Monika Stachowska – wielokrotna reprezentantka Polski w piłce ręcznej. Dwukrotnie ocierała się o medal mistrzostw świata, w swojej karierze występowała również w lidze francuskiej. O rodzinnym Toruniu, tęsknocie za rodzinnym domem, zamiłowaniu do nauki, atmosferze w reprezentacji i jedzeniu ślimaków. O all inclusive w Turcji i celach na następne kilka lat. Olbrzymi wywiad z przesympatyczną zawodniczką AZS Łączpolu AWFiS Gdańsk. Zapraszam!
Toruń to przede wszystkim żużel, trochę hokej, swego czasu piłka nożna. Tradycji w piłce ręcznej to to miasto nie ma, a mimo wszystko Ty zdecydowałaś się właśnie na szczypiorniaka.
Monika Stachowska: To prawda, Toruń nie ma tradycji powiązanych z piłką ręczną. Moja siostra jest trenerką w grupach młodzieżowych właśnie w ręczną i jestem dzięki temu na bieżąco z tym, co dzieje się w moim rodzinnym mieście. Toruń to od zawsze przede wszystkim żużel.
Co zatem skłoniło Cię do piłki ręcznej?
MS: Przez bardzo długi czas nie chciałam uprawiać sportu. Gdzie ja i sport?! Przeprowadziłam się do Gdańska i chciałam studiować dziennie. Zabrakło mi jednak jednego punktu , żeby się dostać na uczelnię i stanęło na tym, że mam studiować w trybie zaocznym. Po roku co prawda pojawiła się opcja, przeniesienia się na dzienne, ale gdy poszłam do pracy i zarobiłam pierwsze pieniądze, to nie wyobrażałam sobie z tego zrezygnować. Szybko zadomowiłam się w Trójmieście i poznałam trochę innego, dorosłego życia. Choć tęsknota za domem była ogromna i potrafiłam co tydzień wyjeżdżać do Torunia.
Czyli przeprowadzka do Gdańska była sposobem na lepsze życie z dala od domu.
MS: Nie! Bardzo dobrze czułam się w Toruniu. Jest to bardzo przyjazne miasto, w którym świetnie się żyje. Ja miałam tam swoich rówieśników, więc niczego więcej do szczęścia mi nie brakowało. A w Gdańsku nikogo nie znałam i byłam przerażona.
Nieśmiała to Ty raczej nie jesteś.
MS: Wtedy byłam! Naprawdę. Bałam się, że sobie nie poradzę. Że będzie mi trudno kogoś poznać i odnaleźć się w zupełnie obcym dla mnie miejscu. Teraz trochę się z tego śmieję, ale wtedy bardzo się tym martwiłam.
Wrócić jednak do domu nie chciałaś.
MS: Jak już się wyrwałam z domu, zaczęłam coraz lepiej sobie radzić, to po co miałam wracać do domu? Nie dziw mi się. Poza tym Trójmiasto ma wiele swoich naturalnych uroków, więc szybko przekonałam się, że tu można naprawdę fajnie żyć.
Myślałał wtedy poważnie o piłce ręcznej?
MS: Nie. Sport był dla mnie sposobem na spędzanie wolnego czasu. Jestem taką osobą, która cały czas musi coś robić. Chodziłam na kółko z chemii, sks-y, pełno zajęć dodatkowych, więc piłka ręczna była jednym z zajęć, która skutecznie wypełniała mi czas. W Starcie dostawałam profesjonalny kontrakt, wiec motytowało mnie to do dalszych treningów. O karierze jednak nie myślałam.
1999 rok to dla piłki ręcznej w Polsce dosyć zamierzchłe czasy.
MS: Boże, jaka ja jestem stara! (śmiech). To były zupełnie inne czasy. Umówmy się – ja się wtedy w ogóle nie interesowałam sportem. Naprawdę tak było! Nie wiedziałam które kluby grają najlepiej w ręczną i kto występuje na jakiej pozycji. A taktyka? Abstrakcja.
To kto powiedział Ci w końcu, że masz talent i nadajesz się do piłki ręcznej?
