem, czyli do uprawiania sportu.
Chciałbyś być popularny?
SZ: W ogóle mnie to nie kręci. Jestem siatkarzem i do moich obowiązków należy to, aby dawać z siebie 100% na treningach i w meczach. Całość to tylko dodatek, który specjalnie w tym nie pomaga.
Jednak niejednokrotnie musisz mierzyć się z popularnością, bo grasz w drużynie wicemistrza Polski.
SZ: Jestem rozpoznawalny, ale głównie dlatego, że moi koledzy zdobyli w tamtym roku srebrny medal. Ja się do tego nie przyczyniłem, więc nie przypisuje sobie tego sukcesu. Jestem formalnie zawodnikiem pierwszej drużyny, przybijam piątki z kibicami, ale prawie w ogóle nie grywam, więc jestem popularny tylko dlatego, że ktoś odniósł sukces.
Historia sportu jednak wielokrotnie pokazała, że sukces można osiągnąć w najmniej spodziewanym momencie.
SZ: Zgadza się. Ciężko trenuje i cierpliwie czekam na swoją szansę. Liczę, że będę coraz częściej meldował się na boisku i pomagał drużynie. Konkurencja jednak jest na mojej pozycji ogromna.
Mika, Hebda, Schwarz. Ciężej o większą konkurencję w całej PlusLidze.
SZ: Podpisując kontrakt z Treflem wiedziałem, na co się piszę. Sam zdecydowałem, że po małym kroku w tył, teraz czas na ten większy, do przodu. Jestem najgorszy z wymienionej czwórki, ale występuje w jednej z najlepszych drużyn w Europie. Pocieszenie marne, ale trzeba czekać na swoją szansę.
Musisz się bardzo starać, bo kontrakt z drużyną masz tylko do końca sezonu.
SZ: To prawda. Po sezonie muszę zdecydować, co dalej. Jak nie będę grał, to pewnie odejdę. Dla mnie najlepiej byłoby zostać w Gdańsku. Mieszkam niedaleko, mam tu dziewczynę, znajomych. Bycie sportowcem wiąże się jednak z częstymi zmianami miejsca zamieszkania i ja jestem tego w pełni świadomy.
Gdybyś miał okazję do regularnych występów, to pewnie nie będziesz miał problemów ze znalezieniem pracodawcy.
SZ: Myślę, że tak. Znowu jednak nie ma pewności czy będę regularnie grał. Ciężko jest zrobić progres sportowy samymi treningami. Odejść do słabszej drużyny, choćby z drugiej ligi, nie wchodzi w grę. To jest moja praca i ja dzięki siatce zarabiam na życie. Grając nie mogę sobie pozwolić na to, żeby normalnie pracować. Poza tym „kariera” sportowca trwa do około 35 roku życia. Potem trzeba coś robić, a ja poza siatkówką nic nie umiem.
Załóżmy, że dostajesz propozycję z Rosji, która opiewa na gigantyczne pieniądze. Kontrakt na trzy lata. Jedziesz?
SZ: Pewnie, że tak. Muszę myśleć o swojej przyszłości, również tej finansowej. Sportowo nic nie tracę, bo liga rosyjska jest na tym samym poziomie, co polska. Zarobiłbym jednak pieniądze, które pomogłyby mi w przyszłości.
Zostawiasz tu swoją dziewczynę?
SZ: Nie. Jedziemy razem. Jesteśmy ze sobą już od dłuższego czasu i planujemy razem przyszłość Ona zaraz kończy studia. Poszukalibyśmy rozwiązania, które wyjdzie nam na dobre. Jeśli ja miałbym zarabiać dużo więcej niż w Polsce, a ona też miałaby szansę, aby znaleźć tam pracę, to żal byłoby nie skorzystać.
Bartosz Kurek też wyjechał i trochę podreperował domowy budżet.
SZ: Skoro trafiła mu się taka okazja, to ciężko go nie zrozumieć. Z czasem człowiek przyzwyczai się do nowego otoczenia, a to co przybędzie w na koncie, zostanie na długo.
Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie grając w dorosłej reprezentacji Polski, swojego rozwoju sportowego na pewno nie przyśpieszysz?
SZ: Pewnie, że wiem o tym. Żeby liczyć się w siatkówce, musisz być reprezentantem swojego kraju. Jeden, dwa dobre mecze w biało – czerwonej koszulce dają więcej, niż dobrze rozegrany sezon. To dla nas okno na świat i najlepsza droga na promocję. Bieniek przyjechał na kadrę, bo wyróżniał się w lidze. Teraz ma oferty klubów z całego świata.
Miałeś kiedyś propozycję z kadry? Albo chociaż wiedziałeś, że Antiga się Tobą interesuje?
SZ: Nigdy nie było takiej sytuacji. Były tylko jakieś plotki, że miałem trenować wraz z reprezentacją Polski B. Ostatecznie jednak do tego nie doszło.
Za wami pierwsze mecze sezonu. Zdobyliście już Superpuchar Polski. Czujecie presję?
SZ: My na pewno nie. Robimy to, co do nas należy. Na pewno jednak wielkie oczekiwania mają kibice, których siatkówka bardzo pochłonęła. Z resztą nie ma się co dziwić. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Rok temu marzeniem był medal. Teraz, jako wicemistrzowie Polski, musimy zdobyć złoto. Superpuchar i puchar już jest. Miejsce poza podium byłoby wielkim rozczarowaniem i my zdajemy sobie z tego sprawę.
Jesteście poza podium i Anastasi traci pracę?
SZ: Nie ma na to szans. Anastasi to bohater, który do Gdańska wprowadził wielką siatkówkę. To jeden z najlepszych trenerów na świecie. Jeżeli nie pracowałby tutaj, to znalazłby sobie pracę w Lube Banca Macerata lub innym wielkim klubie.
A jaki jest Anastasi? Dziennikarze lubią z nim rozmawiać, bo to miły i wesoły człowiek, który zawsze coś ciekawego potrafi powiedzieć.
SZ: Anastasi to bardzo wesoły, miły człowiek. Prawdziwy Włoch. Serdeczny i uśmiechnięty. Bardzo dobry trener. Jest jednak bardzo surowy i uparty. Każdy szkoleniowiec ma swoje spojrzenie na siatkówkę, jednak on jest unikatowy. Nienawidzi, gdy ktoś odpuszcza i bardzo wiele od nas wymaga. Gdy ktoś chce przyjść na trening i się po opierdzielać, to na pewno nie ujdzie mu to na sucho. W grę wchodzi tylko pełne zaangażowanie i walka na 100%.
A jaki Ty masz z nim kontakt?
SZ: Bardzo dobry. Prywatnie chyba nie ma zawodnika, który Anastasiego by nie lubił. Możemy pożartować, pośmiać się. Trener ma dobry kontakt z wszystkimi zawodnikami.
Pierwsze spotkania tego sezonu, to prawie same wyjazdy. Rzeszów, Bielsko – Biała, Kielce, Jastrzębie. Trochę się najeździcie.
SZ: Ja już się przyzwyczaiłem, że w ciągu sezonu cały czas jesteśmy w rozjazdach. Mecze co trzy dni, a trzeba jeszcze dojechać. Wszędzie docieramy autokarami. Za granicą jest możliwość, żeby latać z miasta do miasta. W Polsce jednak nie ma na to szans. Do tego, że często jestem poza domem, przyzwyczaiła się już nawet moja dziewczyna.
A jak już jesteś w domu, to w ogóle nie sprzątasz.
SZ: (śmiech) To fakt. Jestem bałaganiarzem. Najgorzej nie lubię sprzątać łazienki i myć naczyń. Mogę za to gotować codziennie. Całkiem nieźle mi to wychodzi.
Gotujesz chłopakom z drużyny na zgrupowaniach?
SZ: Nie ma na to szans. Poza treningiem i posiłkami, jedyne o czym marzę to kąpiel i łóżko. Poza tym mamy w klubie kucharza, który dba o to, abyśmy wszyscy jedli to samo.
Załóżmy, że doznajesz kontuzji, która uniemożliwia Ci uprawianie sportu. Masz alternatywę dla siatkówki?
