Piotra Gacka nikomu przedstawiać nie trzeba. Dla przyjaciół „Gato”. Wicemistrz świata, mistrz Europy. Wielokrotny medalista mistrz Polski, dwukrotny złoty medalista na krajowym podwórku. PAN SIATKARZ. Zapraszam do wywiadu z Piotrkiem Gackiem – zawodnikiem Lotosu Trefla Gdańsk.
Nie było łatwo się spotkać, bo cały czas jesteś w rozjazdach. W sobotę Skra, we wtorek Zenit, a już w najbliższy weekend mecz z Jastrzębskim Węglem.
Piotr Gacek: Taki uroki sezonu, cały czas coś. Dużo wyjazdów, do tego treningi, mecze. Mało wolnego czasu.
Chciałem zacząć rozmowę od Twoich początków w sporcie. Czemu siatkówka?
PG: To, że będę uprawiał siatkówkę wiedziałem od zawsze. Pochodzę z Nysy, a to miasto od zawsze miało wielkie tradycje siatkarskie. Ludzie interesowali się tą dyscypliną sportu, na mecze przychodziło wiele osób. Każdy z moich kolegów chciał grać w dorosłej drużynie.
Na samym początku nie chciałeś grać na pozycji libero.
PG: Kiedyś nie było pozycji libero na siatkarskim boisku. Gdy ją wprowadzili, to czułem, że to jest pozycja dla mnie. Na początku ciężko mi było pogodzić się z myślą, że nie będę zdobywał punktów czy mógł serwować. Byłem młodym zawodnikiem i chciałem zdobywać punkty. Każdy podświadomie chce błyszczeć, dawać drużynie jak najwięcej.
Pasowała do Ciebie pozycja libero?
PG: Zdecydowanie. Od zawsze byłem dobry w przyjęciu. Do tego charakternie pasuję do pozycji libero. Lubię ciężko trenować, jestem zadziorny, uparty. Nie chce powiedzieć, że zawodnicy występujący na innych pozycjach trenują lżej – nic z tych rzeczy. Mój trening różni się jednak nieco od zajęć reszty zawodników.
Twój pierwszy kontakt z poważną siatkówką miał miejsce w Gorzowie.
PG: Zdecydowanie tak. Wtedy zacząłem występować w drużynie, która grała w najwyższej klasie rozrywkowej w Polsce. To już jest naprawdę wysoki siatkarski poziom. Dla mnie, młodego chłopaka wielkim przeżyciem było rywalizować ze Skrą, Resovią czy Kędzierzynem. Zbierałem dobre recenzję, mimo że drużynie nie szło najlepiej. Spadliśmy do drugiej ligi, ale zauważono mnie i poszedłem do swojej rodzinnej Nysy, która grała wtedy w elicie. Marzenie się spełniają. Wróciłem do domu i mogłem robić to co kocham w klubie, którego od najmłodszych lat byłem wielkim fanem – piękna sprawa.
Powiedziałeś młodego chłopaka, ale miałeś wtedy 24 lata. Czasy szybko się zmieniają i teraz siatkarze zdecydowanie szybciej zaczynają swoje kariery.
PG: Czasy się zmieniają – to prawda. Ja nie uważam, żebym późno trafił do dobrego, ekstraklasowego klubu. Chyba po prostu tak miało być. Wszystko w moim życiu układało się w ten sposób, że nie miałem na co narzekać. Raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze koniec końców układało się wszystko po mojej myśli. W tamtych czasach również było wielu zawodników, którzy szybko zaczynali grać w poważną siatkówkę. Piotrek Gruszka, Michał Winiarski czy Michał Bąkiewicz już jako nastolatkowie byli wiodącymi postaciami w swoich zespołach. Nie ma reguły, choć faktycznie – teraz częściej młodzi siatkarze debiutują w Plus Lidze.
W Nysie zauważono Twój ogromny potencjał, bo zainteresowała się Tobą drużyna z Częstochowy, czyli już uznana i powszechnie szanowana firma na siatkarskich salonach.
