„Przez ostatnie 1,5 roku nie rozegrałam żadnego meczu – to wszystko przez kontuzje. Gdyby jednak ktoś dał mi szansę i powołał mnie do drużyny narodowej to na zgrupowanie stawiłabym się jako pierwsza. To marzenie każdego sportowca i nie inaczej jest również w moim przypadku. Obecna kadra jest jednak bardzo silna i dziewczyny, które w niej grają również prezentują poziom, do którego mi na tą chwilę sporo brakuje. Czas pokaże czy dane mi będzie zagrać jeszcze z Orzełkiem na piersi.” Rozmowa z Kingą Kasprzak – reprezentantką Polski w siatkówce.
Za nami igrzyska olimpijskie. Co czuje zawodniczka, która była reprezentantką Polski, a która turniej olimpijski oglądała przed telewizorem i emocjonowała się meczami męskiej drużyny? Dlaczego nie pojechałaś do Rio i dlaczego naszej kobiecej drużyny również tam nie ma?
Kinga Kasprzak: Igrzyska olimpijskie to największa sportowa impreza na świecie i każdy sportowiec marzy o tym, by chociaż raz móc na nich wystąpić. Nie było mi dane grać na olimpiadzie, bo od dłuższego czasu nie grałam w siatkówkę przez kontuzje. Dziewczyny miały szansę do Rio polecieć, ale niestety do turnieju głównego się nie zakwalifikowały. Brazylijski turniej zatem oglądałam przed telewizorem i kibicowałam naszym chłopakom.
Jeszcze 10 lat temu to reprezentacja kobiet w siatkówkę osiagała znakomite sukcesy, a mężczyźni musieli do tego poziomu równać. Dziś – Panowie są mistrzami świata, a was w ogóle nie było na igrzyskach.
KK: To prawda. Sukcesy, które żeńska reprezentacja osiągała w 2003 i 2005 roku były czymś wyjątkowym. Dwa mistrzostwa Europy, to jak do tej pory najważniejsze momenty w historii tej dyscypliny w naszym kraju. Mężczyźni cały czas prezentowali równy, wysoki poziom, ale dopiero kilka lat po naszych sukcesach zaczęli w światowej czołówce rozdawać karty. Na początku ocierali się o tych najlepszych, występowali w finale Ligi Światowej, by w końcu ją wygrać, zdobyć złoto mistrzostw Europy i złoto mistrzostw świata. Między obiema reprezentacji nie było nigdy żadnej rywalizacji, więc nas te sukcesy chłopaków cieszyły. Niepowiedziane, że za kilka lat sytuacja znowu się nie zmieni i dziewczyny znowu nie będą najlepsze – to tylko sport.
Masz pamięć do liczb, do dat?
KK: Nie wydaje mi się. Nie specjalnie przywiązuję do tego swoja uwagę.
Jest 19 maja 2006 roku. Debiutujesz w dorosłej reprezentacji Polski w towarzyskim spotkaniu z Hiszpanią. Pamiętasz?
KK: Oczywiście, że tak. Takie rzeczy człowiek pamięta do końca życia. Mój debiut w reprezentacji – piękna sprawa. Czas w sporcie szybko leci – to już 10 lat. Gdy weźmiemy pod uwagę wszystko, co wydarzyło się w tym czasie, wszystkie mecze, wyjazdy, zgrupowania, kontuzje, to 10 lat to tak naprawdę szmat czasu. Wszystkie wydarzenia z tego okresu dokładnie pamiętam, tak samo jak pamiętam swój debiut w kadrze i ten wspomniany przez Ciebie mecz z Hiszpanią.
Od razu jednak nie byłaś zawodniczką, która grała we wszystkich spotkaniach reprezentacji.
KK: Oczywiście, że nie. Zadebiutowałam w reprezentacji, rozegrałam w niej kilka spotkań, ale nie mogłam liczyć, że w każdym meczu będę występowała. Była duża konkurencja w zespole, moja forma też nie zawsze była najwyższa, pojawiły się kontuzje. Cały czas miałam styczność z reprezentacją, byłam w orbicie zainteresowań trenera, ale nie byłam zawsze powoływana na kadrę.
Ta sytuacja była spowodowana tym, że tamta reprezentacja, w której Ty debiutowałaś była jedną z najlepszych na świecie. Teraz Kinga Kasprzak miałaby łatwiej być podstawową zawodniczka żeńskiej reprezentacji?