SZ: Ciężko by mi było robić co innego, bo poświęciłem wszystko, żeby w grać w siatkę. Nie pracowałem, rzuciłem szkołę. Bardzo lubię komputery, to jest moja pasja. Widziałbym się jako programista. Jestem samoukiem, który lubi poszerzać swoją wiedzę. Może tworzenie stron internetowych? Jakiś pomysł jest. Żałuje, że nie poszedłem do technikum informatycznego lub mechanicznego, bo miałbym fach w ręku i realną alternatywę dla sportu.
Pod koniec kwietnia, po drugim meczu finałowym z Resovią w Gdańsku spotkałem siatkarzy z Rzeszowa na imprezie. Poszli po całości, polał się alkohol. Wam też się zdarza?
SZ: Jeżeli, po wygranym meczu dostajemy pozwolenie od klubu, że możemy iść na piwo, to oczywiście to robimy. Jeśli jednak poszlibyśmy bez zgody Anastasiego w balet i on by się o tym dowiedział, to poleciałyby głowy. Na pewno byłaby o to wielka awantura.
Niektórzy z zawodników, o których mówię to mistrzowie świata…
SZ: Wszystko jest dla ludzi. Chłopacy z Resovii to mistrzowie świata. Skoro są najlepsi i mogą sobie na to pozwolić, to pełen szacunek. Zrobili dla polskiego sportu bardzo wiele, więc nie ma o co się do nich przyczepić.
Jeśli w Gdańsku by nie wyszło, to Twoim następnym klubem będzie klub z Polski czy wybierzesz opcję zagraniczną?
SZ: Póki co jestem za chudy w uszach, żeby grać za granicą. W Polsce ktoś tam mnie zna i wie co swoją grą prezentuje. Tam jestem jednak osobą zupełnie anonimową i nie mam czego szukać. Poziom może nie jest wyższy niż w Polsce, ale trzeba się dobrze prezentować.
Masz swojego sportowego idola?
SZ: Lubiłem Agassiego. Czytałem książkę o nim i mamy wiele cech wspólnych. Kiedyś podobała mi się gra Michaela Owena. Siatkarzem, którego podziwiałem w młodości był Dawid Murek. A tak poza sportem, osobą którą podziwiam jest moja mama. W wieku 32 lat skończyła studia. Mój tata zginął, gdy miałem 8 lat, więc wszystko było na jej głowie. Wychowała mnie i moją siostrę, zdobyła wykształcenie. Ze wszystkim doskonale sobie poradziła i jestem z niej bardzo dumny.
Murek jeszcze w listopadzie przyjedzie z Łuczniczką do Gdańska…
SZ: Faktycznie. Mogę zagrać przeciwko komuś, kogo przed laty podziwiałem. Bardzo przyjemne uczucie.
A co masz wspólnego z Andreą Agassim?
SZ: On grał w tenisa, mimo że nienawidził tego. Musiał grać, bo nie wiedział czym będzie się zajmował po odstawieniu rakiety. Ja lubię grać, ale czasami mam tego dość. Szczególnie, gdy mi nie idzie lub w ogóle nie gram. Muszę to robić i konsekwentnie dążyć do założonych celów, ale do tej pory nie jestem z siebie zadowolony.
Nie jesteś trochę zbyt bardzo ambitny?
SZ: Dużo osób mi to mówi, więc pewnie coś w tym jest. Chciałem zrobić karierę w sporcie, a tymczasem mam już 23 lata i nic. Trefl, złoto młodzieżowców, Austria. Teraz natomiast jestem niespełniony. Nie tak to miało wyglądać. Przerost formy nad treścią – ja tak to nazywam.
Ambicja szkodzi?
SZ: Jestem niewolnikiem swojej przerośniętej ambicji. Cztery razy z rzędu wbije gwoździa w drugi metr, raz zagram w aut i przed snem myślę tylko o tym aucie. Umiejętności nie nadążają za moją ambicją, która sięga dużo dalej. Szkoda, bo w głowie układało mi się to trochę inaczej.