MS: Ale ja nie mam talentu. Wszystko co osiagnąłam jest wynikiem mojej ambicji, zadziorności i pracowitości. Wszystko co robię, robię na 100%. Jestem typem solidnego rzemieślnika. Wiadomo, że jakiś tam talent muszę mieć – inaczej nigdy bym nie zagrała w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale nie przesadzałabym ze stwierdzeniami, że w dzieciństwie spałam z piłką w łóżeczku.
W końcu jednak zdecydowałaś, że zajmiesz się sportem na poważnie.
MS: Takim momentem, który miał na to wpływ był pierwszy kontrakt, który podpisałam w Gdyni. Zarabiałam dzięki temu trochę większe pieniądze, które starczyły mi na coś więcej niż tylko opłacanie pokoju czy zrobienie podstawowych zakupów.
Foto: Grzegorz Trzpil
Ciężkie treningi łączyłaś jednak z pracą, co łatwe nie jest.
MS: Zawsze potrzebowałam w życiu równowagi. Poza pracą potrzebowałam robić coś dodatkowo. Czy wszystkie zawodniczki pracowały? Niektóre studiowały, niektóre też miały jakieś dodatkowe zajęcia, ale spośród tych, z którymi ja trenowałam w tamtym czasie żadna ze szczypiornistek już nie gra. Nie była w kadrze i nie zrobiła kariery. Łatwe to na pewno nie było, bo odległości w Trójmieście są dosyć spore. Mieszkałam w Gdyni, jeździłam do Gdańska do pracy, by trenować w Cisowej. Ja jednak lubiłam jak coś się dzieje i odnajdywałam się w świecie, w którym brakuje czasu na cokolwiek.
A kiedy Monika Stachowską pomyślała sobie po raz pierwszy, że jest klasową zawodniczką? Kiedy jest moment, w którym piłka ręczna to nie zabawa i sposób na spędzanie wolnego czasu, a ciężka praca pełna wyrzeczeń i sposób na życie?
MS: Kiedy po raz pierwszy dostałam powołanie do reprezentacji. Kadra jest miernikiem klasy zawodnika – takie jest moje zdanie.
Pamiętasz zatem swoją pierwszą styczność z kadrą?
MS: Nie bardzo. To był na pewno jakiś towarzyski turniej w Czechach. Hmm, nie pamiętam dokładnie. Byłam przerażona. Niby nie byłam specjalnie młoda, miałam 24 lata, ale dla mnie był to szok, że mogę grać z orzełkiem na piersi.
Pamiętasz z pewnością czasy w polskiej piłce ręcznej przed 2007 rokiem. Pytam, bo wtedy męska reprezentacja Polski zdobyła srebrny medal mistrzostw świata w Niemczech. To był moment przełomowy dla dyscypliny?
MS: Zdecydowanie. Kiedyś były zupełnie inne czasy. Ludzie zaczęli rozumieć zasady, interesować się piłką ręczną. Kojarzyć zawodników i rozmawiać o szczypiorniaku. Pojawił się sponsor tytularny – PGNiG, który zainwestował w rozwój dyscypliny. Przełożyło się to na atrakcyjność piłki ręcznej i takiej medialnej otoczki wokół reprezentacji.
O was jednak nie było tak głośno jak o mężczyznach.
MS: Bo oni zdobyli medal mistrzostw świata. O nas mało kto słyszał w tamtym czasie tak naprawdę. My w dalszym ciągu jesteśmy uboższymi krewnymi naszych kolegów po fachu, ale na to mają wpływ sukcesy obu reprezentacji. Mało kto pewnie o tym wie, ale jak ja zaczynałam swoją przygodę z reprezentacją, to my nawet nie miałyśmy takich samych koszulek treningowych. Po sezonie ligowym jechałyśmy na dwa tygodnie na obóz z kadrą i trenowałyśmy z czystej przyjemności i satysfakcji, że możemy reprezentować kraj.
Grałyście w kadrze za darmo?
MS: Oczywiście, że tak. Nikomu to jednak nie przeszkadzało.