PG: To była dla mnie wielka sprawa. W Częstochowie wszystko było wyjątkowe – klimat, kibice. Wiesz jak zjednoczyłem się z fanami w Częstochowie? Byli fantastyczni. Wspierali nas, kibicowali, pomagali w ciężkich momentach. Naprawdę miło wspominam czas spędzony w Częstochowie. Tam zapadło wiele ważnych decyzji w moim życiu. Zawsze z przyjemnością wracam do tego miasta.
Sportowo również wszystko układało się znakomicie. Już w pierwszym sezonie zdobyliście brązowy medal mistrzostw Polski. Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że to było dla Ciebie jak mistrzostwo świata.
PG: W dalszym ciągu tak uważam. To był mój pierwszy medal, ważny medal. Teraz mam na swoim koncie już trochę więcej osiągnięć, a dalej miło wspominam tamten sukces. Był wyjątkowy, pierwszy. Jeszcze kilka lat wcześniej marzyłem o tym, by być zawodnikiem dobrego klubu, a już kilka lat później stawałem na podium mistrzostw Polski.
Potem udało się brązowy medal mistrzostw Polski obronić i wypracować sobie markę w całej Polsce. Efektem tego były przenosiny po czterech latach spędzonych w Częstochowie do Skry Bełchatów. Czułeś żal?
PG: Nie czułem żalu, bo wiedziałem, że trafiłem do absolutnie topowego europejskiego klubu. Spotykałem na swojej drodze bardzo dobrych trenerów, więc nie mogłem mówić, że coś poszło nie tak. Taka była kolej rzeczy. Dla mojego rozwoju siatkarskiego to była bardzo dobra decyzja. Skra wygrywała mistrzostwo za mistrzostwem, a ja byłem ważnym ogniwem tej fantastycznej drużyny. Nie żegnałem się z Częstochową, bo zostawiłem tam wiele wspomnień, mam tam przyjaciół, kibiców. Mimo, że przeniosłem się kontynuować karierę gdzie indziej, to Częstochowa była bliska mojemu sercu. Zawsze będzie.
Zdominowaliście polskie rozgrywki do tego stopnia, że zastanawiałem się czy w Europie była jakakolwiek drużyna, która miała tak imponującą serię zwycięstw w mistrzostwach swojego kraju. Na myśl przyszedł mi tylko piłkarski klub Olimpique Lyon, który siedem razy z rzędu został mistrzem Francji.
PG: To było coś niesamowitego. Skra dominowała w Polsce jak nikt nigdy. Dla mnie bardzo fajne jest to, że zostałem częścią tego zespołu. Dwukrotnie na mojej szyi zawisł złoty medal, a to powód do dumy.
Potem przyszedł czas na Kędzierzyn Koźle, czyli klub o wielkich siatkarskich tradycjach.
PG: To nie był już ten wielki Kędzierzyn, który zdobywał mistrzostwo Polski, ale faktycznie widać było, że klub ma ogromne tradycje. Przeniosłem się bliżej domu, gdyż Kędzierzyn jest nieopodal Nysy. Nasze kluby ze sobą rywalizowały ze względu na położenie geograficzne. Często mówiło się w Nysie coś na Kędzierzyn i odwrotnie – to normalne. Ja jednak zawsze miałem szacunek do ekipy z Kędzierzyna. Drużyna ta osiągała ogromne sukcesy i trzeba było mieć do niej respekt. Wiedziałem, że wciąż mają wielki potencjał i ludzie w tym mieście żyją siatkówką.
Jakiś czas temu postanowiono, by w Gdańsku zbudować wielką drużynę siatkarską. Wcześniej Lotos Trefl grał w Plus Lidze, ale nie osiągał sukcesów. To było spore ryzyko, by przenieść się do Gdańska i tu kontynuować karierę.
PG: Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Było ryzyko, bo tak naprawdę Gdańsk nie słynął nigdy z siatkówki. W innych miastach ludzie żyją siatkówką. Tutaj tak nie było. Powstał genialny pomysł, znaleźli się do tego odpowiedni wykonawcy i Lotos Trefl jest jedną z najlepszych drużyn w Polsce i liczącym się zespołem w Europie.
Jesteś najbardziej doświadczonym zawodnikiem w zespole, pewnie jednym z liderów w szatni. Sukces osiągnięty w momencie, gdy czujesz się odpowiedzialny za grupę ludzi, smakuje lepiej?