KK: Zawsze powtarzałam, że w reprezentacji grają najlepsze zawodniczki w kraju. To się nie zmienia. Nie da się jednak ukryć, że wtedy poziom drużyny narodowej był na poziomie niezywkle wysokim i bycie częścią drużyny, która chwilę wcześniej zdobyła złoto mistrzostw Europy było już samo w sobie sporym osiagnięciem. Dzięki występom w kadrze dużo się nauczyłam. Poznałam zawodniczki, które miały na swoim koncie spore sukcesy, trenowałam z nimi, grałyśmy w jednej drużynie. Miałam wrażenie, że samo przebywanie w tym towarzystwie podnosi mój sportowy poziom. Czy teraz miałabym łatwiej? Obecna drużyna nie jest tak mocna jak tamta, ale też nie należy tego rozpatrywać w kategoriach łatwiej-trudniej.
Nie mówilibyśmy o „złotkach”, gdyby nie Andrzej Niemczyk. Osoba tego charyzmatycznego trenera miała decydujący wpływ na kształt tamtej reprezentacji?
KK: Ja poznałam trenera Niemczyka dopiero debiutując w reprezentacji. Czy kadra przybierała cechy Pana Andrzeja? Z pewnością. To był fantastyczny człowiek, znakomity trener. Zawsze podziwiałam go za to, że on potrafił dotrzeć do 12 różnych dziewczyn, mimo że z kobietami bardzo trudno się pracuje. Każda jest inna, każda ma swoje humory, a on na swój sposób potrafił nas zmotytować, pogadać, przekazać swoją wiedzę. Był naszym przywódcą, który wiedział jak ma się zachować w danej sytuacji.
Niemczyk był waszym trenerem/ojcem/przyjacielem/mentorem?
KK: Był naszym tatą, nauczycielem, trenerem – wszystkim. Umiał do każdego indywidualnie podejść i przekazać mu to, co chciał przekazać. Miał taki dar – tego nie można się nauczyć.
Czy tamta reprezentacja była dla zawodniczek w niej grających oknem na świat? Chodzi mi o kariery klubowe, które dzięki występom w kadrze w wielu przypadkach nabrały rozpędu.
KK: Oczywiście, że tak. Mecze reprezentacji budzą ogromne zainteresowanie i bardzo często zdarzało się tak, że przyjeżdżał działacz z któregoś klubu i obserwował daną zawodniczkę, po czym stwierdzał, czy jest nią zainteresowany, czy nie. Nie było jednak tak, że ktoś raz zobaczył jak gra Kasprzak i od razu decydował się na jej zakup. Nic z tych rzeczy. Najpierw jej poczynania śledził w sezonie ligowym, potem czekał, czy zawodniczka dostanie szansę w reprezentacji, a dopiero później obie strony siadały do konkretnych rozmów. Pamiętam takie sytuacje, w których siatkarka nawet nie wiedziała o tym, że ktoś ją obserwuje. Menadżer nic jej nie mówił, bo bał się, że świadomość tego, że jest obserwowana na tyle ją zdenerwuje, że nie będzie w stanie pokazać swojej wartości. Grała dwa, trzy mecze i dopiero po ich skończeniu dowiadywała się, że przygotowywana jest dla niej oferta – na przykład – z Baku. Były też takie siatkarki, które fakt, że są obserwowane, dodatkowo motywował. Nakręcały się na dane spotkanie, bo wiedziały, że walczą o kontrakt w lepszym klubie. Cały proces zmiany pracodawcy jest jednak skomplikowany i bardzo czasochłonny. To nie bazar, gdzie przychodzisz, oglądasz i kupujesz.
Jak to było u Ciebie?
KK: Dostałam szybciej informację, że jest potrzebna zawodniczka na mojej pozycji do klubu w Chinach i żę będę obserwowana. Zdawałam sobie jednak sprawę, że liga chińska jest bardzo silna, a konkurencja na każdą pozycję ogromna, więc wiedziałam, że nie będzie łatwo spełnić pokładanych przez klub oczekiwań. Poza tym obawiałam się wyjazdu do Azji, bo nie wiedziałam co mnie tam czeka. Biłam się z myślami i analizowałam czy to wszystko ma sens. Jak sobie poradzę z dala od domu bez znajomych i rodziny. Gdy jednak teraz na to wszystko patrzę, to jestem pewna, że podjęłam właściwą decyzję.