Mężczyźni osiągnęli sukces, coraz więcej osób zaczęło w Polsce interesować się piłką ręczną, pojawiły się pieniądze i wyjazdy najlepszych polskich zawodników za granicę. Ty również na tym skorzystałaś i wyjechałaś do Francji w 2009 roku. Nie za późno?
MS: Nie będę ukrywać, że gdybym zdecydowała się wyjechać trochę szybciej, to pewnie dziś moja przyszłość zapowiadałaby się trochę inaczej. Z drugiej jednak strony, być może dziś już bym sportu nie uprawiała. Wyjazd to coś najlepszego, co mogło mnie w życiu spotkać. Wszystko wyszło zupełnie przypadkiem, ale nasze całe życie jest bardzo często jednym wielkim przypadkiem.
No to opowiadaj o tym przypadku.
MS: Łączpol Gdynia zaoferował mi warunkui kontraktu, które były absolutnie nie do przyjęcia. Pomyślałam, że kończę już z tym sportem i idę do pracy. Pora zająć się czymś innym. Agata Szukiełowicz, czyli moja koleżanka, wyjechała kilka lat wcześniej grać do Francji, a w międzyczasie robiła uprawnienia na agenta sportowego. Rzuciłam jej hasło, że nie chce grać już w Gdynii i żeby poszukała mi klubu – pół żartem, pół serio. I dostaje telefon po trzech dniach, że wszystko jest ogarnięte i mam się pakować i przyjeżdżać.
Historia jak z filmu.
MS: Wiesz jak ja się bałam? Rzuciłam luźne „Znajdź mi klub”, po czym gdy wszystko udało się załatwić, to przez moją głowę przechodziło milion różnych myśli.
No i Francja to przede wszystkim język. Angielski może nie wystarczyć.
MS: Tak, to prawda. Wiedziałam, że Francuzi po angielsku niekoniecznie chcą rozmawiać. Polacy znają angielski. Poszłam na zajęcia francuskiego i miesiąc uczyłam się podstawowych zwrotów, żeby móc kupić chleb w sklepie i bilet na pociąg. Cudów przez ten czas nie zdziałałam, ale kilka podstawowych zwrotów na początku okazało się bardzo pomocnych.
Francuzi doceniali to, że próbujesz rozmawiać w ich języku?
MS: Oczywiście. Wiem jaki panuje stereotyp o Francuzach na całym świecie, ale mi bardzo pomagali.
Swoją drogą fascynujące, że chciałaś kończyć ze sportem, by chwilę później zdecydować się na wyjazd za granicę.
MS: Chciałam udowodnić samej sobie, że jeszcze mogę, że dam radę. Ja uwielbiam wyzwania, mimo że cholernie się ich boję. Rozbieram wszystko na czynniki pierwsze i staram się dokładnie przeanalizować za i przeciw i dopiero podejmuję decyzję. Z perspektywy czasu uważam, że potrzebowałam takiego kopa do przodu.
Wielokrotnie powtarzałaś, że Tobie Francja bardzo odpowiadała.
MS: Ja kocham Francję. Zdaje sobie sprawę z tego, że ludzie sceptycznie podchodzą do tego kraju, ale ja bardzo dobrze się tam czułam. To co teraz powiem będzie mało mainstream’owe, ale lubię środowisko multi-kulti. Przebywanie w towarzystwie, w którym wielu ludzi wywodzi się z różnych regionów świata otwiera sposób myślenia na wiele spraw, poszerza horyzonty i zmienia sposób patrzenia na wiele spornych kwestii. Dzięki temu zwiększa Ci się również nietolerancja, choć wiem, że to co teraz powiedziałam nie każdemu wydaje się łatwe do zrozumienia.
Nie czułaś się niechciana we Francji?
MS: Nie, bo we Francji jest bardzo wielu emigrantów. Tych rodowitych Francuzów jest mniej niż – dajmy na to – rodowitych Polaków w Polsce, więc tam nie czujesz się obco. Jesteś jedną z wielu osób, która przyjechała żyć i mieszkać we Francji. Do tego system socjalny czy uwarunkowania prawne w tym kraju są tak fantastyczne, że tam się po prostu bardzo dobrze żyje. 35-godzinny tydzień pracy, długie urlopy, przerwy na lunch w czasie pracy – w Polsce tego nie ma. Gdybym ja nie była tak zagorzałą patriotką i tak bardzo nie tęskniłabym za rodziną i przyjaciółmi to pewnie bym tak została.
