Wolne trzy dni majówki były jak piękny sen. Brak konieczności włączania komputera przez 72 godziny to coś, czego mi było trzeba. Rzadko bowiem zdarza się, by nacisnąć „uśpij” i delektować się ciszą przez tyle czasu.
Podczas majówki, jak każdy Polak – karkówka, kiełbasa, grill i piwko – to wszystko umilało mi środę i czwartek. Komputer głęboko schowany w torbie, aczkolwiek niektórzy uważali, że i tak byłem w pracy. Majówki nie mieli bowiem piłkarze Barcelony i Liverpoolu, którzy rywalizowali o finał Ligi Mistrzów. Po oznajmieniu wszystkim, jaki jest plan na środowy wieczór usłyszałem lekkie wzdychania, że „znowu sport” i „raz możesz nie obejrzeć”. Koniec końców wszyscy zgodnie o 21 zasiedli przed telewizorem, by zobaczyć – jak się okazało – znakomity mecz, w którym padły trzy piękne gole.
To był… nie najlepszy prognostyk przed finałem Pucharu Polski. Żeńska część środowej publiczności piłkę ogląda rzadko, raczej ogranicza się do wielkich meczów w wykonaniu reprezentacji Polski. Po takim spotkaniu gdzieś tam z tyłu zatliła się paniom w głowie myśl, że ta piłka to nie jest jednak taka najgorsza. Może to nie jest najlepszy sposób na spędzanie wolnego czasu, ale na pewno jedna z alternatyw, gdy przyjdą znajomi i znowu poleje się złoty trunek.
Weryfikacja przyszła jednak momentalnie. Najpierw zacząłem opowiadać, że to finał Pucharu Polski, czyli mierzą się ze sobą tak jakby dwie najlepsze w kraju drużyny. Spotkanie odbywa się na Stadionie Narodowym i specjalnie wybrano datę 2 maja, by jeszcze bardziej podnieść jego prestiż. Władze państwa na trybunach, komplet kibiców – to wszystko działało na wyobraźnię. Aż do momentu, gdy po raz pierwszy kopnięto piłkę…
Potem było już gorzej. Z każdą minutą coraz gorzej. Zaczęło się patrzenie w telefon i maszerowanie do toalety. Chętnych do zrobienia drinka nie brakowało, każdy nagle był skłonny wyjść na taras i przewrócić kiełbaski na drugą stronę. Ktoś dzwoni – nie szkodzi – odbiorę: „Jasne, mogę gadać, siedzimy sobie, w sumie nic nie robimy.”
Powinno się wprowadzić obowiązkowe minimum trzy dni przerwy między meczami Ligi Mistrzow, a Pucharu Polski i ekstraklasy. Żeby zredukować szok.
— Wojtek Adamczak (@WojtekAdamczak) May 2, 2019
18 godzin wcześniej emocje. Napięcie. Zaangażowanie w przebieg meczu wśród niedzielnych fanów, którzy są pełni podziwu, że odróżniam z daleka kto jest kim na boisku i pamiętam z jakim numerem gra Jordi Alba. Dzień później wyczuwalna atmosfera znudzenia i frustracji, że w dzień wolny trzeba robić coś za karę. Sugerowanie od połowy pierwszych 45 minut, że to na pewno nie jest ta sama dyscyplina sportu, którą w tym samym miejscu oglądaliśmy poprzedniego wieczoru.
Piszę o tym, gdyż bardzo często zarzuca się polskim klubom, że nie potrafią sprowadzić kibiców na stadion. Dział marketingu obrywa za to, że stadiony świecą pustkami. W Wielką Sobotę na meczu Lechii Gdańsk z Piastem Gliwice zasiadło mniej niż 20 tysięcy fanów, przy czym stadion mieści ponad dwa razy więcej. Wytykało się, że jest ładna pogoda, dzień wolny od pracy, a Lechia przewodzi w ligowej tabeli. To wszystko są argumenty, które – na zdrowy rozum – powinny spowodować zwiększenie frekwencji. Dwa tygodnie temu jednak pisałem o tym w jednym z artykułów, że idący jak burza przez naszą ligę Piast sprowadził na swój obiekt przy ulicy Okrzei zaledwie 4500 fanów. Gliwiczanie cały czas walczą o mistrzostwo Polski.