Parafrazując klasyk – wyjechałaś do Chin, zanim to się stało modne…
KK: (śmiech). Fakt, teraz coraz więcej sportowców obiera kierunek azjatycki.
Mateusz Zachara, obecnie piłkarz Wisły Kraków, który poprzedni sezon spędził w Chinach nie ukrywał w jednym z wywiadów, że dla niego wyjazd do Chin był w dużej mierze spowodowany pieniędzmi, które mu zaoferowano. U Ciebie Chiny to również skok sportowy, bo siatkówka w tym kraju w wykonaniu pań jest na zdecydowanie wyższym poziomie niż w Polsce.
KK: Zdecydowanie. Liga chińska jest na bardzo wysokim poziomie i rywalizacja o miejsce w wyjściowej szóstce rozgrywa się tak naprawdę na każdym treningu. Nie wiem jak jest teraz, ale jak ja tam grałam, to uprawnionych do gry w jednym spotkaniu były tylko dwie zawodniczki spoza Chin, więc trener musiał rotować zespołem i kombinować nad tym, która zawodniczka ma zagrać w danym meczu. A grać chciały wszystkie dziewczyny, co dodatkowo podnosiło poziom sportowy drużyny.
W ogóle wielokrotnie opowiadałaś o pobycie w Chinach i zawsze bardzo ciepło mówiłaś o czasie tam spędzonym.
KK: Uwielbiam Chiny – naprawdę. Na początku miałam wiele obaw o to, czy ten wyjazd ma sens. Jak poradzę sobie z dala od znajomych i czy uda mi się odnaleźć w nowym środowisku. Teraz wiem, że podjęłam dobrą decyzję i w dalszym ciągu bardzo często wracam myślami do tego czasu i z uśmiechem na ustach wspominam wszystko, co tam się wydarzyło w moim życiu.
Chiny Cię urzekły?
KK: Zdecydowanie. Dzwonili do mnie znajomi przed wyjazdem do Chin i mówili – Gdzie Ty Kinga jedziesz? Daj sobie spokój, w Polsce też można grać w siatkówkę! Ja jednak od początku miałam przeczucie, że podjęłam właściwą decyzję. Jechałam w nieznane – zrozum mnie. Nie wiedziałam, gdzie będę mieszkała i z kim będę się kumplowała po treningach. Czułam się obco w miejscu, w którym absolutnie wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce. Ale te różnice i ta różnorodność obu światów, z którymi musiałam się zetknąć, jeszcze bardziej mnie nakręcała.
Tęskniłaś?
KK: Oczywiście, że tak. Gdy wstawałam na trening, to u mnie w domu w Polsce wszyscy spali i nawet nie było jak zadzwonić, by pogadać. Potem treningi, często dwa dziennie, każdy z masażem i odnową biologiczną po dwie i pół, trzy godziny. Może to i lepiej, bo czasu na myślenie o domu nie było zbyt wiele, ale do tej sytuacji, w której się znalazłam, musiałam się przyzwyczaić. Nagle zmieniasz całe swoje życie, a każdy człowiek potrzebuje chwili, by się zaaklimatyzować – to chyba normalne.
Znając Chińczyków, to pewnie zagwarantowali Ci znakomite warunki do uprawiania sportu.
KK: Zdecydowanie tak właśnie było. Treningi, zakwaterowanie, jedzenie, opieka medyczna, odnowa biologiczna – wszystko było dopięte na ostatni guzik. Chińczycy bardzo o nas dbali i troszczyli się, aby nikomu niczego nie brakowało. To bardzo ważne, bo wtedy człowiek czuje, że dobrze trafił i wśród osób go otaczających spotkał ludzi, którym zależy na jego dobrze.