Może region, w którym mieszkałaś, był po prostu lepiej nastawiony do obcokrajowców? Bretania to dosyć specyficzne miejsce. Pod Paryżem mogłoby być zupełnie inaczej.
MS: Nie sądzę. Karolina Zalewska mieszka pod Paryżem, w świetnej dzielnicy i również bardzo dobrze się tam czuje. Byłam u niej i widziałam, że serdeczność ludzi jest tam olbrzymia.
Tylko, że Karolina mieszka we Francji od 3 roku życia. Urodziła się tam.
MS: To prawda. Rozmawia jednak po Polsku, gra w reprezentacji Polski. Mimo, że w tym kraju na co dzień żyje.
A jak wyglądało życie sportowe we Francji?
MS: Bardzo profesjonalnie. Przy każdym depatramencie we Francji jest Szkoła Mistrzostwa Sportowego, w którym młodzież może trenować piłkę ręczną. Młody człowiek może wybierać między klubami i szukać najepszego rozwiązania dla siebie. W środę na przykład dzieciaki w szkole mają wolne od zajęć, ale przychodzą i nauczyciel organizuje im trening – na przykład – w piłkę ręczną. Rośnie świadomość młodego człowieka o danej dyscyplinie. Stwarza to możliwość zaszczepienia pasji w kimś, kto w pierwszych latach swojego życia nie widział perspektyw na karierę sportową.
Powiedziałaś kiedyś, że największą różnicą między ligami – polską i francuską – była fizyczność tej drugiej.
MS: Bo tak było. W Polsce moje warunki fizyczne wystarczyły, żeby radzić sobie z powodzeniem na kole. We Francji nacisk na siłę był znacznie większy i fizyczność wielu zawodniczek kazała mi pracować nad tym elementem i codziennym treningiem poprawiać swoje braki.
No i Francuzi mają hopla na punkcie obrony.
MS: Dokładnie. Francuzi na początku uczyli się piłki ręcznej od Polaków i specjalnie tego nie ukrywali. Potem stawiali na obronę, bo właśnie w ten sposób rozumieli tą dyscyplinę sportu – budując zespół od tyłu. Potem wdrażali kolejne elementy. Poprawiali to, co już im dobrze wychodziło i dodatkowo wprowadzali nowe zagrania. Dziś są potęgą światowego szczypiorniaka.
Mentalnie nie było przepaści między Polakami, a Francuzami?
MS: Francuzi są luzakami. Widać u nich taki luz, którym oni emanują przy każdym zachowaniu. Jak jedzą obiad to powoli i się nie śpieszą. Do posiłku piją wino i urządzają pogaduchy. Wchodzisz na trening, to z każdym witasz się buziakiem w policzek. Widać taką większą serdeczność, której nam, Polakom, czasami brakuje.
W sporcie jednak panuje żelazna dyscyplina.
MS: Oczywiście. Na treningu zasuwasz bardzo ciężko i wykonujesz tytaniczną pracę. Po treningu jednak jest miło, sympatycznie i luźno.
Często sportowcy, którzy trenowali we Francji, mówią o lokalnej kuchni. Tobie ślimaki i żaby pasowały?
MS: Od razu sprecyzuje – każda zawodniczka sama dbała o swoją dietę. Gdy ktoś miał problem z jedzeniem, to zgłaszał się do dietetyka i ten rozpisywał mu co i kiedy ma jeść. Robił to jednak we własnym zakresie. W interesie każdego sportowca jest, aby odżywiać się w możliwie jak najlepszy sposób. Czyli jeżeli miałeś ochotę na żabę, to oczywiście – nie było z tym problemu. A sportowcy – umówmy się – jedzą to, co daje energię, jest odżywcze i bogate w witaminy, a nie smakołyki lokalnej kuchni. Choć spróbowanie tego, czym żywią się Franzuci, mieszkając we Francji to absolutnie normalna rzecz.