Nie trafiają do mnie argumenty, że kibice nie mają kasy. Mam mnóstwo znajomych, którzy w lutym chwalą się karnetami na wszystkie dni koncertów podczas Openera. Nie chce mi się wierzyć, że ludzie nie mają czasu – co chwilę ktoś wrzuca zdjęcie na Instagrama z knajpy, siłowni, spacerku lub oglądania seriali – czas na pewno jest. Motywacji jednak, by obejrzeć coś nudnego, chaotycznego, niepoukładanego, nieskładnego i na niskim poziomie sportowym nie ma. Nie dla tych, którzy interesują się piłką sporadycznie.
Prawdziwi kibic na mecz przyjdzie. Tak samo jak ja obejrzę mecz, bo w tym siedzę. Pracuję w ten sposób, muszę mieć rozeznanie. Ale jeżeli mieszkaniec dużego miasta, weźmy na to Gdańska, ma w sobotni wieczór wybór: urodziny kolegi, wyjście do kina, koncert ulubionego artysty lub wyjazd na domki nad jezioro, to rzadko kiedy zdecyduje się na mecz piłkarski. Woli ten czas spędzić inaczej, bardziej efektywnie. Szkoda mu marnować wolny wieczór, na który pracował od poniedziałku do piątku.

Zwycięzców się nie sądzi, ale finał Pucharu Polski stał na żanująco niskim poziomie
Fana dziś trzeba kupić. Przekonać. Trwa korespondencyjna walka o odbiorcę. O sprzedaż biletów. Opera rywalizuje z kinem, aqua park z dyskoteką, a ta z meczem Lechii. To wszystko się na siebie nakłada, dziś każdy ma dowolność i sam sobie wybiera sposób na spędzanie każdego momentu swojego życia. Kupienie biletu na mecz za 30 złotych dla szarego Kowalskiego często to zbyt duży wydatek na stracenie dwóch godzin, w których nie wydarzy się nic sensownego.
Kiedyś, bardzo dawno temu, gdy zaczynałem pracować w lokalnej telewizji, dostałem telefon od szefa jadąc na mecz piłkarski, abym zajrzał na lodowisko i zrobił materiał o zawodach curlingowych. „Złap organizatora, niech ci powie, o co tam chodzi, dasz radę”. Pojechałem, wziałem organizatora, zrobiłem krótką rozmowę i potem poprosiłem o wskazanie najlepszego uczestnika tego turnieju. Zapukałem grzecznie do szatni, zadałem mu trzy pytania. Kompletnie nie interesowało mnie, stuprocentowego laika, rozmawianie z kimś, kto zajął 58. miejsce i odpadł w pierwszej rundzie eliminacji.
Wtedy zaczynałem pracować w mediach, patrzyłem na sport tak samo, jak dziś patrzy niedzielny kibic. Nie interesował mnie ktoś zupełnie anonimowy. Jak już miałem to zrobić, to chciałem zetknąć się z kimś, kto w tej dyscyplinie wiedzie prym. Z kim rozmowa ma jakąkolwiek wartość.
Nawiązuje do tego, gdyż często zarzuca się kibicom, że chętniej przychodzą na mecze z najlepszymi ekipami w kraju – Legią, Lechem czy Wisłą Kraków, a rzadziej decydują się przyjść na trybuny, gdy ich ulubieńcy rywalizują z kimś z dołu tabeli. Mnie to w ogóle nie dziwi i argument, że przychodzi się oglądać swoją drużynę, nie trafia. Raz na jakiś czas przyjść na trybuny laik może, nie zaszkodzi. Co tydzień jednak siedzieć na stadionie i oglądać zjawisko piłkarskopodobne trudno. Moim majówkowym towarzyszom znudziło się po 30 minutach siedzenia na kanapie, z buteleczką piwa w dłoni i smakołykami podstawionymi pod nos. I to mimo że za bilety nie musieli płacić.