Może dbali o Ciebie, bo wyglądałaś znacznie inaczej niż oni? Wiesz, blondyneczka, 190 centrymetrów wzrostu…
KK: Możliwe (śmiech). Dla nich w ogóle niemożliwym do zrozumienia było, że ktoś wygląda inaczej niż oni. Tak jak mówisz – 190 cm, jasne włosy. Ktoś widział mnie na ulicy, podchodził, robił sobie ze mną zdjęcie, chciał dotknąć moich włosów – po prostu szaleństwo. Wielu sportowców już o tym mówiło, więc i ja powiem to samo – kibice w Chinach są niesamowici. Są zdolni to wszystkiego. Pamiętają sportowców przez długie lata, noszą ze sobą maskotki, koszulki, wszędzie chcą robić sobie zdjęcia. Interesują się siatkówką i bardzo żyją wydarzeniami, które są dookoła nich. Kochają sport i dają upust swoim emocjom przy każdej nadarzającej się okazji.
Miałaś łatwiej w Chinach przez to, że byłaś siatkarką z Europy?
KK: W hierarchii trenera byłyśmy stawiane na równi. Powiem Ci szczerze, że wielokrotnie byłam wściekła, że Chinki potrafią to i to, a ja tego nie umiem. Zazdrościłam im na przykład tego, że one świetnie bronią. Ja w atak wkładam całą swoją siłę, wydaje mi się, że nie ma sposobu, by wybronić piłkę, a po drugiej stronie siatki ktoś dwoi się i troi i jakimś cudem ją ratuje i po chwili wyprowadza kontrę. Chinki dużo myślą na boisku i wiedzą, co robić, kiedy atakuje dziewczyna, której nie da rady zablokować. Są bardzo sprawne, szybkie i w tym upatrują swoich szans w pojedynkach z Europejkami. Nie w sile i mocnym ataku, a w sprycie i inteligencji boiskowej.
Jak bardzo różni się szatnia w Chinach od tej w Polsce? Mówię o zasadach, atmosferze, motywacji?
KK: Trafiłam w Chinach na trenera, który miał wiele cech podobnych do Andrzeja Niemczyka. Był w przeszłości znakomitym siatkarzem, miał wiele fantastycznych cech dobrego pedagoga, który potrafił rozmawiać ze swoimi zawodniczkami. Był naszym tatą, który wiedział w jaki sposób ma rozmawiać z daną osobą, by ta z jego słów wyciągnęła jak najwięcej wniosków. Przez to, że był osoba pogodną i niezwykle ciepłą, nasze relacje również układały się znakomicie. Więc takim sposobem na motywację i spędzenie czasu w szatni była merytoryczna rozmowa, która miała wiele spornych kwestii objaśnić.
Czyli trafiłaś w Chinach na fachowca.
KK: Oczywiście. Sposób prowadzenia na treningów, taktyka, podejście do zawodnika – pełen profesjonalizm.
Jest coś, czym zaimponowali Ci Chińczycy?
KK: Na pewno tym, że są bardzo pracowici. Do tego są grzeczni, sumiennie wykonują swoje obowiązki, są dobrymi ludźmi – może tak.
Ciężko trenują?
KK: I to jak! W Chinach po dwugodzinnym treningu, gdy trener zarządza jeszcze dodatkowy element, nad którym trzeba popracować, to nie zdarzyło się, że któraś z dziewczyn choć raz się sprzeciwiła. Mało tego! One w czasie, w którym szkoleniowiec przygotowuje taktykę, czy zastanawia się nad tym, jak dane ćwiczenie wykonać, biegają, rozciagają się. Same sobie dokładają kolejne obciążenia, bo bardzo chcą, by ich dyspozycja była możliwie jak najlepsza. Do tego są zgodne i współpracują ze sobą, a z tym u dziewczyn bywa różnie.
Czyli jak 12 siatkarek z Chin pójdzie na kawę i jedna zamówi wszystkim to samo, to każda wypije?
KK: Każda będzie szczęśliwa, że mogą razem napić się kawy i podziękuję tej, która je przyniosła. U nas z tym mogłoby być różnie.
Często osobę wracającą z Chin, ludzie pytają o regionalną kuchnię. Jak Tobie ona podpasowała?
KK: Podpasowała i to bardzo. Jeżeli chodzi o kuchnię, to ja uwielbiam eksperymentować. Więc jak miałam okazję spróbować czegoś, czego w Polsce jeszcze przez kilka najbliższyć lat spróbować nie będę miała okazji, to nie zastanawiałam się ani chwili. Chińczycy mają inną kulturę spożywania posiłków. Wszystkie dania były wystawione na takim wielki, okrągłym stole ze szklanym blatem i każdy próbował tego, na co miał ochotę. Dopiero później siadano do stołu i konsumowano jedzenie.