Miałaś problem ze stereotypem Polaka?
MS: Trafiłeś. Francuzi myśleli, że skoro ja przyjechałam z Polski, to muszę pić wódkę.
Tylko przez pryzmat wódki nas postrzegają?
MS: Ogólnie poza wódką nie mają o nas złego zdania. Uważają, że jesteśmy bardzo pracowici i przyjeżdżamy do Francji, by ciężko pracować. Zarabiać pieniądze i przywozić je do Polski. Do tego twierdzą, że każdy Polak zna kilka języków. Cały czas niestety słyszałam, że Polacy kradną i lubią się napić, ale to już odchodzi w zapomnienie. Z resztą – Francuzi piją więcej niż my. A jak się bawią to na całego. Nie potrzebują specjalnego pretekstu do świętowania.
Chciałem teraz porozmawiać z Tobą o reprezentacji. Bo gdyby nie reprezentacja to – kto wie – być może teraz w ogóle byśmy nie rozmawiali.
MS: Reprezentacja, czyli okno na świat. To tak naprawdę dopiero w reprezentacji zawodnik staje się rozpoznawalny przez kibica. To w reprezentacji każdy śledzi jego losy i poznaje jego twarz. Kibicuje mu i życzy mu jak najlepiej.
Kiedyś mieliśmy reprezentacją szczypiornistów, ale dzięki wydarzeniom z 2013 i 2015 roku dumnie możemy powiedzieć, że nasze Panie również w piłkę ręczną grają.
MS: W 2013 roku, bo pewnie o tym myślisz, jadąc na mistrzostwa świata, nikt na nas nie stawiał. Mało kto wiedział, że my w ogóle na mundial jedziemy. Gdzie Polki i piłka ręczna – tak, z takimi opiniami również się spotykałyśmy. Ale po drodze udało nam się wygrać jeden, dwa mecze i atmosfera w kadrze polepszała się. Trener powtarzał nam co chwilę – my przyjechaliśmy tutaj po medal. Każda patrzyła na siebie i z takim niedowierzającym uśmiechem pod nosem mówiła – Tak, my i medal – na pewno. Dobrze nas próbujesz podkręcić, ale chyba trochę się zagolopowałeś. A nam szło tak naprawdę coraz lepiej. Każdy turniej – nie tylko w sporcie – kreuje nowych bohaterów. Pojawia się czarny koń, który szturmem próbuje wszystkich pokonać. I my w pewnym momencie też uwierzyłyśmy, że nie przyjechałyśmy na mistrzostwa świata, żeby nie wyjść z grupy. Trener pozytywnie nas nastrajał, a my wokół kadry stworzyłyśmy bardzo pozytywną atmosferę. My bez trenera na pewno byśmy nie dały rady, ale trener bez nas też nic by nie wskórał. Ta mieszanka zaowocowała tym, że po dobrej grze awansowałyśmy do ćwierćfinału, a chwilę później do półfinału.
Widać było drużynę.
MS: To było właśnie niesamowite. Spotykając te dziewczyny w innych okolicznościach, nie wiem na imprezie czy gdziekolwiek indziej nigdy w życiu bym nie pomyślała, że my możemy się skumplować. Później w kadrze była taka atmosfera, że żadna nie chciała opuszczać zgrupowania. Ta, która siedziała na ławce była tak samo potrzebna nam, jak ta, która akurat wykonuje rzut karny. Nie przesadzam. Każdy miał swoje miejsce w drużynie, która znakomicie funkcjonowała. Do tej pory przyjeźnimy się, co w sporcie przecież nie jest takie łatwe, bo czasu na wspólne spotkania jest niezwykle mało.
A co czuje zawodniczka, która ma 32 lata i jedzie na mistrzostwa świata? W główie szumi czy doświadczenie bierze górę i na spokojnie do tego wszystkiego podchodziłaś?
MS: Jarałam się jak 16-stka! (śmiech). Pewnie, że były nerwy, euforia i takie pozytywne flow. Każda z nas tak miała – niezależnie czy miała 20 czy 32 lata.
Kim Rasmussen odnajdywał się w waszym towarzystwie?