PG: Trudno powiedzieć. Każdy z nas dołożył swoją cegiełkę do tego, że drużyna odniosła sukces. Ja jestem szczęśliwy, bo zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski i wygraliśmy Puchar Polski. To wielkie osiągnięcia, których wcześniej w Gdańsku brakowało. Trener Anastasi bardzo umiejętnie to wszystko poukładał, pozwolił nam uwierzyć w to, że możemy osiągnąć sukces. To było bardzo ważne.
Andrea Anastasi to ojciec sukcesów Lotosu Trefla?
PG: Na pewno tak. Jest znakomitym trenerem. Ma wszystko, by móc go nazwać idealnym szkoleniowcem.
Porozmawiajmy trochę o reprezentacji Polski. 110 meczów z orzełkiem na piersi to dużo?
PG: Tyle mam meczów w reprezentacji?
Tak.
PG: Myślę, że jak na libero to całkiem sporo.
Jak na libero. Gdybyś występował na innej pozycji to byś miał więcej tych meczów. Na wielkie turnieje zawsze jeździł jeden z dwójki Ignaczak – Gacek.
PG: Dlatego powiedziałem, że jak na libero dużo. Igła ma najwięcej meczów w reprezentacji. Grał w kadrze częściej ode mnie. Gdy jednak ja występowałem w drużynie narodowej to te nasze mecze rozkładały się mniej więcej po połowie. Raz ja, raz on. Nie było możliwości, abyśmy oboje byli w kadrze.
W 2006 roku do Japonii na mistrzostwa świata Raul Lozano wybrał Ciebie. Zdobyliście srebrny medal, mimo że w finale nie mogłeś zagrać z powodu kontuzji.
PG: Srebro w Japonii to była wielka sprawa. Po raz pierwszy od 30 lat zdobyliśmy medal na światowym czempionacie. Ogromny sukces i radość wszystkich Polaków. Pamiętam jak wracaliśmy w grudniu z Japonii, a w Polsce przywitały nas tłumy. Witano nas jak bohaterów. Wzruszyłem się, nigdy tego nie ukrywałem. Łezka się w oku zakręciła, choć ta radość była jak najbardziej zrozumiała.
Potem na igrzyska olimpijskie do Pekinu nie pojechałeś. Brakuje Ci igrzysk?
PG: Na pewno bardzo chciałbym pojechać na igrzyska, bo to największa impreza sportowa na świecie. Nie załamywałem się jednak. Nie było sytuacji, że siedziałem zamknięty w pokoju i rozpaczałem z tego powodu. Nie. Kibicowałem drużynie, do Pekinu poleciał Krzysiek i jemu również dobrze życzyłem. Widocznie tak musiało być.
Rok później na mistrzostwach Europy to Ty jednak odbierałeś złoty medal.
PG: Dokładnie. Sam widzisz. Raz ja, raz Igła. Mniej więcej po połowie rozkładały się nasze występy w tamtym czasie. Wielki sukces i pierwszy złoty medal z imprezy mistrzowskiej. Nie chce tego porównywać ze srebrem z mistrzostw świata, bo zarówno jedno jak i drugie było czymś wyjątkowym. Spełniło się marzenie młodego chłopaka, który chodził na treningi z nadzieją, że kiedyś będzie profesjonalnie grał w siatkówkę.
Co dalej? Nie jest tajemnicą, że pograsz rok, może dwa, trzy i trzeba będzie po mału kończyć sportową karierę.
PG: Na tą chwilę bardzo dobrze się czuję. Psychicznie i fizycznie jestem w dobrej kondycji. Nie chce nigdy grać w siatkówkę na siłę. Jeżeli nie będę się czuł na siłach lub pojawią się problemy zdrowotne to skończę z siatkówką. Póki co wszystko jest w jak najlepszym porządku. Mam swoje cele, dobrze jest mi w Gdańsku, więc nie ma o czym mówić.
Dobra, widzę że zaraz zaczynasz trening, więc odpowiedz na moje ostatnie pytanie. Pograsz jeszcze kilka lat, wystąpisz na igrzyskach w Rio, skończysz karierę i co dalej? Zostaniesz przy siatkówce?
PG: (śmiech) Pewnie!
Powodzenia!
PG: Trzymaj się!