Psa ani kota rozumiem nie jadłaś?
KK: Nie! Tam się nie jada takich rzeczy. Ktoś tak kiedyś powiedział i reszta to powtarza.
Chińczycy są dużo przed nami?
KK: Zależy o co pytasz. Jeśli chodzi o architekturę, to na pewno wszystko jest inne. Jeżeli chodzi o postęp cywylizacyjny? Są pewnie numerem jeden na świecie, więc siłą rzeczy są przed Polską. Gdy na przykład szłam do sklepu i widziałam najnowsze medele zegarków, to zawsze robiłam wielkie oczy, bo czegoś takiego wcześniej nie miałam okazji zobaczyć u nas w kraju. Co ciekawe, Chińczycy nie przywiązują do tych gadżetów aż takiej wagi. To znaczy wiedzą, że jeden produkt jest atrakcyjniejszy i lepszy od drugiego, ale nie obnoszą się z tym. Każdy kupuje i nosi to, na co ma ochotę, ale nie ma czegoś takiego, że ten jest gorszy, bo ma zegarek za tyle, a ten za trzy razy więcej.
Rozumiem, że nie było łatwo przystosować się do życia w Chinach?
KK: Nie, nie było tak źle. Szybko się zaaklimatyzowałam, nie miałam z tym większego problemu.
Pewnie niejednokrotnie siadasz przy stole ze znajomymi i opowiadasz o Chinach. Jest historia, którą szczególnie często wspominasz?
KK: Jest kilka historii, ale jedną szczególnie zapamiętałam, bo to tylko potwierdziło dosyć popularne w Polsce powiedzenie, że „świat jest mały”. Idę kiedyś w Szanghaju i już sfrustrowana tym, że cały czas ktoś mnie deptał raz, drugi i trzeci w końcu zatrzymałam się i „po polsku” wyraziłam swoje niezadowolenie. Po czym odwrócił się jeden Pan, który spojrzał na mnie z pełnym zrozumieniem i powiedział, że ma dokładnie tak samo, jak ja. Później okazało się, że pochodzi z moich stron i tak dalej i tak dalej.
Pobyt w Chinach, Turcji i Azerbejdżanie zmienił Twój sposób patrzenia na polską ligę? Czujesz się lepsza od rodzimych siatkarek?
KK: Nie. Dlaczego miałabym się czuć lepsza? Każdy swoją karierę układa według planu, który ułożył sobie w głowie. Wiele zawodniczek dostaje propozycje zza granicy, ale nie wyjeżdża, bo nie ma takiej potrzeby i dobrze czuje się w naszym kraju. Ja zdecydowałam się wyjechać, wykonywać swoją pracę gdzie indziej, ale nie jestem lepsza, bo w CV mam wpisany klub z Chin, a nie z Polski.
W kobiecej siatkówce wyjazd za granicę nie jest miernikiem klasy sportowej?
KK: Nie. Podpisanie kontraktu z klubem zagranicznym to nie tylko zmiana miejsca pracy, ale i całego swojego życia. Dziewczyny mają rodziny, dzieci i nie mogą tak o rzucić wszystkiego i wyjechać. To jest poważna decyzja i konsekwencje ponosi nie tylko zawodniczka, ale i cała jej rodzina. Trzeba pamiętać, że siatkówka to jest nasza praca, ale tylko do pewnego momentu naszego życia. Trzeba myśleć już teraz o swojej przyszłości, bo nikt nie będzie grał do siedemdziesiątki.
Chciałem na koniec naszej rozmowy zapytać jeszcze o jedną rzecz – o reprezentację. Widzisz jeszcze dla siebie miejsce w zespole narodowym?
KK: Przez ostatnie 1,5 roku nie rozegrałam żadnego meczu – to wszystko przez kontuzje. Gdyby jednak ktoś dał mi szansę i powołał mnie do drużyny narodowej to na zgrupowanie stawiłabym się jako pierwsza. To marzenie każdego sportowca i nie inaczej jest również w moim przypadku. Obecna kadra jest jednak bardzo silna i dziewczyny, które w niej grają również prezentują poziom, do którego mi na tą chwilę sporo brakuje. Czas pokaże czy dane mi będzie zagrać jeszcze z Orzełkiem na piersi.
FOTO: eurosport.onet.pl