MS: Oczywiście. To znakomity szkoleniowiec. Wiedział i potrafił odróżnić moment, w którym trzeba ciężko trenować, a kiedy można się pośmiać i pożartować. Miał na nas swoje sposoby, a my dopiero po jakimś czasie skumałyśmy, że trener wystawia nas na próbę.
To znaczy?
MS: Poleciałyśmy na obóz do Turcji. Hotel all inclusive, pełno turystów. Dostałyśmy dzień wolnego i zielone światło – możecie robić co wam się żywnie podoba. Poszłyśmy nad wodę, plaża, zjeżdżalnie, głupoty – w końcu czas wolny. Później trener dał nam taki wycisk na wieczornych zajęciach, że ledwo wróciłyśmy do pokoju. I o to mu właśnie chodziło – abyśmy nauczyły się przesuwać w głowię granicę własnych możliwości. Bo jeśli uda Ci się to zrobić na treningu i dokonać niemożliwego, to to samo jesteś w stanie zrobić podczas meczu – nic Cię nie zaskoczy.
Jadąc dwa lata później na mistrzostwa świata każdy się już z wami liczył. To było trudniejsze dla was?
MS: Zdecydowanie. Na pewno łatwiej jest zdobywać niż później to udowadniać. Ludzie pytali nas, jak to jest, że my, jako najstarsza reprezentacja tak dobrze sobie radzimy na drugiej imprezie z rzędu. Ja zawsze powtarzałam – dobry szef, który znakomicie potrafił to wszystko poukładać i wspaniała atmosfera w drużynie.
Kompleksów jednak nie miałyście wobec nikogo.
MS: My miałyśmy wpajane do głów, że jeżeli zrobisz wszystko tak, jak należy, to przeciwnik nie ma szans Cię pokonać. Patrzyłyśmy na bardziej utytułowane od siebie szczypiornistki w ten sam sposób, co na dziewczyny, które gładko pokonamy. Nie stanowiło dla nas żadnej różnicy czy będzie to Serbia, Francja, Belgia czy Białoruś – mówię szczerze. Każda z nas nabrała pewności siebie i ufała trenerowi.
Te czwarte miejsce z grudnia zeszłego roku cieszyło już jednak trochę mniej. Każdy chciał medalu.
MS: Zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że trudno będzie jechać na kolejne mistrzostwa i wtedy powalczyć po raz trzeci o medal. Coś, co było tak blisko, przeszło nam przed nosem. Są w życiu sytuacje, w których pojawia się niespodziewanie szansa. Coś, co może się już nigdy nie powtórzyć. U nas ta szansa pojawiła się dwukrotnie. I dwukrotnie nie udało się zdobyć medalu. Mimo, że czwarte miejsce jest znakomitym sukcesem, to brak medalu boli.
Nowe rozdanie w kadrze, inny trener, kilka nowych twarzy. Jest w tej reprezentacji jeszcze miejsce dla Moniki Stachowskiej?
MS: Jeżeli trener będzie mnie chciał w kadrze i stwierdzi, że jestem mu potrzebna, to ja bym bardzo chciała grać w reprezentacji. Wystąpić na jeszcze jednych mistrzostwach – to byłaby piękna sprawa. Ogólnie uważam, że jestem idealnym kibicem reprezentacji, bo zawsze kibicuję naszym. Czy jestem w kadrze, czy gram w wyjściowym składzie, czy siedzę na ławce – obojętnie. Jak w reprezentacji grała nie będę, to dalej będę jej kibicować. Do Malmo polecę i zedrę gardło, by pomóc dziewczynom.
Kończąc po mału naszą rozmowę – zaczęłaś karierę w Gdańsku i…
MS: I skończę ją w Gdańsku.
To pewne?
MS: Tak. Chciałabym na koniec zdobyć jeszcze jakiś medal. Mamy młody zespół, dobrą trenerkę. Widać, że jest pomysł na prowadzenie zespołu. Liczę na to, że na koniec sezonu staniemy na podium, bo w żeńskiej piłce ręcznej wszystko jest możliwe.
Foto: AZS Łączpol AWFiS Gdańsk.
FOTO: przeglądsportowy.pl